Redakcja Bieganie.pl
Tekst: Jakub Nienartowicz
W nocy z 19 na 20 czerwca, tradycyjnie o godzinie 22, rozpoczęła się Sudecka Setka. Jeden z najtrudniejszych biegów w Polsce, prowadzący przez masywy Chełmca i Trójgarbu. Biegacze mieli do wyboru trzy dystanse. Nocny Maraton Górski (42km), bieg na 72km z metą w Witkowie Śląskim i oczywiście dystans królewski 100km.
Nocny Maraton Górski wygrał z czasem 3:22:25 Piotr Holly, wyprzedzając drugiego na mecie Michała Raisa o zaledwie 8 sekund, co świadczy o zaciętej walce w samej końcówce biegu.
Bardzo ciekawie rozegrał się bieg na dystansie 100km. Od samego początku na wszystkich punktach pomiaru czasu, jako pierwszy meldował się Mariusz Ludwikiewicz. Na 72 kilometrze miał nad drugim Arturem Kurkiem aż pięć minut przewagi. To jednak rok starszy zawodnik z Żyrardowa lepiej spisał się na ostatnich kilometrach wygrywając w czasie 9:29:13. Niespełna osiem minut później wpadł na metę Ludwikiewicz. Trzecie miejsce uzyskał weteran Sudeckiej Setki, dla wielu początkujących zawodników legenda biegów ultra w tym regionie, wałbrzyszanin Marek Swoboda. Jego czas (9:50:35) był ostatnim wynikiem poniżej dziesięciu godzin.
Na liście startowej do Sudeckiej Setki było 78 śmiałków, wyczerpujący dystans pokonało 37 osób. Jak wyglądały zmagania wśród liderów wyścigu już wiemy. A te z tyłu stawki? Opiszę je z mojej perspektywy. Część z uczestników miała pewnie podobne problemy i radości, część zupełnie inne. Żadna relacja nie odda w pełni trudu, cierpienia, szczęścia, ulgi i wielu innych równie kontrastowych emocji i uczuć, jakie człowiek przeżywa na trasie. Będzie to, więc opowieść- przestroga, a może zachęta dla tych, którzy chcieliby kiedyś w takim biegu wystartować oraz przypomnienie o zmęczeniu i ogromie satysfakcji dla tych, którzy ten bieg ukończyli.
Naj, naj, naj
Sudecka Setka pod wieloma względami była dla mnie „naj”. Po pierwsze najdłuższy dystans do przebiegnięcia, start przy najwyżej w Polsce położonym Ratuszu Miejskim (591m n.p.m.) i meta na najwyżej usytuowanym Stadionie Sportowym w naszym kraju.
Start do biegu również okazał się „naj”. Takiego pokazu sztucznych ogni nie widziałem już dawno. Nie były to marne race robiące więcej szumu, niż wrażenia, ale fajerwerki z prawdziwego zdarzenia. Wystrzeliły w niebo po tradycyjnym odliczaniu i sygnale do startu równo o godzinie 22:00. I tak oto przy wybuchach i rozświetlonym niebie, niczym przy nalotach wojennych, w bojowym-wojennym nastroju i przy oklaskach zgromadzonej licznie publiczności robiłem wraz z pozostałymi zawodnikami rundę honorową wokół rynku. Za kilka chwil mieliśmy się znaleźć w kompletnie innym pod wieloma względami miejscu…
Cicho wszędzie, głucho wszędzie
Pierwsze pięć kilometrów minęło mi nadspodziewanie szybko. Jakiś podbieg, jakiś zbieg, łąka, lasek, zabudowania miejskie i nagle oznaczenie, że to właśnie już. Akurat zaczęły się lekkie przetasowania, maratończycy i czołówka pędzili z przodu, a ja podróżowałem od osoby do osoby. To wyprzedzałem, to odpadałem. Szukałem właściwego rytmu. Noc stawała się coraz głębsza, płynął czas, temperatura spadała, a ja dotarłem do Lubomina na pierwszy punkt bufetowo-pomiarowy. 16 Kilometrów w 1godzinę i 53minuty. Bułeczka drożdżowa, izotonik i dalej w drogę. Gdy byłem już przy samym końcu miejscowości zgasły latarnie. Jak od pstryknięcia palcem. Wzdrygnąłem się i zapaliłem czołówkę. Była to zapowiedź tego, co mnie czeka jeszcze przez najbliższe cztery godziny. Ciemno i głucho. A zaczynało się właśnie podejście pod Chełmiec, najwyższy punkt na trasie. Na podejściu wędrowałem od światełka do światełka wyprzedzając kolejnych zawodników. Prowadziła mnie chęć chrupania orzechów, które rozdysponowałem na ten punkt. Pięknie oświetlony krzyż na szczycie tej wznoszącej się 850m n.p.m. góry podniósł moje morale. „Ćwierć trasy za mną, wyżej nie będzie”- tak się pocieszałem. Na zejściu w pewnym momencie zostałem całkowicie sam. Przede mną żadnego jasnego punktu oznaczającego czołówkę jakiegoś współtowarzysza. Szybki obrót głowy za siebie, a tam też całkowita ciemność. Tego momentu bałem się najbardziej. Co prawda bajki o potworach nie robią na mnie wrażenia i nie boję się zejść po ziemniaki do piwnicy w obawie przed bazyliszkiem, ale nigdy nie byłem sam w lesie w środku nocy. Nie wiedziałem jak zareaguje mój organizm. Momentalnie wyostrzyły mi się wszystkie zmysły, ale ciśnienie nie skoczyło w górę, adrenalina nie uderzyła do głowy, nie popadłem w panikę. Spokojnie przemieszczałem się w dół za namalowanymi fluorescencyjną farbą strzałkami.
Poranna nadzieja
Dobiegł do mnie uczestnik, który miał nieprzespaną drugą noc (pierwszą spędził na weselu), dogoniliśmy dwóch mocno napierających zawodników. I tak przemieszczaliśmy się w czwórkę- raz w grupie, to znów rozciągnięci na trasie. Ale cały czas miałem kogoś w zasięgu wzroku. Około drugiej w nocy zrobiło się zimno. Struga pary z ust wydłużała się z każdą minutą. Wilgoć, która z trawy przeskakiwała na łydki, stawała się coraz chłodniejsza. Kulminacją okazał się punkt kontrolny w Nowym Lubominku. Wypity przeze mnie izotonik zmroził mi żołądek. Spędziłem tam kilka minut za dużo i wychłodziłem znacząco swój organizm. Przez kolejne kilka kilometrów rozgrzewałem się mocniejszym marszem, klepałem się po nogach i ramionach, ale nic nie pomagało. Na 38kilometrze obsługa punktu rozpaliła ogromne ognisko. Postanowiłem skorzystać i ogrzać się. Czułem jak ciepło rozchodzi się w moich mięśniach. Było tak przyjemnie, że trzeba było ruszyć w dalszą drogę, żeby się nie rozleniwić. Do Starych Bogaczowic trasa prowadziła cały czas mocno w dół, praktycznie cały ten odcinek przebiegłem. W prześwitach między drzewami, już w trakcie zbiegu widziałem czerwoną łunę. A po dotarciu na dół wlała się we mnie ogromna ilość nadziei. Po wyjściu z lasu mogłem podziwiać najpiękniejszy wschód słońca w życiu, przy tym konsumując pyszną drożdżówkę w wyśmienitym towarzystwie obsługującym ten bufet. Ten poranek na zawsze pozostanie w mojej pamięci.
Od punktu do punktu
Z jednej strony radość, bo przebiegłem więcej niż mierzy Maraton, z drugiej jednak narastające zmęczenie. Sto kilometrów to bieg ogromnych kontrastów. Mimo pokus nie miałem jednak myśli o zejściu z trasy. Maszerowałem, biegłem, znów maszerowałem i znów fragment pokonywałem truchtem. Do tego pofałdowanie terenu. Odcinek pod górę, w dół, w górę, w dół. I tak na okrągło. Najgorzej było na pętli przy punkcie „7 Dróg”. Miała 8 kilometrów i za każdym zakrętem myślałem, że zaraz, dosłownie za chwilę znów będę mógł napić się herbaty. Jakby tego było mało widać było punkt „Czereśnia” oddalony o 50m. Szybka kalkulacja-jestem na 63 kilometrze, Czereśnia to 81 kilometr, czyli będę tu znów za jakieś 3-4godziny. Odległości i czas w momencie, gdy organizm jest tak zmęczony przytłaczają ogromnie. Cóż miałem robić? Ruszyłem dalej. Po 11 godzinach i 6 minutach trafiłem do punktu w Witkowie Śląskim, czyli do miejsca, gdzie można zrezygnować i zostać sklasyfikowanym na dystansie 72km. Pada pytanie: „Biegnie Pan dalej?”. Przez ułamki sekund przepływają tysiące za i przeciw, ale podejmuję męską decyzję i mówię krótkie „TAK”. Postanowiłem zrobić sobie 15minut przerwy przed końcowym wysiłkiem. I tu rozegrał się największy psychologiczny dramat dla mnie. Zmieniłem skarpetki, zrzuciłem z siebie koszulkę z nocy, wsunąłem kurtkę do plecaka. Poczułem się świeży, lekki. Rozsiadłem się wygodnie w rozkładanym krzesełku, które było dla mnie w tym momencie niczym tron dla króla. Było mi błogo jak nigdy. Zero chęci do robienia czegokolwiek. I jeszcze Pan z obsługi powiedział: „Chłopie daj sobie spokój! Nie biegnij dalej. Piwo dostaniesz, co się będziesz męczył”. Poderwałem się i ruszyłem. Jeszcze jedna taka propozycja i zostałbym bez dwóch zdań. Trzy kilometry dalej na trasie plułem sobie w brodę, że nie skorzystałem z propozycji, ale napierałem dzielnie od punktu do punktu.
Dramat filmowy
Sto kilometrów to sto kryzysów. Tu coś uwiera, tam trasa nuży, to zimno się zrobiło, albo trzeba biec przez asfaltową patelnię. Ale w pewnym momencie przychodzi coś, co wielu znane jest z biegów maratońskich, co pojawia się w okolicach 30 kilometra. Czas ściany przyszedł podczas ostatniego podejścia- na Trójgarb. Trzy kilometry męczarni, jakich nigdy w życiu nie zaznałem. Nawet ściana na pierwszym Maratonie nie była takim piekłem. Nie byłem w stanie używać kijków, bo ręce mi zdrętwiały. Nogi sunęły w żółwim tempie. Ale koniec był jak w amerykańskim filmie. Wbiegłem na szczyt, napiłem się herbaty, dostałem informację- „16 kilometrów do mety”. I minęło, odeszło równie niespodziewanie jak przyszło. Odrętwienie, ściana, zmęczenie- nie ważne, co. Już było za mną.
Zagięcie czasoprzestrzeni
Biegłem ile sił w nogach w dół. Partie mięśni odpowiedzialne za marsz piekły, a te, które pracują przy biegu były w miarę wypoczęte. Kolana nie bolały, biodra też nie były w najgorszym stanie- trzeba to było wykorzystać. W głowie euforia, tylko około 15kilometrów! Nie wiedziałem, że będzie to najdłuższe 15 kilometrów w moim życiu. Nie ze względu na rzeczywisty czas trwania, bo wynik na tym odcinku miałem całkiem niezły, niewiele odbiegający od średniej. Dłużył mi się ten dystans przede wszystkim w głowie. W pewnym momencie miałem wrażenie zagięcia czasoprzestrzeni. Zapytałem strażaka, ile kilometrów pozostało do mety? „Osiem”, zabrzmiała odpowiedź. Radośnie człapałem dalej, za tysiąc metrów będzie ostatni przystanek z piciem. Liczę kroki, wychodzi prawie kilometr. Kolejny strażak, ale picia nie ma. Pytam o odległość do mety. „Osiem kilometrów”. Lekko zawiedziony przemierzam trasę dalej. Około kilometra dalej na słupie widnieje napis „90km”. Zirytowany dobiegłem w końcu do ostatniego punktu z piciem. „Tylko 7 kilometrów, czyli moim tempem będę na mecie za trochę ponad godzinę” powiedziałem do siebie pod nosem i ruszyłem.
Endorfinowy zawrót głowy
Wiedziałem, że już czekają na mnie na mecie rodzice i dziewczyna, że już niedługo się zobaczymy. Ta myśl dodała mi energii. Część trasy znałem z tegorocznej majówki, więc odliczałem odległość dzięki stacjom „Drogi Krzyżowej Trudu Górniczego”. I nagle znalazłem się pod stadionem. Ale to nie był koniec, trzeba było obiec stadion dookoła. To ostatnie około 1,5km pokonałem biegnąc. Zacisnąłem zęby, znów bolało wszystko, ale nie chciałem spędzić ani minuty dłużej na trasie. Pędziłem ile sił w nogach, nagle zobaczyłem tatę. „Omamy? Może za mocno się zerwałem i odcina mi tlen?” Pomyślałem. Na szczęście usłyszałem dobrze znany głos: „Masz jakieś trzysta metrów do bramy stadionu. To już jest tam za zakrętem, gdzie stoi mama i Patrycja.” Kochana rodzina myślała, że przespaceruje się ze mną na tych ostatnich metrach trasy, wesprą mnie, bo nie mam już sił. Ja jednak wywodzę się z biegów na bieżni i finisz musi być na sto procent. I był- prawie sprinterski. Po wpadnięciu na metę dostałem medal, Pan odpiął mi numerek startowy i w końcu mogłem zrobić to, na co miałem ochotę od wielu godzin. Usiadłem na trawie i rozkoszowałem się tym, jak endorfiny wprowadzają mój organizm stan euforii. Nie miałem fizycznie sił, aby pokazać jak bardzo się cieszę, ale w środku latały motyle, trwało pełne uniesienie. Udało się! Pokonałem 100 kilometrów w 16:31:49.
Wielu ludzi zastanawia się, po co my biegacze to robimy? Po co męczymy swój organizm w Maratonach, Setkach? Dlaczego spędzamy tysiące kilometrów i setki godzin na treningach? Dlaczego zmagamy się z upałem, deszczem, śniegiem, wiatrem? Biorąc udział w Sudeckiej Setce znalazłem odpowiedź, brzmi „NIE WIEM”. Spróbuj ruszyć i to poczuć, wtedy zrozumiesz (jak mawiał Forrest Gump), że można po prostu biec.
Pełne wyniki http: //www.online.datasport.pl/results189/index.ph
Profil trasy: