Dzień był upalny, a moi zawodnicy aż palili się do ćwiczeń.
– Ustaw płotki – zarządziłem jednemu. – Nie ma. Czerwoni wzięli. Są tylko te stare, zapasowe – odparł. – Niech będą – mówię do niego, już lekko wkurzony. Czerwoni zawsze musieli być pierwsi i lepsi. Już zaczynali „płotki” po drugiej stronie stadionu. – Pokażmy im, jak to się robi – dodałem, patrząc w tamtym kierunku. Tamci podjęli tę rękawicę i zabawa się rozpoczęła.
Nazywaliśmy ich „czerwononosymi”, bo ich trener lubił sobie wypić, a jego krwisty nos błyszczał często jak u klauna. Zwykle trenowaliśmy tutaj, przy budynku, a oni szli na drugą stronę stadionu. Tamta strona jest jakaś ładniejsza, a do tego zacieniona. Tacy jak oni zawsze muszą być lepsi, tak było i będzie. Ale my się nie damy – pomyślałem, patrząc w tamtą stronę. „Czerwoni” pewnie mówili między sobą: jakie to przykre, że tamci muszą trenować w tym słońcu i w ogóle. Ale my mieliśmy serce do walki. Dzisiaj mieliśmy to udowodnić.
Zawodnicy rozstawili płotki i zaczęliśmy od prostych ćwiczeń. W pewnym momencie jeden z tamtych popatrzył w naszym kierunku. Przyłożył ręce do nosa i zrobił trąbkę z palców. Jakby chciał powiedzieć: patrzcie, jak się robi płotki.
– Nie zwracajcie na nich uwagi – powiedziałem, ale podświadomie podjąłem wyzwanie. – Może i robią to ćwiczenie szybciej, ale my podniesiemy wysokość – pomyślałem. Zobaczymy, co oni na to. Tamci, jak to zobaczyli, zrównali wysokość z nami, a po chwili przyspieszyli tempo pokonywania płotków. – Głupia zabawa – pomyślałem, ale kontynuowałem tę grę. Przecież to tylko płotki. Co się może stać? Co jakiś czas ktoś zahaczył o listwę, stopą czy kolanem, ale przecież takie rzeczy się zdarzają. Dobrze, niech ćwiczą. Z tego będą wyniki – uśmiechnąłem się pod nosem, spoglądając od czasu do czasu na tamtych.
– Zróbcie teraz to. Nie przebiją nas – pokazałem kolejne ćwiczenie. Czerwononosy popatrzył na to kątem oka i opuścił głowę, jakby chciał powiedzieć: patrz i się ucz, młody. Kiedy to zobaczyłem, coś ścisnęło mnie w dołku. Ich odpowiedź była miażdżąca. Gdy moi zobaczyli wygibasy tamtych, posmutnieli. Nasze ćwiczenia ciągle się nie umywały. – Cholera jasna – pomyślałem i zadałem skipy przez płotki. – Tylko ostrożnie, nie chcecie się przecież połamać – zauważyłem. – Nie będę tego robić – fuknął jeden młodzik przez zaciśnięte zęby. – Nie mądruj się, tylko ćwicz – zarządziłem. Młody skrzywił się i kontynuował. Jeden z tamtych znowu spojrzał w naszą stronę z uśmiechem, jakby mówiąc: słabo się staracie.
– To ich uciszy – pomyślałem, zadając kolejne ćwiczenie: przejście na zmianę dołem i górą. – Zaraz zobaczą, kto tu rządzi – nakręcałem się. Tamci chcieli powielić nasze ostatnie ćwiczenie, ale mieli z nim wyraźny problem. Popatrzyliśmy na nich i zataczaliśmy się ze śmiechu. Wtedy chwilę się naradzili. Jeden z nich, przystojny młody byczek w koszulce z napisem „Polska” pomachał do nas, po czym pokazał kolejne ćwiczenie. Czerwononosy trener coś tam pokrzykiwał, a oni robili przejścia z obrotem, raz za razem. Po ćwiczeniu popatrzyli na nas, ale sami bili sobie brawo. Wiwatowali zadowoleni. Wydawało mi się, że coś tam nawet podśpiewywali i gibali się w wesołym tańcu, grając nam na nosie. – Musimy bronić honoru naszego klubu – powiedziałem ze złością. Ale Czerwoni znowu nas przebili. Cokolwiek robiliśmy, za każdym razem wyskakiwali z czymś lepszym i mieli w zanadrzu nowe pomysły. Już mnie to powoli wkurzało. Każdy by się wnerwił na moim miejscu. – Jak to zrobicie, to jutro wolne – motywowałem moich, pokazując kolejne przejście. – Nie możemy im dać satysfakcji. Tamci na chwilę przerwali. Niby odpoczywali, ale bardziej sprawdzali, co jeszcze pokażemy. Jeden z nich pogłaskał nawet płotek, jakby chciał mu podziękować.
– Może już skończymy – zapytał młody, wpatrzony we mnie wrogim spojrzeniem, zły i zmęczony. Ale ja wiedziałem, że oni też kochają rywalizację i nie odpuszczą. Nie mogliśmy się poddać. Nie teraz. – Nie ma mowy, idziemy na całość. Zaraz się dla nich skończy Dzień Dziecka – mówiłem, dając jeszcze jedno ćwiczenie. – Tylko ostrożnie. To już nie przelewki – zauważyłem przytomnie. Pot kapał im ze skroni, ale walczyli dzielnie. Musieliśmy udowodnić, kto tu rządzi. Pokonywali kolejne płotki, choć nogi im drżały. – Te ćwiczenia są bezpieczne – powiedziałem, choć z każdą minutą traciłem to zaufanie.
To jeszcze nie był koniec zabawy. Nagle ucichły wszystkie okoliczne ptaki, a gryzonie pochowały się głębiej do swoich norek. Czerwononosi popatrzyli w naszym kierunku, jakby mówili: „Przykro nam, frajerzy. Powodzenia z tym ćwiczeniem”. Popatrzyliśmy na siebie i nawet nie musieliśmy mówić tego na głos: hopy – czyli przeskoki obunóż. Zrobiliśmy po nich serię i czekaliśmy na odpowiedź. Tamci chwilę się naradzali, jak piłkarze przed wykonaniem rzutu wolnego. Spojrzeli na nas i zrobili hopy z obrotem. To był szalony pomysł. Kiedy skończyli, sami bili sobie brawo. Znowu śmiali się i wiwatowali. To było upokarzające. Słyszałem te ochy i achy. – Przecież to niebezpieczne. Jak oni to robią? – powiedziałem. My też biliśmy im brawo – żeby nie było, że nie umiemy przegrywać. – Chodźmy – zarządziłem. – Nie będziemy tego robić. Pobili nas dzisiaj. Walczyliśmy, ale dostaliśmy lanie – przyznałem i zakończyłem trening.
Spotkałem Czerwononosego kilka dni później. – Jeden z moich zerwał Achillesa – powiedział. – U mojego poszedł dwugłowy – zerknąłem na niego zaniepokojony. – Tego się nie przewidzi. Taki jest sport – odparł, a ja pokręciłem głową i odszedłem. Dla mnie ten wyścig zbrojeń już się zakończył. Dla niego trwa dalej.
_______________________ Jakub Jelonek – absolwent AWF w Krakowie i doktorant tej uczelni. Pracownik Uniwersytetu Humanistyczno-Przyrodniczego w Częstochowie. Współautor książki „Trening mistrzów” oraz biografii najlepszych polskich biegaczy. Ciągle aktywny chodziarz (mistrz Polski 2018 na 50 km), który nieustannie dokądś zmierza. Dwukrotny olimpijczyk na 20 km (z Pekinu i Rio) z ambicjami na Tokio. Trener i sędzia lekkoatletyczny, organizator imprez, nie tylko sportowych. Uwielbia czytać, ale i pisać – nie tylko o sporcie. Autor bloga www.jelon.blog
Były chodziarz, który nieustannie dokądś zmierza (wielokrotny reprezentant Polski i dwukrotny olimpijczyk – z Pekinu i Rio). Współautor biografii Henryka Szosta, Marcina Lewandowskiego i Adama Kszczota oraz książki „Trening mistrzów". Doktor nauk medycznych i nauk o zdrowiu. Pracownik Uniwersytetu Jana Długosza, a także trener lekkoatletycznych klas sportowych w IV L.O. w Częstochowie. Działa też jako sędzia i organizator imprez, nie tylko sportowych.