Redakcja Bieganie.pl
Od redakcji:
Relacja Bartosza jest o tyle wartościowa, iż (wciąż) nie możemy uznać go za profesjonalnego sportowca. Do swojego obecnego poziomu sportowego doszedł godząc "normalną" pełnoetatową pracę, życie rodzinne z intensywnymi treningami. Właśnie dlatego, jego punkt widzenia jest bliższy wielu naszym czytelnikom, a uczucia, problemy nierzadko identyczne do tych, z jakimi borykają się tysiące truchtaczy. Przekonajmy się zatem – jakie to uczucie wygrać zagraniczny maraton!
Na początku byłem na jakiejś 30 pozycji. O dziwo biegłem szybko, pierwsze 3 kilometry miałem średnią po 3:23! Szybciej niż w Warszawie. A obiecałem sobie pobiec pierwsze 10 km nie szybciej niż 35 minut. Cały czas leje. Trochę zawodników wyprzedzam, łapię grupę 3 półmaratończyków i zaczynam z nimi biec. Tempo idealne. Wydolnościowo czuję się znakomicie, puls – 164, problemem są tylko jakieś ciężkie nogi, jak ja to mówię, nie ma lekkości. No i drugi problem, nie wiem, który jestem! Ogólnie ok 15 – 18 pozycji ale ilu maratończyków jest przede mną, czy jacyś w ogóle są? W końcu bardzo mocno ruszyliśmy. Ok 5 kilometra doganiamy dwóch zawodników. Jednym z nich jest koleś z czerwonym numerem. Wróg! Pytam się, czy jest ktoś przed nami jeszcze, też nie wie. Zaczynają się podbiegi. Poniżej zamieszczam profil pętli, żeby było wiadomo o czym piszę.
Nie jest łatwo, mocno zwalniam, to początek biegu, nie chcę się katować. Ale nikt za bardzo mi nie ucieka. Na zbiegu wyrównuję tempo, ale nie szaleję. Ten Boston strasznie dużo mnie nauczył i bez tego biegu na wiosnę tutaj była by katastrofa. Znowu podbiegam mocno w górę i zbieg. Nogi mocno „spuchły”. Ale na płaskim odzyskuję trochę świeżości. Jest jeszcze jeden podbieg, na profilu za dobrze go nie widać. Za to ten duży pagórek między 13 a 16 kilometrem jest przesadzony, tam było płasko. W każdym razie łapiemy między pierwszym a drugim podbiegiem jakiegoś maratończyka. Biegnie z nami ale na płaskim łapię się dwóch biegaczy z niebieskimi numerami i się odrywam. Postawiłem na taktykę: do połowy z półmaratończykami, a później trzymać do mety. Wiem, że potrafię sam biegać na dużym zmęczeniu i stawiam wszystko na jedną kartę. Tempo wzrasta, zaczyna się płaski odcinek. O dziwo lepiej mi się biegnie. Te 10 km jest trochę bez historii, równo, większość na czyichś plecach. Może ze dwa razy musiałem kleić. Trochę chłopaków ponosiło, a później za to płacili wolniejszym tempem i ja musiałem kontrolować czas. I tak dobiegłem do 21 kilometra. Jeszcze dostałem życzenia od współbiegaczy, przybiliśmy piątkę i nawrotka. Przechodzimy do drugiej części.
Tak, jestem pierwszy! Dopiero teraz to wiem, przede mną rusza samochód i rower. Liczę przewagę. Minuta nad drugim i 90 sekund nad trzecim. Jest ok. Trzymam tempo. Jeszcze tylko 21 kilometrów! Niestety – odzywa się żołądek. Zaczynają się pojawiać objawy podobne do tych po których kończyłem z kolką. Przestaje pić, bo to pogarsza sprawę. Cały czas leje. Dostrzegam w końcu kibiców. Jest ich wszędzie pełno! Szok, naprawdę szpaler ludzi! W dodatku zespoły grają co 2 kilometry. A czasem nawet częściej. Atmosfera niesamowita. Początek pętli to samo centrum Lucerny. Przebiegamy przez most i zaczyna się bieg wzdłuż jeziora. Po lewej woda, po prawej piękna zieleń, lasy, a przede mną Alpy! Jest jak w bajce.
Tutaj jest mniej kibiców, ale mimo wszystko wychodzą z domów i krzyczą swoje: „ho, ho, ho, ho”. Zupełnie jak Mikołaj na święta! Na 25 kilometrze zjadłem żel. Drugi raz męczę podbiegi. Jest strasznie ciężko, mam kryzys. Naprawdę. Między 25 a 29 kilometrem miałem straszne myśli, nie miałem siły, nogi piekły potwornie. Na zbiegu bardzo zwolniłem, chciałem tylko odpocząć. Puls spadł do 150. Pytam się o przewagę. Wynosi 75 sekund. Pomyślałem – super, jeszcze trochę nadrobiłem, nie tylko ja umieram. Trasa zakręca. Ok. 30 kilometra jest już lepiej, przyspieszam! Nie wiem skąd ta siła. Wbiegamy do miasta, setki kibiców. Spiker "na żywo" relacjonuje bieg, cały czas krzyczy moje imię, czas, przewagę nad drugim. Wszystko słychać z samochodu. Zaczyna się kolejna część biegu – wzdłuż nasypu kolejowego (brzmi strasznie, ale wygląda super). Później czekały mnie przepiękne aleje parkowe. Przebiegam przez cudowne ogródki działkowe, gdzie ogrodnicy usypali z kwiatów różne ozdoby na asfalcie. Biegnę poniżej 3:30 na kilometr. Mam już kolejno: 90 sekund przewagi… 100 sekund! Jeszcze 7 kilometrów. Kibice pomagają, jest ich coraz więcej. Wbiegam do hali KKL (to chyba jakaś ich hala wystawowa). Wygląda jak bym przebiegał przez dobrą imprezę techno.
Wszędzie są lasery, niebieskie światła, setki ludzi, dym! Biegnę po dywanie, szok! Kolejne dwa kilometry pokonuję w 3:26, 3:29. Mam dwie minuty przewagi. Cztery kilometry do mety. Nie ma opcji, wygram to. 3:32, 3:33. Dubluję dziesiątki, a później setki półmaratończyków. Z przeciwnej strony drugą pętle biegną maratończycy. W tej chwili kibiców jest już naprawdę mnóstwo! Wszyscy mi kibicują. Niesamowite uczucie, w tej chwili na czworaka bym to chyba dobiegł. Cierpię strasznie ale nie chce zwalniać. Tłumaczę sobie, że jeszcze 3 kilometry i koniec – przerwa od biegania. Do 41 kilometra trzymam tempo, dubluję tylu zawodników, że ciężko biec prostą linią. Niestety tutaj trochę organizatorzy dali ciała. Bywało tak ciasno, że albo wbiegałem na kogoś albo na rower, który prowadził mi bieg. Samochód był 100 metrów z przodu.
Ostatni kilometr już odpuściłem. Pobiegłem zdecydowanie wolniej. Ostatnie 200 metrów to czerwony dywan, piątki z kibicami, wielka radość. Zarówno z wygranej jak i z faktu, że przezwyciężyłem kryzys i dałem radę. Wpadam na metę. W końcu mam to za sobą, udało się zrealizować cel. Koniec sezonu. Nie piłem nic od 20 kilometra, jestem kompletnie odwodniony. Organizator przygotował dla mnie fotel (coś jak w narciarstwie alpejskim, czeka się na nim na następnych zawodników). Ale lało 2 godziny więc czuję się jak bym siedział w basenie. Wywiad do jednej telewizji, drugiej. Później rozmawiałem dobre 20 minut z facetem z gazety. Naprawdę pasjonat sportu, strasznie się zaciekawił moją osobą. Miło się z nim rozmawiało. Organizatorzy trochę zaspali. Już jestem dobre 30 minut po biegu. Przemoczony, trzęsę się z zimna. Ten dziennikarz mi pomógł i w końcu mnie puścili. Trochę na zasadzie: ok, możesz iść. Nie wiem, czy jest jakiś masaż, czy coś dostanę ciepłego. W dodatku dowiaduję się, że dekoracja jest za 20 minut, a depozyt kilometr dalej! Wypijam Isostara, biegnę kilometr. Niestety mój żołądek zaprotestował. Skończyło się to wspaniałymi wymiotami. Jak z filmu. Trudno. Szybko się przebrałem, odebrałem depozyt. I wracam biegiem. Jestem co do minuty. Dekoracja się opóźnia.
W międzyczasie poszedłem po koszulkę za voucher. Wziąłem bezalkoholowe piwo i czekam. I tak 30 minut, w żołądku mnie już ściska. W końcu jest dekoracja. Otrzymuję gratulacje od dyrektora biegu. Dostaję wieniec, tradycyjną szwajcarską trąbę (jakkolwiek głupio by to nie brzmiało) i 3 czekoladki. I tyle. Nic więcej. Powiem szczerze, że jestem lekko zdziwiony. Nie ma nagród finansowych. Sponsorem biegu są Asics, Isostar i Garmin. Nie ma żadnych gadżetów. Voucherów, ubrań, nic. Ok, takich biegów się nie zapomina, są bezcenne. Doping, radość, emocje. Jeszcze bym za to dopłacił. Ale kurcze, pierwszy raz się spotykam z sytuacją, gdzie za wygrany maraton nie ma żadnej nagrody. A mówimy o kraju, który jest potwornie bogaty. Gdzie pakiet startowy kosztował 400 zł! I ta trąba, jak ja ją mam zabrać do Polski? Fajna sprawa, super pamiątka. Ale jak poprosiłem organizatora, żeby mi wysłał to pocztą, to powiedział, że na pewno wpuszczą mnie do samoloty z tym. I tyle. Nie wydaje mi się, pewnie będzie mnie to jeszcze sporo kosztowało. Ale jakąś pamiątkę chcę mieć. Bo n arazie mam dwa medale, oba identyczne (jeden po biegu dostawał każdy, drugi identyczny na podium). Oba w dodatku to jakaś śmieszna chińska produkcja za 1 franka. Więc jednak niesmak pozostał.
Po biegu byłem wykończony. Zwiedziłem jeszcze muzeum transportu. Robiło niesamowite wrażenie. Następnie powolnym krokiem udałem się w stronę centrum. Po drodze zaczepiało mnie mnóstwo ludzi. Gratulowali i chętnie rozmawiali o biegu. Bardzo miła atmosfera. Biegli jeszcze zawodnicy startujący na 5km. Jakoś doczłapałem do centrum. Dalej nic nie jadłem. Wszystko było pozamykane. Na szczęście otwarta była najsłynniejsza cukiernia w Lucernie. Szybko kupiłem całą chałkę i kawałek tarty z malinami. Poszły w minutę. Dotarłem autobusem do hostelu. Manager jak się dowiedział, że wygrałem, to pozwolił mi jeść ile chce i pić tyle piwa ile dam radę. Zjadłem naprawdę tyle, że chyba się nie wypłaci. Ale piwa wypiłem tylko dwa. Okazało się, że zapominał o dostawie i była pusta lodówka. Nie ściemniał, bo inni chcieli kupić i odchodzili z kwitkiem. Prawdę mówiąc to jestem wykończony tym biegiem. Za bardzo nawet nie mam siły się nim cieszyć. Pewnie w Polsce dopiero będę miał na to siły. Poza tym nie lubię sam wyjeżdżać. Pewnie z kimś było bo o wiele raźniej. I to chyba tyle z tej obszernej relacji.