Redakcja Bieganie.pl
Planowałem start w Szwajcarii, a dokładnie w Lozannie. Jednak zrobiłem rozeznanie i wyszło na to, że trasa jest piękna, ale nie na życiówki, bo z licznymi podbiegami itp. Później pomyślałem, że chyba forma jest na tyle już dobra i nieźle rokuje, że pobiegnę w Poznaniu i będę miał już to z głowy, bo czułem, że może wyjść dobrze, a dodatkową motywacją była akcja moich kolegów – Piotra Myślaka i Karola Kazikowskiego #breaking2h35m (oczywiście ja chciałem robić #breaking2h45m 😉 ). Jednak pojawiły się przeszkody.
Pierwsza już w sierpniu przeciążeniowy ból prawej stopy, który uniemożliwił bieganie na ponad tydzień. 3 tygodnie później, po starcie w Pilskim półmaratonie rozłożyła mnie grypa, a antybiotyki solidnie mnie osłabiły. Wróciłem do treningu na 3 tygodnie i wystartowałem w półmaratonie w Szamotułach. Stwierdziłem, że limit przeszkód jest wykorzystany, to był 8 października. Wtedy poczułem, że żarty się kończą, bo kończy się czas. Miałem 8 tygodni do startu i jeszcze w 6 tygodniu złapałem kolejne przeciążenie stopy, ale tym razem lewej. Całe szczęście zareagowałem szybciej, moja fizjo wiedziała jak sobie z tym poradzić. Prawie 5 dni bez biegania, ale wróciłem jakby nic się nie stało. To byłoby na tyle jeśli chodzi o utrudnienia na drodze do celu. Było ich dużo, solidnie mnie zniechęcały, ale wiedziałem jak z nimi postępować.
Walencję wymyśliłem sobie właśnie w czasie grypy, kiedy na zwolnieniu lekarskim przebywałem w domu. Miałem dużo czasu i w ręce wpadła mi makulatura z półmaratonu w Pile. Przeglądałem gazetkę którą wrzucają do pakietu i widzę: „O! Amsterdam – tam mnie koleżanka zapraszała”, „Frankfurt – tam byłem rok temu, ale może w tym pojadę się zemścić za te 13 sekund?!” (w zeszłym roku z powodu problemów żołądkowych do życiówki zabrakło 13 sekund! Pobiegłem 02:46:00). Dalej była jeszcze Florencja i myśl o powrocie do niej, bo przecież dwa lata temu była szczęśliwa, choć nie łatwa, ale z życiówką wróciłem 02:45:47). Ale przed nią przykuła najmocniej moją uwagę Walencja! Informacja o dogodnym terminie, szybkiej trasie (najszybszej w Hiszpanii) – decyzja była również szybka… tam będę walczył o swoje – jadę!
Uparłem się na ten maraton. Choć właśnie ten dystans przychodzi mi najciężej, bo ciągle brakuje mi doświadczenia, 14 lat biegania, a dopiero 5 start przede mną. Obrałem kiedyś swój kierunek i pomysł na biegowy rozwój, unikałem maratonów i skupiałem się na uzyskiwaniu najlepszych wyników na dystansach krótszych. I pewnie maratonów nie zacząłbym biegać tak szybko, gdyby nie to, że do pierwszego zmuszono mnie rozkazem (pracowałem w wojsku i długo by opowiadać, ale można poczytać w wolnej chwili – artykuł „Maraton po weselu. Czyli nie taki straszny diabeł jak go malują.”). Przychodzi mi ciężko, ale zaczynam lubić ten trening, może też polubiłem schemat – wiosną ostro cisnę pod 5,10 km i przyjemnie mi się przestawia na zupełnie inny trening, po którym znów z chęcią wracam do przygotowań pod wiosenne ściganie na krótkich dystansach. Powtarzam ten cykl już 3 rok i już postanowiłem powtórzyć go po raz kolejny.
Kto mnie zna, ten wie, że jestem typem szybkościowca. W szkole średniej byłem sprinterem, co odbiło się na moje sylwetce. Lata ukierunkowanego treningu pod 5-10km sprawiły, że zdecydowanie pewniej czuję się na krótkich dystansach, a maraton był traktowany drugoplanowo, tak na dobre zakończenie sezonu.
Plan rozpisałem sobie na 5-6 dni treningowych. Stwierdziłem, że nie mogę przesadzić z obciążeniami, bo mogę nie dowieź formy na czas. Analizowałem sytuację i brałem pod uwagę wszystko co się działo w życiu, praca 8-16, druga praca od 18-21, czas na odpoczynek, czas dla bliskich i inne sprawy, które mogły wypaść niespodziewanie. Siedziałem kilka dni nad planem, wszystko rozrysowałem i rozpisałem na dużej kartce papieru, która zawisła na lodówce. Tabelka, w której każdego dnia odhaczałem dzień treningowy lub nie treningowy, gdzie nanosiłem poprawki, weryfikowałem założenia itp.
Dopiero jak brałem się za pisanie tego artykułu, zdałem sobie sprawę jak bardzo nie zrealizowałem tego planu! Miałem w końcu zacząć biegać rano. Niestety 99% treningów i tak odbywały się wieczorem, a nawet nocą około godziny 22-23. Moją bolączką od zawsze są kilometry, a raczej ich brak. Nie potrafię uzbierać odpowiedniego kilometrażu. W tym roku poprawiłem się o tyle, że w sierpniu utrzymałem regularność 4 tygodni 90 – 100km (z czego dwa tygodnie były przepracowane w górach na obozie który sam sobie zrobiłem). Później praca i obowiązki weryfikowały resztę. Spadłem do poziomu 70km i tyle trzymałem do samego maratonu nie licząc ostatnich dwóch tygodni taperingu, gdzie kilometrów było jeszcze mniej.
Zrezygnowałem z biegania w 3 zakresie, odpuściłem „szybkosćć”. Czułem, że potrzebuję zupełnie innego bodźca, że potrzebuję więcej wytrzymałości, wybiegania, oswojenia się z tempem maratońskim, przebywaniem w drugim zakresie, to poprawiłem w tym roku. Odrzuciłem siłownię, mój ulubiony trening obwodowy, który prowadzę każdego tygodnia dla grup, a nawet core stability, który robiłem tylko przez kilka tygodni przed startem. Skupiłem się na naturalnej sile biegowej. Podbiegi, krosy, zestaw ćwiczeń (skipy, wieloskoki itp.). Wracając do wybiegań i drugiego zakresu, to i tutaj zaszły zmiany. Jedno długie wybieganie w tygodniu + bieg w drugim zakresie + bieg BNP z narastającą prędkością. Nie zawsze w tygodniu się udało zrobić wszystko, bo trenowałem mniej dni niż zakładałem (w ostatnich 8 tygodniach wychodziło 4-5 w tyg.).
Długie wybiegania biegałem maks. 29-31km, robiłem je w odstępach 4-5 tygodni i zrobiłem ich 4, a ostatnie 3 tygodnie przed maratonem. Pomiędzy od 18km – 24km. Nie zawsze biegałem je wolno. Miałem dni, kiedy kończyłem 29km po 5:25/km i umierałem, zwłoki totalne, a znów przedostatnia 30stka wyglądała tak, że nosiło mnie już od 10km, ale powstrzymałem się do 22, aż nogi poniosły mnie i zrobiłem małe BNP do końca, a ostatni kilometr leciałem po 3:35/km.
Bieg w drugim zakresie zaczynałem w sierpniu od 8km -10km w tempie 4:10 – 4:15/km. Sukcesywnie zwiększałem tempo i dystans i na dwa tygodnie przed startem biegałem 18km po 3:50 – 4:05/km. Pisząc sukcesywnie nie znaczy, że się zmuszałem do tego, że musiałem cisnąć. Czułem jak organizm sam się przestawia i zwiększają się jego możliwości.
Bieg BNP, to często bieg w drugim zakresie, który wymknął mi się z pod kontroli, bo wpadałem w swoisty stan flow, gdzie po 4 – 6 kilometrze wchodziłem na dobre obroty i ciężko było mi się powstrzymać od przyspieszania. Jednak na takie mixowanie pozwoliłem sobie dopiero na około 6 tygodni przed startem. Te biegi trwały od 16-18km i za każdym razem, kiedy kończyłem czułem, że mogę biec jeszcze dalej. Zaczynałem je w tempie 4:10/km, a kończyłem 3:40/km.
Krosy i podbiegi. W pierwszych tygodniach przygotowań górowały krosy od 12 -16km, w formie spokojnych biegów, a z czasem mocniejszego biegu w okolicy drugiego zakresu. Podbiegi weszły na 8 tygodni przed startem i występowały 1-2 razy w tygodniu. Tutaj pozwalałem sobie na wariacje, bo łączyłem je z ćwiczeniami siły biegowej i miksowałem różne długości odcinków. Lubiłem ten trening, bo czułem tę dynamikę jaka zawsze towarzyszyła mi w treningu do 10km. Dbałem o technikę i poprawność ruchu, podbijałem kilometraż, bo zazwyczaj wychodziło mi 14-17km w jednostce, z czego 1-1,5km było samej siły biegowej.
Spokojne biegi, które miały być tylko dla podtrzymania i uzupełnienie kilometrażu, występowały bardzo rzadko, ze względu, że zwyczajnie nie miałem na nie czasu i wybierałem treningi o wyższym priorytecie, które mogły wnieś więcej, a często stawałem przed wyborem: iść na spokojne 10-12km czy zrobić odnowę biologiczną – wybrać się na regenerację do jacuzzi, bicze wodne, masaż. Wybierałem odnowę biologiczną.
Pewnie znawcy wychwycą wiele jednostek treningowych z polskiej szkoły i słusznie. Zgłębiałem lekturę Jurka Skarżyńskiego i postanowiłem wiele rzeczy przemycić do swojego biegania, trochę przerobić pod siebie i zmiksować z tym co już działało u mnie wcześniej. Postawiłem totalnie na trening w drugim zakresie. Nie było biegania w trzecim zakresie, żadnych interwałów itp., bo czułem, że tego nie potrzebuję i zwyczajnie nie miałem czasu. Tak samo odpuściłem treningi uzupełniające, które przez lata był wykonywany 2-3 razy w tygodniu, a teraz czułem, że muszę skupić się na samym bieganiu, że ta praca jaką wykonałem wcześniej musi mi wystarczyć, a ja muszę zadbać o to czego nie potrafiłem robić wcześniej.
To będzie tyle na temat samego przygotowania fizycznego.
Motywacją największą był brak postępu. Kiepski biegowo rok, regres formy, brak skupienia na startach i wyznaczonych celach. Wcześniej wspomniane 13 sekund z Frankfurtu, świadomość, że w maratonie aktualnie mam największe rezerwy biorąc pod uwagę wyniki z innych dystansów. Czułem, że ten maraton może mi pomóc wyjść z dołka. Mocno uwierzyłem w swoją wizję treningową, a za tym poszła pewność, że życiówka jest formalnością i mówiłem o tym głośno jak ktoś mnie pytał o założenia. Mimo, że przeszkód nie brakowało, ciągle to czułem i mówiłem sobie, że to tylko testowanie mnie, czy poddam się i odpuszczę, czy powalczę o swoje do końca.
Na kilka dni przed biegiem chciałem ustalić realne szanse na wynik i patrząc na zrealizowany plan miałem duże wątpliwości, co do wyniku 02:42:30 (moje pierwsze założenie), ale byłem pewien, biegu poniżej 02:45. To była chłodna kalkulacja. Byłem gotów na 02:42:30, a nawet szybciej jak się okazuje, bo budowałem pewność i oswajałem się z tym wynikiem znacznie wcześniej, ale w podświadomości. Jak? Codziennie używamy haseł, kodów pin, kombinacji cyfr, które musimy pamiętać, wklepywać niemal każdego dnia, a nawet kilka razy dziennie. Moje hasła zawierały konkretne treści typu: „Valencia02:42”, wierzę, że utożsamiłem się z tym wynikiem i podświadomie do niego dążyłem.
Motywacją była też moja publiczna deklaracja, że jadę po życiówkę. Wiara innych osób we mnie, ich dopingowanie mnie w przygotowaniach, świadomość tego czego przeszedłem w przeszłości, że wróciłem do biegania, walczyłem o to, że pokonałem już wiele barier i że mam sobie jeszcze coś do udowodnienia.
Do ostatniego dnia byłem cholernie spokojny. Nie poznawałem siebie. Czułem się, jakbym przyjechał na wycieczkę, a nie na bieg życia. Miałem każdego dnia przygotowywać się mentalnie, karmić umysł pozytywnymi wyobrażeniami, ustalać strategię na wszystkie ewentualności, a tu nic. Totalne odcięcie. Zajmowałem głowę innymi sprawami. Sprawa zaczynała się klarować wieczorem w sobotę, gdy szykowałem strój na start. Jednak zasypiałem spokojnie. Rano poczułem to co zwykle. Ciepło w brzuchu, lekkie dreszcze, szybsze bicie serca i odpalił się wewnętrzny dialog. Zaczęła się walka, a start biegu dopiero za dwie godziny.
Dotarło do mnie, że za chwilę biegnę maraton. Padła seria pytań, po niej automatycznie kilka twierdzących i wzmacniających odpowiedzi. Pytałem siebie: „Bartek, dlaczego to robisz?”, „Kim jesteś, a kim nie jesteś?”, „Jaką drogę przeszedłeś, żeby być tu gdzie jesteś?”, „Ile Cię to kosztowało czasu i energii?” Przypomniałem sobie wszystkie małe i duże zwycięstwa, każdy trening z którego nie zrezygnowałem choć było ciężko. Miałem lekkie nogi, spokojny oddech i czysty umysł. Byłem gotów. Maraton ruszył i od pierwszego kilometra do ostatniego towarzyszyło mi FLOW! Znów to poczułem i wiedziałem, że to będzie mój bieg, bo to stan w którym osiąga się więcej niż nam się wydaje, że możemy osiągnąć.
02:41:50! – Zrobiłem to! I to w jakim stylu!? – Bez bólu, bez kryzysów, „bez ściany”. Miejsce 248 na ponad 16 tys. biegaczy. Poziom był wysoki (w Polsce z tym wynikiem byłbym pewnie w pierwszej 20-40!). Do domu wróciłem nie tylko z życiówką, ale i z pierwszym trofeum z zagranicznego biegu! Jako, że po wypadku przyznano mi umiarkowany stopień niepełnosprawności, to zakwalifikowano mnie do kategorii biegaczy z dysfunkcją ruchową, w której ostatecznie zwyciężyłem.
Wróćmy jeszcze na chwilę do stylu w jakim pobiegłem. Pobiegłem metodą negative spilit. Pierwszy raz tak bardzo świadomie. Poniżej wykres przebiegu mojego maratonu:
Tempo wydawało mi się spokojne i komfortowe do 10km. Biegłem w tempie 3:55/km. Na 21 kilometrze, jakby z automatu, doszło do ruszenia i czułem, że muszę pilnować i kontrolować bieg bardziej. Systematycznie przyspieszałem, aż wskoczyłem na tempo 3:45/km i tak już do końca. Złapałem dobry rytm i od 30km postanowiłem nie korzystać z punktów odżywczych żeby nie wytrącić się z rytmu, a jeśli już, to tylko po to, aby oblać się wodą. Co do punktów i odżywiania na trasie, to strategia była prosta – co dziesięć kilometrów żel + zapicie wodą. Nie korzystałem z izotoników.
Piękne było to, że całą trasę to ja wyprzedzałem (miałem wrażenie, że setki ludzi!). Nie było osoby, która wyprzedziła mnie na trasie i dobiegła przede mną na metę. Ostatnie 10km przeszło gładko i było najszybsze, jak cała druga połowa biegu. Jak to mawiają: „nie ważne jak zaczynasz, ale ważne jak kończysz” – ostatnie dwa kilometry były najszybsze po 3:40/km!. Na metę wbiegałem z uśmiechem. Tradycyjnie poklepałem się po ramieniu, powiedziałem „dobra robota” i podziękowałem sobie, że się nie poddałem.