15 maja 2015 Redakcja Bieganie.pl Sport

Transvulcania oczami Magdy Łączak


Wybija 23. Paweł już śpi, a ja ciągle krzątam się po pokoju. Sprawdzam plecak. Zostawiam przygotowanie napojów izotonicznych na rano, czyli na 3:00. Zostały już niecałe 4 godziny na sen, a ja ciągle nie mam przypiętego numeru startowego do koszulki, żele leżą obok plecaka (podczas zawodów trzymam je w niezasuwanej kieszonce, więc pakuję je na końcu, żeby przypadkiem podczas ubierania kamizelki nie wypadły). W sumie mam przygotowane 15 żeli etixxa. Jeśli pobiegnę przyzwoicie nie będę jadła nic innego. Jeśli jednak zawody będą się przedłużać będę musiała skorzystać z jedzenia organizatora. Folia NRC 0,5m/1m, latarka i światło czerwone mam spakowane. IPhone również. Sprawdzam naładowanie.

Nie wszystko mam gotowe, ale wiem że już powinnam spać. Poddaje się. Kładę się do łóżka, ale wydaje mi się, że nie zasypiam. Cały czas dręczy mnie wizja zapomnianego numeru startowego… To taki dręczący półsen. Gdybym się mogła wybudzić, pewnie bym wstała i skończyła przygotowywanie do startu z nadzieją, że zasnę spokojnie. Niestety męczę się do 2:55. Dzwoni budzik, to znak, że czas iść na śniadanie…

Teraz jest z górki, śniadanie, nareszcie rozprawiam się z numerem startowym. Zapinam chip na nogę. Sprawdzam sparowanie iPhona z zegarkiem Suunto. Jestem gotowa.

Wydaje mi się, że czuję się dobrze. W recepcji czeka już większość zawodników teamu Salomona. Podjeżdża nasz bus. Sponsor zadbał, żebyśmy wygodnie dostali się na miejsce startu. Jest 5:00. Mamy godzinę do startu. Ruszamy, niebawem w oddali widać latarnię morską przy której mieści się linia startu. Jest wietrznie, ale ciepło. Rozgrzewka, przebieżki, sprawdzenie chipa i czas ruszać na linię startu. Depa – spiker – przedstawia zawodników, opowiada historyjki z poprzednich edycji. Atmosfera jest podniosła i wyjątkowa. Ciągle biję się z myślami jak ruszyć. Transvulcania jest specyficznym biegiem ultra, na którym startuje się bardzo szybko. Po 500 m asfaltu zaczyna się bardzo wąski i stromy 6-kilometrowy podbieg do Los Canarios.

Start nie wychodzi mi najlepiej, potem nie jest lepiej. Próbuję się rozpędzić. Przed pierwszym bufetem wciągam pierwszego żela cocacolowego. Ten smak mnie ożywia. Nieco raźniej zaczynam biec pod górę. Zasada jest prosta – co 40 min muszę zjeść żel. Nie chcę żeby skończyła mi się energia. Na 16 km kończy się 1900 m podbiegu. Zaraz za przełamaniem ma być bufet, gdzie planuję uzupełnić napoje. Zjadam ekstra żel, żeby na zbiegu nie myśleć o jedzeniu. Nie udało mi się wejść na wysokie obroty, więc jest już pewne, że zawody będą dla mnie bardzo ciężkie.

Na punkcie czeka Lucy z Salomona, która odbiera latarkę. Biegnę do El Pilar spokojnie. Wiem, że czeka mnie jeszcze kluczowy podbieg i długie bieganie na wysokości, przed Roque Los Muchachos. Na tym odcinku znajduję swoje miejsce w stawce. Mijam się z tymi samymi facetami. Widzę też przed sobą, jakieś 2 minuty, Landie Greyling. Jest ubrana tak samo jak ja. Niebieską spódnicę Salomona łatwo z daleka zobaczyć. Nie mija wiele czasu jak mijam Landie. Wyraźnie nie ma siły na podbiegu. Pytam czy wszystko ok, ale mówi, że jest zmęczona. W tym jej nie mogę pomóc. Życzę powodzenia i lecę, bo to ja do mety a nie meta do mnie…  Tutaj też spotykam Ryana Sandersa – pretendenta do zwycięstwa. Mówi, że schodzi z trasy, bo ma problem ze skurczami.

W międzyczasie wstaje słońce, zaczyna się nieznośny upał. Na trasie spotykam niezliczone ilości kibiców, w tym osób nieco starszych. Zastanawiam się jak oni się tutaj wdrapali?! I tak rozmyślając dobiegam do 45 km, na którym jest kolejne jedzenie i szlauch z wodą. Chłodzenie nie orzeźwia, ale pomaga wytrzymać. Mijam Timothy’ego Olsona. Szok, co taki zawodnik robi w tym miejscu słaniając się na nogach?! W oddali zaczyna być widać szczyt Roque Los Muchachos. Niebo jest idealnie bezchmurne, a temperatura sięga 35 stopni. Przed szczytem czeka na mnie Albert z Salomona. Wchodzimy razem do punktu, prowadzi mnie do miejsca gdzie jest kontrola sprzętu obowiązkowego. Albert uzupełnia w moim plecaku bidony z izotonikami. Zabieram 1 l picia. Wyrzuca puste opakowania po żelach i wkłada mi ostatnią z moich porcji żeli. Na tym powinnam dolecieć do mety. Jeszcze tylko kostka lodu do biustonosza, głowa pod wodę i ociekająca ruszam na kilkunastokilometrowy zbieg. Na zbiegu nie ma wokół mnie tłumu. Biegniemy w dużych odstępach, w oddali zaczynam dostrzegać brzeg morza. To tam rozpocznie się 6 km zbieg ścianą skalną. A przed nią bufet. Mijam bufet, ale rezygnuję z polewania wodą, bo jest kolejka. Ruszam w dół i nagle widzę przed sobą Alicię Shay. Mijam ją, ale nie biegnę zbyt szybko. Mam dość. Lewe udo broni się przed skurczem. Przebiegam bez zatrzymania przez ostatnią szansę na napoje i jedzenie El Puerto de Tazacorte i wbiegam do kanionu. Niestety podłoże jest niestabilne, ale kamieniste. Minutową stratę odrabia Alicia. Widać, że umie biegać po płaskim. Ręce ładnie pracują. Biegnie spokojnie ale rytmicznie. I tak podziwiając jej technikę biegową pozwalam się wyprzedzić. W moim sercu panuje kompletny brak wiary w siebie. Biegnę spokojnie swoje. Na ostatnich 200 m podejścia nie widzę Alicji. Przycisnęła i uciekła. Widzimy się dopiero na mecie, ale zanim do niej dobiegłam przebiegłam zachwycającą niebieską ścieżką rowerową w Los Llanos. W Los Llanos ludzie siedzący w barach wstawali żeby kibicować. Dzieci przybijały piątkę i próbowały towarzyszyć w biegu. Atmosfera była niesamowita. Dwa ostatnie zakręty, czerwony dywan i meta. Ostatecznie kończę zawody na 5 miejscu.

Dziękuję wszystkim, którzy pomogli mi nie poddać się w tych trudnych okolicznościach. Dziękuję kibicom, którzy o 6 rano byli na trasie, żeby dodać nam otuchy. Dziękuję sponsorom, bez których ten start nie byłby możliwy.

Ja tam jeszcze wrócę, nie zostawię tego…

Możliwość komentowania została wyłączona.