22 grudnia 2015 Redakcja Bieganie.pl Sport

Transalp – relacja


3 dni, 3 państwa, 8 uczestników i prawie 100 km po Alpach – to wyprawa Dynafit Speed Transalp 2015. Wśród ośmiorga uczestników znalazł się nasz redakcyjny kolega – Kuba.
„Marzenia się spełniają całą zgrają” – rapował Numer Raz na pierwszej płycie Sistars. Ukoronowaniem roku cudów była wyprawa Speed Transalp, zorganizowana przez Dynafit – mimo, że nie było jej w planach, to ona okazała się najwspanialszym górskim doświadczeniem w moim życiu.

TR001
Photo: Elias Lefas

Niezłe jaja

O Transalpie dowiedziałem się z publikacji zamieszczonej na naszym portalu. Znany producent sprzętu do narciarstwa i biegów górskich, firma Dynafit organizowała trzydniową wyprawę dla amatorów gór z całego świata, w trakcie której ośmioro wybrańców miało pokonać prawie 100 kilometrów alpejskich szlaków z niemieckiego Garmisch do Merano we Włoszech. Grupę miał prowadzić zawodnik Dynafit – Javier Martin de Villa.

Trzy dni w Alpach? Nie namyślając się zbyt długo wysłałem aplikację i trochę zapomniałem o sprawie. Kiedy dostałem maila, że wybrano mnie do ósemki, nie posiadałem się ze szczęścia – tym bardziej, że idea przedsięwzięcia bardzo przypadła mi do gustu.

Transalp

Organizatorzy w prostych, a jednocześnie pięknych słowach pisali o tym na blogu: Alpy – wyjątkowy łańcuch górski, nie tylko dlatego, że najwyższy w Europie, ale ze względu na wspaniałe widoki oraz bardzo zróżnicowany teren i krajobrazy, z północy na południe, z przełęczy na szczyty. Niektórzy zakochują się w nich od pierwszego wejrzenia, inni odkrywają przez całe życie, a wraz z upływem czasu tworzy się głęboka więź z górami. Na te cudowne widoki, wyjątkowe chwile i przeżycia trzeba zapracować. Trzeba na nie zasłużyć – czasami napierając w trudnym terenie z jego wyzwaniami i niebezpieczeństwem, które niesie. Często trudno samotnie sprostać tym wyzwaniom. Nie jest łatwo znaleźć właściwego partnera, wyznaczyć odpowiednią trasę i zdobyć wiedzę niezbędną do zaplanowania wyprawy. Świadomość, że te przeszkody powstrzymują wiele osób przed samodzielną próbą postanowiliśmy dać wam sposobność podjęcia wyzwania wspólnie z nami.

Na czym polega Transalp? Uczestnicy spotykają się w Garmisch i razem, pod opieką zawodników Dynafitu (którzy są jednocześnie przewodnikami górskimi) wyruszają na szlak. Pokonują kilkadziesiąt kilometrów dziennie, zgodnie z planem przygotowanym przez najlepszych znawców Alp. Po dniu ciężkiej wędrówki przez góry odpoczywają, spędzając noc w schronisku, po czym kolejnego ranka znowu idą w góry. Prawie stukilometrowa trasa podzielona jest na trzy etapy, które prowadzą z Niemiec do Austrii i Włoch, gdzie wyprawa się kończy, a po wspólnej uroczystej kolacji uczestnicy odwożeni są rankiem z powrotem do Garmisch. Organizatorzy zapewniają opiekę wykwalifikowanych przewodników, niezbędny transport pomiędzy kolejnymi etapami, nocleg i wyżywienie, jak również sprzęt Dynafitu – każdy uczestnik dostał rewelacyjną kurtkę (model Transalper 3L), koszulkę, spodenki oraz przepaskę na głowę.

Wyzwanie pokonuje się wspólnie, jako grupa. Nie ma lepszych, gorszych, ważniejszych, itd. Wszyscy tworzą jedną drużynę, która służy sobie wsparciem, dzieli się radościami, ale i trudami. Pierwszym i najważniejszym celem jest wspólne dotarcie do mety w Merano. Wyzwanie nie jest bardzo trudne – w sam raz dla kogoś, kto ma na koncie kilka górskich biegów ultra i pragnie doświadczyć czegoś nowego – wyzwanie, w którym nie rywalizuje się z innymi, ale ich wspiera, gdzie na mecie nie ma medalu ani kamizelki finishera, ale nagrodą jest widok z wysoko położonej przełęczy i więzi z nowopoznanymi współuczestnikami.

Ekipa

To właśnie oni przede wszystkim sprawili, że zapamiętam Transalp na długie lata. Poza mną w grupie znaleźli się: Conny – wesoła Austriaczka, którą tata zaraził miłością do gór; Jule – młodziutka Niemka – opłynęła już Florydę na katamaranie, a teraz swoje marzenia realizuje w górach; Georgios – przezabawny Grek, dusza towarzystwa, który większość swego życia spędził na wspinaczce; Olli – Niemiec, który przejechał na rowerze ze wschodniego na zachodnie wybrzeże USA; Sofia – biegaczka górska z Hiszpanii, wulkan energii; Timo – również z Niemiec, finisher mistrzostw świata Ironman w Kona na Hawajach (życiówka na pełnym dystansie nieco powyżej 9 godzin…); Suzi – spokojna Niemka o wielkim sercu, którą koledzy i koleżanki z pracy nazywają „outdoor Suzi”, zakochana w górach. Ekipę uzupełniało trzech „ponadprogramowych” członków, którzy jednak błyskawicznie stali się nieodzowną częścią grupy: Elias Lefas, przyjaciel Georgiosa, znakomity grecki fotograf sportowy (odwiedźcie jego stronę); Marco – młody Włoch, który wspina się, biega i jeździ na nartach, a do tego pisze relacje dla włoskich serwisów o tematyce górskiej, złoty chłopak; i wreszcie Holger – dziennikarz z niemieckiego portalu branżowego, taki niemiecki odpowiednik mnie samego. 

TR002
Photo: Marco Colombo

W górach grupę prowadził Javi oraz drugi zawodnik Dynafitu – Phillipp Schaedler. Za logistykę i wszystko, co działa się na zapleczu wyprawy dbali dwaj doświadczenie przewodnicy górscy – Franz i Patrick. 

W drogę!

W towarzystwie Łukasza (świetnie biega w górach!) wyruszyliśmy do Garmisch. Łukasz miał w planach mocny trening przed Łemkowyna Ultra-Trail i zgodził się pomóc mi w prowadzeniu auta, szczególnie podczas podróży powrotnej… Prognoza pogody nie była zachwycająca. Jeszcze kilka dni wcześniej kamerka pokazująca panoramę ze szczytu Zugspitze (najwyższy szczyt Niemiec, Alpy Bawarskie) dawała fenomenalny widok na nieskończone plany zębatych grani. Teraz widać było tylko mleko, a prognozy przewidywały mocne obfite opady śniegu, a w niższych partiach gór – ulewy. Od Monachium padało mocno, na miejsce dotarliśmy w strugach deszczu. Pożegnałem Łukasza na kempingu, a sam udałem się do hotelu, gdzie poznałem Javi’ego, Sofię, Georgiosa i Eliasa. Po kilku chwilach rozmowy czułem się już jak w gronie starych, dobrych znajomych. Cieszyłem się z tego bardzo – nawet, jeśli warunki w górach miały być ciężkie, to w takim towarzystwie będzie zdecydowanie łatwiej.

Dzień pierwszy

TR003
Fot. Elias Lefas

Spotkaliśmy się rano przy dolnej stacji kolejki na Alpspitze. Niesamowite było widzieć, jak bardzo wszyscy są podekscytowali i szczęśliwi z powodu czekającej nas wyrypy. Stojąc na starcie zawodów również patrzy się na twarze innych uczestników i czerpie się od siebie nawzajem pozytywne emocje, ale często bywa tak, że ludzi tych później nie spotyka się wcale albo prawie wcale – może kilka razy minie się kogoś na trasie… Tu było inaczej, bo wiedzieliśmy, że spędzimy ze sobą długie trzy dni. Przewodnicy przekazali nam informację o zmianie trasy – początkowo planowano wejście/wjazd na Zugspitze, ale warunki pogodowe zmieniły się znacznie przez kilka ostatnich dni (czytaj: nawaliło śniegu) i ze względów bezpieczeństwa zdecydowano się przygotować inny wariant. 

TR004
Fot. Elias Lefas

Grupa została podzielona na dwie mniejsze: Phillipp wjechał z kilkorgiem uczestników kolejką pod Zugspitze, żeby stamtąd zacząć bieg – po kilkukilometrowym odcinku po śniegu mieli dotrzeć do wspólnego odcinka trasy, natomiast my – Sofia, Timo, Olli, Marco i ja mieliśmy pod przewodnictwem Javi’ego pokonać dłuższy wariant bez pomocy kolejki. Nasza trasa miała – jak się później okazało – ok. 45 kilometrów i 2500 metrów podejść. 

TR005
Fot. Marco Colombo

Zaczęliśmy od kilkunastu kilometrów biegu prawie po płaskim – najpierw podnóżem masywu do wejścia do przepięknego skalnego wąwozu, gdzie tunelami wykutymi w skale biegliśmy wzdłuż huczącej górskiej rzeki, by po niedługim czasie wybiec w dolinę, gdzie nad brzegiem rzeki ustawione były dziwne kopczyki. Może ktoś z czytelników zna ich pochodzenie i znaczenie?

TR006
Fot. Kuba Krause

Kolejne kilka kilometrów to przepiękne leśne ścieżki prowadzące dnem doliny. Lekko pofałdowany teren, mostki nad potokiem, piękny las stwarzały cudowną scenerię do biegu i mimo fatalnej pogody – zaczęło lać, a góry spowite były chmurami – humory nam dopisywały. Po kilkunastu kilometrach zatrzymaliśmy się w schronisku Reintalanger u stóp podejścia na Gatterl. Wypiliśmy ciepłą herbatę, pogadaliśmy chwilę poznając się nieco i rozpoczęliśmy solidne podejście. Na kolejnych trzech kilometrach pokonaliśmy jakieś 600-700 metrów w pionie do schroniska Knorr (2054 m n.p.m.), a stamtąd udaliśmy się w kierunku Gatterl (2024 m n.p.m.), gdzie przekroczyliśmy granicę między Niemcami a Austrią. Na podejściu rozpogodziło się nieco i mieliśmy okazję zobaczyć potęgę gór dookoła. Niesamowite wrażenie zrobił na mnie widok doliny, którą wcześniej biegliśmy, podziwiany z punktu położonego kilkaset metrów wyżej. 

TR007
Fot. Kuba Krause

Trawers ze schroniska do Gatterl by niesamowity – prawdziwie alpejski teren, kamienisty i miejscami dość mocno – jak dla mnie – eksponowany. Już pierwszego dnia przekroczyłem swoje granice strachu i choć na pewno dla sporej części czytelników byłaby to łatwa trasa, dla mnie stanowiło to nie lada wyzwanie. Zdjęcia doskonale oddają klimat tego miejsca.

TR008

TR010
Fot. Kuba Krause

Dalej przez przełęcz Feldernjochl i zbiegiem do doliny Erhwald w pobliże ośrodka narciarskiego Ehrwald Alm. Na zbiegu cała ekipa szalała jak dzieci. Sofia darła do przodu bez cienia strachu, wprawiając w osłupienie chłopaków. Upajaliśmy się szybkim biegiem, nie zaważając na kamienie i śliskie błoto. Niżej w dolinie uzupełniliśmy zapasy wody w krystalicznie czystym strumieniu spływającym z gór. Zimna, przepyszna woda smakowała wybornie, na dodatek chmury rozeszły się na chwilę i naszym oczom ukazał się cudny, sielski krajobraz jak z pocztówki. 

Kolejny fragment zbiegu i kilka następnych kilometrów pokonywaliśmy w pachnącym, zielonym lesie. Masyw Zugspitze powoli chował się za naszymi plecami, niestety tego dnia nie było nam dane zobaczyć szczyt, który wciąż krył się w chmurach, ale może to i lepiej? Lepiej nie widzieć, jaka frajda nas ominęła…

Czekał nas jeszcze spory fragment trasy i jedne z najwspanialszych widoków, jakie w życiu widziałem. Najpierw dotarliśmy nad jezioro Seebensee, jedno z tych miejsc, gdzie nachodzą człowieka myśli w rodzaju: „mógłbym tu zostać na zawsze.” 

TR011
Fot. Kuba Krause
Cudna, przejrzysta szmaragdowa toń, wokół której piętrzyły się niebosiężne ściany. Urokliwe ścieżki i przesympatyczne kaczuszki, które bez cienia lęku podchodziły do nas, najwyraźniej domagając się poczęstunku. Niestety nie miałem ich czym uraczyć i bezwstydnie sam pochłaniałem kolejne batony i żele Etixx. Wspominam o nich celowo, ponieważ po pierwsze, batony są przepyszne, a po drugie – nawet ważniejsze – żele Etixx to pierwsze żele, które nie chcą wydostać się na wolność z mojego ciała, ale grzecznie dają się zmetabolizować i dostarczają dawek energii, której tego dnia potrzebowałem mnóstwo, ponieważ teraz czekała nas stroma wspinaczka zakosami do schroniska Coburger. Stoi ono w prawdziwym raju. Spogląda z wysokości na Seebensee, Zugspitze jawi się na dalszym planie, z drugiej strony piętrzą się wspaniałe ściany, u stóp których, tuż przy schronisku, rozlewa się kolejne jezioro, a w jego wodzie przeglądają się góry. Choćbym jednak wzniósł się na wyżyny swoich literackich umiejętności, jedno zdjęcie powie więcej, niż tysiąc słów, a że zdjęć mam kilka…

TR012

TR013

Fot. Kuba Krause 
W schronisku zabawiliśmy kilkadziesiąt minut, najedliśmy się i spędziliśmy miło czas na pogawędkach. Po wyjściu ze schroniska czekała nas niespodzianka: w międzyczasie przyszły ciężkie chmury i spowiły wszystko grubą zasłoną szarości. Widoczność spadła do kilkudziesięciu metrów i zrobiło się chłodno. Powędrowaliśmy znów w górę, koszmarnym piarżystym trawersem. Nie mogłem sobie na nim poradzić, co rusz zjeżdżałem w dół zbocza razem z osuwającym się materiałem skalnym, przez co zostałem, ku swojemu niezadowoleniu, rozdziewiczony z użyciem kijków trekkingowych. Nigdy z nich nie korzystałem, nawet na UTMB (ku zdziwieniu innych biegaczy), z powodów nazwijmy to etyczno-estetycznych. W tym jednak przypadku poddałem się biegowi zdarzeń i koledzy poratowali mnie kijami, dzięki którym dotarłem jakoś na przełęcz Grünsteinscharte (2278 m n.p.m.), skąd rozpościerał się taki oto widok:

TR014
Fot. Kuba Krause 
Naoglądałem się trochę filmów o karkołomnych zbiegach w podobnym terenie, gdzie z każdym krokiem noga zjeżdża kilkadziesiąt centymetrów, zasypana po kostkę piachem i odłamkami, a teraz miałem okazję samemu doświadczyć tej przyjemności. Brak doświadczenia w takich warunkach powodował, że zbiegałem wolno i sztywno, miałem natomiast świetną okazję przyjrzeć się, jak doskonale radzą sobie moi koledzy (no i Sofia). Z wielką radością i podziwem patrzyłem, jak pędzą w dół… Jednym z moich marzeń i celów jest móc kiedyś zbiegać na pełnym luzie w trudnym terenie, chwilowo jednak musiałem zagryźć zęby i starać się po prostu przetrwać trudny fragment. 

Podczas krótkiego postoju Javi polecił mi, bym teraz ja objął prowadzenie. Teren zmienił się nieco, lekko wypłaszczył, a pod nogami zrobiło się nieco bardziej twardo. Puściłem wodze szaleństwa i pognałem w dół… gubiąc towarzyszy za plecami. Okazało się – nie tylko tego dnia, ale i w kolejnych – że im łatwiejszy technicznie teren, tym lepiej mi idzie w porównaniu z innymi, a im trudniej się robi, tym bardziej zostaję w tyle. Po kilku chwilach zwolniłem jednak i poczekałem, aż grupa się ponownie połączy – od tej pory biegliśmy już razem, tempem odpowiednim dla wszystkich. 

Pogodna znów się poprawiła i aż żal było kończyć wycieczkę, mimo wielu godzin spędzonych na szlaku. Czekały nas jednak kolejne dwa dni zmagań, więc władowaliśmy się do autobusu, gdzie czekała na nas druga część ekipy i pojechaliśmy na kolację i nocleg.

TR015
Fot. Elias Lefas

Mimo zmęczenia całodniowym wysiłkiem posiłek upłynął w gwarze rozmów i śmiechu. Do łez rozbawiał wszystkich Georgios, a do spółki z Marco tworzyli barwny i głośny śródziemnomorski duet. Na szczęście można było najeść się do syta, nawet z dokładką, bo apetyt miałem jak wilk. Gorący posiłek rozlał po ciele przyjemne ciepło i kazał szybko ułożyć się do snu.

Dzień 2 

Ranek drugiego dnia przywitał nas piękną, słoneczną pogodą, ale i lekkim mrozem. Po pysznym śniadaniu pobiegliśmy na szlak. 

Przed wyruszeniem w drogę spotkała mnie niemiła niespodzianka. Prawy but z pary, której używałem poprzedniego dnia – TNF Ultra MT – w dziwny sposób się jakby skurczył. Co śmieszne rozmawiałem pierwszego dnia z Marco, który wyznał, że choć lubi Ultra MT, to prawy uwiera go w jednym miejscu w śródstopiu. Ponieważ spotkałem się z tym samym problemem w przypadku mojej pary – tylko u mnie był to lewy but – sprzedałem Marco patent, za który dozgonnie wdzięczny będę naszemu forumowemu koledze „embe.” W newralgicznym miejscu umieściłem materiał cholewki między dwoma drewnianymi klockami i potraktowałem problem… młotkiem. Kilka minutowych sesji rozbijania materiału przyniosło doskonały efekt – problem zniknął, but przestał uwierać. Wyobraźcie sobie moje zaskoczenie, kiedy rankiem stwierdziłem, że (tym razem w prawym bucie) czuję dokładnie to samo. Na szczęście miałem zapasową parę – Dynafit Feline SL, które sprawdziły się bardzo dobrze, ale o sprzęcie napiszę jeszcze kilka słów w dalszej części relacji.

TR016
Fot. Georgios Spinthakis

Rychło okazało się, że podejście zaczyna się… 100 metrów od schroniska w Lüssens. Na przestrzeni 5 kilometrów pokonaliśmy ponad 1200 m w pionie na przełęcz pod szczytem Schafgrübler. Podejście było strome i wymagające. Po drodze musiałem znowu kilka razy znieczulić się na „lufę” i skupić się na ścieżce, choć widoki dookoła kazały co chwilę rozglądać się i chłonąć piękno austriackich Alp. 

TR017
Fot. Elias Lefas

Szybko okazało się, że im trudniejszy teren, tym bardziej moi towarzysze, lepiej przyzwyczajeni do wysokich gór, podkręcają tempo. W dodatku na północnym, zacienionym zboczu leżała spora warstwa śniegu, a więc wędrówka bez kijów stawała się jeszcze trudniejsza. Na przełęcz dotarłem z kilkuminutowym opóźnieniem względem reszty grupy (poza Holgerem – również miał trudności oraz Javim – pilnował nas), która zdążyła już pokonać większość drogi na szczyt. Odczuwałem bardzo mocno wpływ wysokości – nigdy wcześniej nie byłem tak wysoko – na oddychanie. Każdy krok wymagał wysiłku, a tętno mocno skakało w górę mimo, iż szedłem naprawdę powoli. Na ostatnich dwustu metrach czułam się bardzo źle: oddech był krótki, łapczywie nabierałem powietrza, kręciło mi się w głowie. Widok z przełęczy wynagrodził jednak wszystkie trudy i niedogodności.

TR018
Fot. Elias Lefas

Z pewnym żalem odpuściłem wspinaczkę na szczyt i ruszyłem w dół, żeby zejść jak najszybciej i dać ulgę płucom. Po niedługim czasie mogłem zacząć biec i z każdą minutą czułem się coraz lepiej, a więc przyspieszałem. Po drodze strzeliłem kilka fotek i pognałem za Javim. Zbieg był niewiarygodny, niesamowity i nieopisywalny. Powietrze pachniało szczęściem. Po trzech kwadransach znaleźliśmy się na dnie doliny, w schronisku Franz Senn. 

TR019

TR020

Fot. Kuba Krause

TR021

Fot. Elias Lefas

To miejsce jak z bajki. Sto procent Alp w Alpach! Jako, że w tym miejscu była zaplanowana półgodzinna przerwa, mogliśmy napawać się cudowną aurą. Baczyński pisał: „jak miękkie gruszki brzmieje lato”. Było ciepło, słonecznie, otoczenie cieszyło oczy miękkimi, nasyconymi barwami. Rozsiedliśmy się na ławach przed schroniskiem. Więzi sympatii zdążyły się już potworzyć między uczestnikami i panowała doskonała atmosfera. Ponieważ schronisko Franz Senn przypomina bardziej drogą restaurację niż schroniska, do których jesteśmy przyzwyczajeni w naszym kraju, pozwoliłem sobie pożywić się sporą dawką energii z zasobów przekazanych przez Etixx. Z wielkim zadowoleniem stwierdziłem, że nie powodują one żadnych sprzeciwów ze strony żołądka i tak było przez całą wyprawę, nawet po kilku godzinach napierania mogłem swobodnie pałaszować kolejne żele i batony bez typowego „cukrowstrętu.” 

Ciężko było ruszyć w dalszą drogę, głównie ze względu na fakt, że było nam tak dobrze… Czekała na jednak jeszcze jedna góra – 800 metrów podejść na wysokość ponad 2700 m n.p.m. I znowu cierpienie, ból i kłopoty z oddychaniem. Wielkie kamienie, po których Conny czy Marco skakali jak sarenki, gdzie ja trudziłem się z każdym krokiem. Krajobraz zmieniał się dynamicznie i momentami przypominał scenerię z Mordoru. Wszystko jednak zmieniło się na przełęczy – jak zwykle. Kolejny raz widoki zaparły mi dech w piersiach.

TR022
Fot. Kuba Krause 

Tego rodzaju przeżycia są jak prawy sierpowy prosto na szczękę – w jednej sekundzie jest się kompletnie znokautowanym. Co więcej dotarcie do przełęczy oznacza, że zaraz zacznie się zbieg, co uwielbiam wręcz szaleńczo. I znowu odzyskałem rezon, wyprzedzałem kolejnych kolegów i koleżanki, aż znalazłem się w awangardzie wycieczki. Spuściłem jednak mocno z tonu na eksponowanym trawersie, którego rok wcześniej nie przeszedłbym za żadne skarby świata. Kilka chwil później prowadzący grupę Phillipp uznał, że warto by było skrócić nieco drogę i puścił się na rympał (po poznańsku „na szagę”) wprost w dół zbocza. Jeśli miałbym zapamiętać jedną rzecz z tego wyjazdu, byłoby to chyba fenomenalne uczucie wolności, spełnienia i niczym niepowstrzymanej frajdy, towarzyszące zbiegowi po alpejskiej łące, poza szlakiem, przez kępy trawy smyrające po łydkach, niczym górska kozica albo inny dziki zwierz.

TR023
Fot. Kuba Krause

Tego dnia mogliśmy zdecydowanie poznać istotę alpejskich biegów. Ogromne przestrzenie, dalekie plany kolejnych grani, zmieniające się warunki pogodowe i terenowe, wreszcie profil trasy: około dwadzieścia kilometrów, a w tym ponad 2000 metrów podejść i prawie 2500 metrów zbiegów. Nogi odczuły wyraźną ulgę, kiedy wreszcie zbiegliśmy do hotelu Waldcafe w dolinie Stabaital. W nagrodę za wysiłek – kufelek weissbier, nim zmierzch wygonił wszystkich do pokojów. I znowu na kolację wszyscy pałaszowali za trzech – jedzenie było pyszne! Franz i Patrick opowiedzieli, co nas czekało ostatniego dnia: mieliśmy wjechać kolejką linową na lodowiec Stubai, by stamtąd pokonać 20-kilometrowy odcinek do Merano. Główna trudnością miała być dla wszystkich wysokość – zdecydowaną większość czasu mieliśmy spędzić na wysokości 2500-3000 m n.p.m., czyli moja pięta achillesowa oraz trudny technicznie teren (…i na druga nóżkę!). Na początku czekała nas przeprawa przez lodowiec, dlatego każdy uczestnik został wyposażony w lekkie raki. Prowadzący dodatkowo przygotowali linę, w razie gdyby musieli pomagać bardziej niepewnym członkom ekspedycji (czytaj: pewnie mnie). Dalej mieliśmy przejść trudny technicznie odcinek z ubezpieczeniem – łańcuchy, klamry… „a potem będzie już łatwiej”, dodali z uśmiechem.

Dzień 3

Przywitał nas znów doskonałą pogodą. Podjechaliśmy autobusem do dolnej stacji kolejki i wyjechaliśmy na górę, na lodowiec, na wysokość 3200 m n.p.m. Natychmiast poczułem skurcz w płucach i wyraźne spłycenie oddechu. Obawiałem się, jak będzie mi szło i martwiłem się, że będę spowalniał grupę i mówiąc wprost wyjdę na mięczaka. Javi, z którym zdążyłem się poznać i zaprzyjaźnić przez te kilka dni doskonale widział moje obawy. To fantastyczny człowiek, świetny kumpel i fenomenalny sportowiec, u którego nie widać ani cienia wyższości, nastawienia na rywalizację, a który niesamowicie pomógł mi podczas Transalpu i zainspirował do jeszcze cięższej pracy. Javi kazał mi biec tuż za prowadzącym Phillippem. To zadanie okazało się bardzo trudne, gdyż Phillipp z niebywałą lekkością sadził wielkie susy i nadawał bardzo mocne tempo. Starałem się ze wszystkich sił dotrzymać mu kroku. Na szczęście póki co pogoda dopisywała, w nocy nie padał śnieg i pokrywa na lodowcu była dobrze zmrożona, dzięki czemu można było złapać przyczepność bez kijów. Zaraz potem czekał najtrudniejszy technicznie fragment, eksponowana „ferratka”, jak ją pieszczotliwie określali przewodnicy. 

TR024
Fot. Elias Lefas

Kilkusetmetrowy odcinek pokonywałem z wielką ostrożnością, ale i poczuciem ogromnej frajdy i satysfakcji. Po kolejnych kilkudziesięciu minutach wdrapaliśmy się na przełęcz pod Geiskoegl (ok. 3000 m n.p.m.), z której rozciągał się wspaniały widok – widać było dokładnie nawet oddalone o jakieś dwadzieścia parę kilometrów Sölden! Mimo problemów z oddychaniem czułem, że mój organizm powoli przyzwyczaja się do wysokości i pozwala na nieco więcej, niż poprzedniego dnia.

TR025
Fot. Kuba Krause
TR026
Fot. Georgios Spinthakis

Kolejny zbieg, a potem podejście i trawers do schroniska Siegerland (to właściwie otwarty schron z miejscem do ogrzania się i posilenia, samoobsługowy, rzecz jasna). Pogoda popsuła się i do końca dnia niestety mogliśmy podziwiać tylko najbliższą okolicę. Po wyjściu ze schronu przywitał nas deszcz, porywisty wiatr i przenikliwe zimno. Wszyscy zakutali się w swe kurtki (Transalper od Dynafitu – znakomita kurtka, trójwarstwowy laminat doskonale chroni przed zimnem, wiatrem i deszczem) i zmagając się z wiatrem postępowali krok za krokiem po wielkich głazach, wypatrując kolejnych oznaczeń szlaku wymalowanych na kamieniach. Kolejne kilka kilometrów to bieg po pagórkach w okolicach urokliwego Lago Nero del Timolo (byliśmy już po stronie włoskiej), a potem jeszcze jedno podejście na przełęcz i… ponad tysiącmetrowy zbieg z przerwą w schronisku. 

Ten zbieg mógłby trwać bez końca. Biegłem wyluzowany, pewny siebie, wciąż było dla mnie za wolno, chciałem gnać szybciej i szybciej, choć jednocześnie wiedziałem, że w ten sposób zbliżamy się do końca naszej wyprawy. Wreszcie dobiegliśmy do drogi, przy której czekali na nas Patrick i Franz, gotowi zabrać nas na kolację do Meran.

TR027
Fot. Elias Lefas

Przy uroczystej wieczerzy nie widać było śladu zmęczenia na twarzach uczestników, było za to wiele radości, satysfakcji i dumy. Przebiegliśmy (przeszliśmy…) Alpy, pokonaliśmy wiele ze swych obaw, zmartwień i barier. Każdy z nas sięgnął podczas tej wyprawy po coś wyjątkowego, drogocennego, intymnego – i podzielił się tym z resztą grupy. To było niezapomniane przeżycie.

Epilog

Rankiem wyruszyliśmy z drogę powrotną do Garmisch. Dowiedzieliśmy się, że w nocy na Stubaiu spadł metr śniegu i dzisiaj już byśmy sobie nie pobiegali… Włochy pożegnały nas ulewą, za to na przełęczy Brenner szalała śnieżyca. Oczy kolegów i koleżanek iskrzyły się radością, że jeszcze kilka dni takiej pogody i będzie można bez żalu pożegnać lato, założywszy narty na nogi. Kilkadziesiąt minut później dojechaliśmy do Garmisch, na tę samą stację kolejki na Alpspitze, na której się spotkaliśmy po raz pierwszy zaledwie trzy dni wcześniej. Pożegnaliśmy się serdecznie, kupiłem widokówkę i magnes na lodówkę i ruszyliśmy z Łukaszem w drogę powrotną.

Daleko jeszcze?

Droga powrotna dostarczyła nie mniejszych emocji niż wędrówka eksponowaną granią na trzech tysiącach z hakiem. Od początku w aucie coś warkotało i gruchotało złowrogo. Już w drodze z Polski mieliśmy problemy z olejem – zapaliła się kontrolka, a na bagnecie nie było ani śladu… Bałem się, że coś się stało z silnikiem, ale Łukasz uspokajał, że to chyba łożysko. Dzielny prowadził całą drogę do swojego domu pod Wrocławiem i mi zostało tylko dojechać 200 kilometrów do Poznania. W okolicach Rawicza coś zaczęło szeleścić i świszczeć. Miałem wrażenie, że auto za chwilę się rozpadnie na kawałki. Zwolniłem i zacząłem się modlić. Zmęczenie i senność robiły swoje. W Lesznie niepokojące dźwięki nasiliły się i naszły mnie wizję, jak moja Biała Krowa rozkracza się gdzieś w nocy i po pokonaniu ponad tysiąca kilometrów przyjdzie mi spędzić noc w lesie, godzinę drogi od domu… Na szczęście Opatrzność czuwała i skrajnie wyczerpany fizycznie i nerwowo zdołałem dojechać do domu. Usnąłem snem sprawiedliwego i śniłem o górach.

Koniec

Sprzęt

Na wyjeździe korzystałem głównie ze sprzętu przekazanego uczestnikom przez Dynafit. Wszystkie elementy stroju spisały się doskonale, nie warto jednak rozwodzić się nad zaletami koszulki, spodenek czy opaski. Należy za to powiedzieć kilka słów o butach i kurtce.

Dynafit Feline SL to świetne buty w góry – to widać i czuć od razu, że to nie są buty biegowe zmodyfikowane w taki sposób, żeby można było wybrać się w nich w trudny teren, ale że od początku tworzone były przez ludzi, którzy są ze szlakami za pan brat. Należy zaznaczyć, że Feline SL są skonstruowane raczej z myślą o biegach długich, ale nie bardzo długich. Góry biegowo kojarzą nam się najczęściej z dystansami ultra – ten model Dynafitu może nie być najlepszym wyborem na kilkunastogodzinne zawody. Cholewka jest mało obszerna i mocno trzyma stopę. Podeszwa jest dość mocno taliowana, a cały but sprawia wrażenie startowego, przeznaczonego do szybkiego biegania. Świetnie trzyma (poza mokrą skałą), jest dynamiczny i daje wspaniałe poczucie związania nogi z obuwiem. Amortyzacja nie jest duża, miejsca w bucie mało, co po kilkudziesięciu kilometrach można zacząć postrzegać jako dyskomfort. W „krótszych”, kilkugodzinnych wyprawach Feline sprawuje się świetnie i tym lepiej im teren staje się trudniejszy. Vertical kilometer, Marduła, klasyczne imprezy Skyrunning – w takich warunkach Dynafit Feline SL sprawdzi się świetnie, o ile skała nie będzie mokra – wtedy trzymanie jest tylko dostateczne. Ogólnie jednak rzecz ujmując to bardzo dobry, specjalistyczny but do biegów górskich.

Transalper to trzywarstwowy laminat, kurtka przeciwdeszczowa. Doskonała. Waży ok. 170 gramów, ma klejone szwy i membranę 20000/20000. Sprawuje się znakomicie. To kurtka, która mimo swojej minimalnej wagi doskonale nadaje się w najgorszy biegowy „warun”. Porywisty wiatr, kilkugodzinny opad – to wszystko jej niestraszne. Uratowała mi (nam!) skórę kilkakrotnie podczas wyjazdu w Alpy. Polecam z pełnym przekonaniem.

Możliwość komentowania została wyłączona.