Redakcja Bieganie.pl
Czy przypatrywaliście się kiedyś grupie surferów, którzy czekają na wielką falę?
Czy wiecie, że jest to dość zamknięta społeczność, mająca swoje zwyczaje, sposób ubierania się, swoje „lingo”? Ludzie ci zdają się żyć tylko dla jednego – dla wielkiej fali, która kiedyś nadejdzie i poniesie ich ku brzegowi z niesamowitą prędkością, a ich samych zrówna z bogami na Olimpie.
Surferzy wypływają na swoich deskach i leniwymi ruchami rąk opychają się w kierunku swojego przeznaczenia. Kiedy nadchodzi odpowiednia fala, jedni z nich dosiadają jej grzbietu, a inni ignorują jej wielkość, czekając na „the real one”. Kiedy upojeni ekstazą uniesienia mkną tak z wiatrem w zawody – wtedy świat nie zna granic. Każda z fal ma swoją własną moc, specyficzny zasięg i jeśli nie doniesie ich do samego brzegu to cierpliwie czekają na następną.
Do surferów można porównać biegaczy – pławiących się w bezkresie pokonywanego dystansu. Kiedyś dotarło do mnie, że choć mieszkam daleko od oceanu, ba – od morza, to z powodzeniem mógłbym spróbować surfingu na powierzchni puszczańskich ścieżek.
Powodem takiego podejścia stał się fakt występowania u każdego z nas fazy superkompensacji. Jak wiadomo, po każdym wysiłku fizycznym i prawidłowym odpoczynku, organizm regeneruje swoje zasoby energetyczne i dodaje do nich dodatkową cegiełkę. Czasem jest to trochę mniej, innym razem ździebko więcej.
Na drugim biegunie znajduje się teoria tzw. mikro- i makrocykli. W moim wypadku jej stosowanie wyglądało tak, że ładowałem jak opętany kilometry i intensywność, będąc coraz bardziej „przymulony” i niezdolny do odkrywania w sobie poetyki ruchu. Brnięcie w taki rodzaj biegowej nicości podtrzymywane było teoriami naukowymi. Jednak tak naprawdę to nikt nie wie jakie są optymalne obciążenia. Na dowód tego mogę podać mnóstwo przypadków zawodników kierowanych przez wybitnych trenerów.
Niejednokrotnie zdarzało się, że zawodnicy w pełnym reżimie wykonywanych po aptekarsku założeń treningowych musieli przerwać misternie zaplanowany cykl przygotowań. Powody były różne – od zwykłej choroby czy kontuzji aż do kłopotów osobistych czy sesji egzaminacyjnej. Jednak kiedy powracali z powrotem do treningów to okazywało się, że przerwa miała pozytywne skutki – forma była nadzwyczaj dobra, a osiągane wyniki lepsze od założeń. To spostrzeżenie oraz bunt przed długotrwałym „zamulaniem” się spowodowały, że opracowałem na własne potrzeby teorię surfingu w treningu biegowym.
W uproszczeniu wyglądało to tak: po każdym wykonanym akcencie biegowym, dajmy na to długim wybieganiu, sile biegowej, odcinkach tempowych, starcie kontrolnym, odpoczywałem przez kilka następnych dni, wybiegając jedynie na kilkukilometrowe truchty. W momencie poczucia chęci aby pójść mocniej, dokonywałem logicznego wyboru środka treningowego. Ten stan wzmożonej chęci do wysiłku nazwałem falą
surfingu.
Po akcencie biegowym czekałem na następną falę, potem na kolejną i tak dalej. Postępując w ten sposób nie popadałem w otępienie psychosomatyczne tak typowe dla zawodowych biegaczy, a nazywane przez nich stanem „zadziabania” lub „przymulenia”. Innymi słowy: precz z ogłupiającymi cyklami, które są w zasadzie nakładającą się warstwą wyczerpania na wyczerpanie!
Może na wykresach progresja wytrenowania pnie się w górę, ale nikt nie zmierzy stanu wolicjonalnego zawodnika i gotowości do pokonania piętrzących się przed nim obciążeń treningowych. Czyż nie lepiej być szczęśliwym surferem niźli wyrobnikiem, cierpiętniczo pokonującym liczbę kolejnych kilometrów bez cienia radości na twarzy?