Krzysztof Brągiel
Biega od 1999 roku i nadal niczego nie wygrał. Absolwent II LO im. Mikołaja Kopernika w Kędzierzynie-Koźlu. Mieszka na Warmii. Najbardziej lubi startować na 800 metrów i leżeć na mecie.
Kiedy, jako nastolatek trafił z małej Bielawianki do legendarnej Oleśniczanki, utytułowani zawodnicy pytali go, czy Bielawa jest w ogóle na mapie. Gdy 11 lat temu wyciągano go z wraku samochodu, lekarz stwierdził, że lada moment umrze. Edward Rydzewski ku zdumieniu medyków oszukał jednak śmierć, a kolegom z klubu szybko wyjaśnił, gdzie dokładnie leży Bielawa i jak mocno się tam biega. Czołowy maratończyk lat 80-tych opowiedział nam, na czym polegała stara szkoła treningu, co potrafił załatwić trener Wiesław Kiryk, dlaczego bieganie uratowało mu życie i jak maraton otwierał drzwi do lepszego świata, w którym czekały dolary, Toyota Starlet i uścisk dłoni konsula.
Trenerze, cofnijmy się na moment w czasie. Dębno 1986, 32 Polaków robi maraton poniżej 2:20, Antoni Niemczak i Renata Walendziak biją rekordy Polski. Trener przybiega 12-ty z życiówką 2:14:35. Dla porównania w poprzednim sezonie złamanie 2:20 dawało 14 miejsce ogółem na polskich listach. Wy łamaliście tę granicę hurtem, tylko na jednych zawodach. Jak to się działo, że w latach 80-tych polski maraton był na wyższym poziomie? Ma trener jakąś ogólną refleksję, diagnozę?
Brakuje pieniędzy. Zawodnik musi mieć stypendium, zawodnik musi mieć opiekę medyczną, musi mieć zapewniony spokój. Za moich czasów państwo pomagało szkolić biegaczy. W tej chwili jest wąska elita, dwóch, trzech, którzy mają zapewnione warunki i to jest wszystko. Jak ja przyjeżdżałem na obóz kadrowy, to było powołanych 15-20 zawodników. Wtedy była rywalizacja, każdy chciał być na czele. Trenowaliśmy razem, później rozjeżdżaliśmy się na maratony, robiliśmy wyniki. Obowiązkiem był start na mistrzostwach Polski i albo to były Brzeszcze na 20 kilometrów – albo mistrzostwa w Dębnie w maratonie. Każdy zawodnik, który był w klubie, miał obowiązek wystartować, więc było nas dużo. Kluby miały pieniądze. Gdy robiłem wyniki w maratonie, należałem do Chemika Kędzierzyn, który bardzo dobrze stał. Zawodnik nie musiał się martwić. Jeśli zrobił wynik, to miał stypendium, obozy, odżywki, trening, całą opiekę, żeby móc spokojnie trenować.
Kiedyś truchtałem sobie w Szklarskiej Porębie i spotkałem dwóch czołowych długasów – Kłeczka i Kozłowskiego. Powiedziałem im: „Chłopaki, za dużo startujecie, dwa maratony w roku można wystartować ale w międzyczasie trzeba trenować”, a oni mi odpowiedzieli: „Trenerze, ale my nie mamy pieniędzy, musimy zarabiać, żeby mieć na życie, żeby móc pojechać na obóz, musimy startować na ulicy”.
Myśmy przede wszystkim szykowali się na Dębno, bo z tego były pieniądze. W Dębnie jak robiłeś klasę mistrzowską albo pierwszą, dostawałeś stypendium. Za mistrzowską wyższe, za pierwszą niższe, ale miałeś pieniądze zapewnione. Nie chodziłeś do pracy. W Chemiku to było tak, że jak nie miałeś 1 klasy sportowej, to chodziłeś do Azot na pół etatu.
Takie stypendium rzeczywiście pozwalało się normalnie utrzymać?
To była trzykrotna pensja normalnego pracownika. Była opieka państwa, klubów, można było z biegania spokojnie wyżyć. Nie musiałem, jak chłopaki teraz, co chwilę startować na zawodach, żeby zarobić pieniądze na obóz. Czasami się uda znaleźć sponsora, tak jak Yaredowi Shegumo, ale później przychodzi kontuzja i sponsor się wycofuje. Kiedyś nawet jak miałeś kontuzje, to pieniądze szły dalej, klub ci pomagał.
Ale Chemik nie był trenera pierwszym klubem. Jak ta kariera przebiegała wcześniej?
Zacząłem w malutkim klubiku „Bielawianka” w Bielawie. Miałem bardzo dobrego, mądrego trenera Władysława Płonkę, który zanim zajął się trenowaniem innych, sam był podopiecznym Jana Mulaka, twórcy Wunderteamu. I trener miał zasadę, żeby prowadzić nas spokojnie. On przez 5 lat nie pozwalał nam startować na zawodach, innych niż szkolne.
Co to znaczy, że nie pozwalał startować? Nie męczyło was to? Każdy lubi się ścigać.
Były jakieś małe starty regionalne i startowało się maksymalnie raz w miesiącu, a nie co chwilę. Teraz młodzi latają wszystko, co można. Wtedy na wiosnę były przełaje, potem bieżnia, jesienią znowu stadion… Może 5 startów było na bieżni w ciągu roku i 4 w przełajach, a one wyglądały inaczej niż teraz. Pamiętam jak pojechałem na swoje pierwsze mistrzostwa Polski do Tarnowa. Było nas koło setki na starcie, zaczynało się na boisku i potem trzeba było przebiec przez wąską furtkę na zewnątrz… No to jak nie byłeś w czubie, to się tak zakotłowało przy tej bramce, że trzeba było stanąć.
Władysław Płonka na stadionie Bielawianki
A jak trener w ogóle trafił na bieganie? Była wcześniej może piłka nożna albo inny ciekawszy dla dziecka sport?
Trener Płonka wypatrzył mnie, jak przybiegłem drugi na zawodach szkolnych, to było w podstawówce, miałem 13 lat. Ja byłem raczej mały, drobny i pamiętam, że nabiegałem 3:21 na 1000 metrów. Miałem dosyć. Ale po tych zawodach przyszedł trener i zaprosił mnie na trening. To było wielkie wyróżnienie. Jak przyszedłem na pierwsze zajęcia w Bielawiance, to pamiętam jak dzisiaj… zrobiono zbiórkę i kolejno odlicz… Krzysiek, wyobraź sobie, nas tam były 142 osoby. Tyle teraz czasami nie ma na zawodach, ilu nas było na jednym treningu.
Kiedyś było inaczej. Sam pamiętam, że na takie rzeczy jak pierwszy klubowy dres, trzeba było sobie zasłużyć…
Dostawało się dres, jak ktoś rezygnował i oddawał swój. Biegało się w trampkach. Najlepsi zawodnicy dostawali Polsporty, na tamte czasy to były buty jak dzisiejsze Nike Vaporfly. Na początku trenowaliśmy 3 dni w tygodniu – wtorek, piątek i niedziela. Po śniegu biegało się w trampkach, trener kazał nam zakładać dwie pary skarpet i między nimi wkładać worki foliowe, żeby nie przemoczyć nóg i się nie przeziębić.
Wyjeżdżaliście na jakieś obozy?
Był w ciągu roku jeden obóz letni. Pamiętam, że na swój pierwszy pojechałem nad morze. Spało się w wojskowym namiocie, 20 osób, każdy na łóżku polowym, w śpiworach… Kąpać szło się albo do jeziora albo do morza. I to też nie wszyscy jechali, tylko wybierało się tych najlepszych.
Wracając do Władysława Płonki, może powiedzieć trener o nim coś więcej?
Był raczej młody, miał 40 parę lat. Był instruktorem zawodu w zakładzie włókienniczym w Bielawie i poza tym pracował jako trener. Miał doświadczenie zawodnicze, biegał w reprezentacji Polski, 10000 metrów na żużlu robił w około 30 minut. Pamiętam, jak kiedyś opowiadał nam o biegu takiej komunistycznej gazety L’Humanite w Paryżu, pokazywał nam puchar… I później, gdy już byłem w kadrze, to pojechałem na ten bieg. Nikt tam nie chciał jechać, bo nie dawali dużych pieniędzy, ale się napaliłem, chciałem zobaczyć Paryż. I tylko dlatego tam pojechałem, bo trener opowiedział nam wiele lat wcześniej, że biegał w Paryżu.
Jak wtedy za młodu trenowaliście?
Trener zwracał uwagę na to, żeby biegać wyprostowanym, jak stawiać stopę, jak mają pracować ręce wzdłuż tułowia, jak biegać na bosaka, bo dużo biegaliśmy na boso po trawie. Wtedy nie miało się takich butów jak teraz, tylko zwykłe trampki. Dlaczego myśmy nie mieli żadnych urazów stopy? Bo biegając w trampkach to prawie, jakbyś biegał na bosaka, stopa pracowała w każdej pozycji, była wzmocniona, obudowana mięśniami. W dzisiejszych butach stopa nie pracuje, ona jest usztywniona.
Na początku to było tylko truchtanie, jakieś przebieżki. Idąc do wojska jeszcze nie wiedziałem, co to jest siła biegowa. Tego w ogóle nie trenowaliśmy. Miałem naturalną siłę biegową, bo Bielawa leży przy górach. Zimą czasami śniegu było tyle, że zapadało się po kolana, bo wtedy zimy były ostre.
Jakieś interwały, zabawy biegowe?
Nie było czegoś takiego. Nawet nie było biegów ciągłych. Ale ja zaczynając od takich prostych, podstawowych jednostek treningowych, jak poszedłem do wojska, to nie byłem zarżnięty. A udało mi się dostać do wojskowego klubu Oleśniczanka, gdzie nabór prowadził Wiesław Kiryk.
Mistrzostwa Wojsk Lotniczych. Stoją od lewej: Stanisław Śmitkowski, Jerzy Kobylarczyk, Marek Zadka, Jan Dębski, Edward Rydzewski, Czesław Zapała.
Jak trener wspomina swoje początki w nowym klubie?
Przyszedłem z małej Bielawianki, a w Oleśniczance byli sami medaliści mistrzostw Polski młodzieżowych czy juniorów, najlepsi biegacze. Z początku śmiali się ze mnie i pytali, gdzie jest Bielawa? Czy to w ogóle jest na mapie? Ale nic sobie z tego nie robiłem. Przyszedłem na jesień, więc w okresie roztrenowania. No, ale niedługo potem zaczęła się zima i mocniejsze przygotowania. Kiryk wyznaczył w lesie pofałdowaną pętlę krosową. Na tych treningach bardzo dobrze wyglądałem, bo po prostu takie tereny miałem u siebie w Bielawie. Nagle wszyscy chcieli biegać ze mną. Powiedziałem im wtedy: „Okej, będziecie ze mną biegać, ale jak mi najpierw pokażecie na mapie, gdzie jest Bielawa”. Już nikt się od tamtej pory nie naśmiewał.
Wiesław Kiryk to legenda, to właśnie on prowadził trenera?
Byłem w klubie, ale nie byłem zawodnikiem Kiryka. W Oleśniczance trenowałem u Stanisława Śmitkowskiego, u Kiryka była elita – Mamiński, Psujek, Kuś, Kurek. Ale Śmitkowski to była ta sama szkoła. Opowiem jedną historię. Był taki Kazik dwa lata starszy ode mnie, mówiliśmy na niego „Tata”, on przyszedł do nas z Grudziądza. A wiesz kto trenował w Grudziądzu… Bronek Malinowski. Biegaliśmy pierwszy wspólny ciągły, najpierw po 4:00 na kilometr, a końcówka bliżej 3:50. Na następnym takim treningu kończyliśmy już po 3:30. No to jak mieliśmy robić ten ciągły znowu, to na rozgrzewce Śmitkowski mówi, że mamy biegać po 4 minuty na kilometr, nie szybciej. Zaczęliśmy po 4 minuty, ale potem 3:50, 3:40, a na 9 kilometrze zrobiło się ściganie. Trener zaszedł nam drogę, rozłożył ręce i chciał nas zatrzymać. No to Kazik ominął go z lewej, ja z prawej i rura. Ostatni kilometr na krosowej pętli wyszedł w 3:05. To już były normalne zawody. Ja po biegu stoję zmęczony a Śmitkowski wkurzony mówi: „Powiem Kirykowi, to was zamknie do aresztu”. Patrzę na Kazika i mówię „Tato, co ty robisz, przecież nas do puszki zamkną”. A on mi na to: „Edek, ja tak biegam z Bronkiem Malinowskim… Jak przed niego wyjdziesz o pół kroku, to on przyśpiesza, nikt nie ma prawa biec przed nim”.
Złota Drużyna Mistrzostw Polski w przełajach w Poznaniu 1982. Stoją od lewej: Henryk Nogala, Edward Rydzewski, Bogusław Psujek, Tomasz Kozłowski, Bogumił Kuś.
Wracając do trenera Kiryka, to czytałem o nim historię napisaną przez Jerzego Skarżyńskiego. Chodziło o rok 1988, kiedy trwały eliminacje do igrzysk w Seulu. Kiryk miał tak manewrować, żeby na igrzyska pojechał jego zawodnik Bogusław Psujek, skończyło się na tym, że PKOl nie wysłał nikogo…
Tak, była taka sytuacja. On potrafił dużo zrobić dla swoich zawodników. Poświęcał się dla chłopaków, dla biegania. Kiedyś była taka sytuacja, że jego zawodnicy musieli nabiegać klasę mistrzowską, żeby zdobyć pieniądze… To on potrafił nawet 20-30 metrów przed metą kazać sędziom zatrzymać stoper. Zrobili komunikat, wysyłali do ministerstwa… Inny przykład. U jego zawodnika, który był na 3 roku studiów, dopatrzyli się, że nie ma matury. Kiryk pojechał i maturę załatwił.
A jeśli chodzi o trening… Trener powiedział, że szkoła Śmitkowskiego to była ta sama szkoła co Kiryka… czyli jaka?
Trener Kiryk dużą uwagę zwracał na szczegóły. Jednego razu zawiózł chłopaków do dentysty i wrócił do jednostki. Tylko, że chłopaki tak się przestraszyli tego leczenia, że wyszli z gabinetu. Wiesz, na początku lat 80-tych nie było takich metod jak dzisiaj… Kiryk przywiózł ich jeszcze raz i tym razem już pilnował, siedział w gabinecie i zapisywał w kajecie: „Ten ma jedynkę do zrobienia, ten ma szóstkę…”. Tłumaczył chłopakom: „Od zębów robią się stany zapalne, co z tego, że będziesz ciężko trenował, jak złapiesz infekcję”. Dentysta to była pierwsza rzecz u Kiryka, dopiero jak miałeś zdrowe zęby, to brali się za trening.
Kiryk ustalał dietę, pilnował odżywiania. Na śniadanie ser żółty albo biały, dżem, ewentualnie plasterek wędliny, herbata, miód i to wszystko. Na obiad już były trzy rodzaje surówek, mięso i ryba. Ale mięso musiało być w sosie własnym, gotowane, nie smażone. A na kolację po ciężkich treningach było danie na ciepło, wędlina, ser… Krzysiek, w 1981 roku, normalnie w sklepach nie było niczego, a ja miałem problem czy wybrać sobie szynkę, polędwicę, czy jeszcze coś innego. Kiryk powołał do wojska faceta, którego ojciec miał fermę świń. I co miesiąc taka świnka przyjeżdżała do koszar, już poporcjowana. Oczywiście trener za nią płacił, to nie było za darmo. Ale wtedy normalnie nie można było takiego mięsa kupić, nawet jak miałeś pieniądze. Kiryk był w stanie załatwić wszystko. Dresów nie było, butów nie było a Kiryk załatwiał. Oleśniczanka miała spodnie od dresu, które po wypraniu przylegały do ciała, jak rajstopy. Tylko my mieliśmy takie dresy. Kiryk gdzieś to załatwiał, kupował.
Jak przychodził na trening na stadion, to każdemu zawodnikowi mierzył czas osobno. Rano robił spotkanie i pytał się chłopaków, kto, o której biega. Najpierw pytał Mamińskiego, wicemistrza świata „Boguś, ty o której chcesz biegać?” On odpowiadał, że na 12 będzie rozgrzany. Potem pytał mistrzów Polski. Odpowiadali, że „Jak Boguś o 12-tej, to my możemy o 11:30, bo mamy 6 razy 1000 metrów”. I tak to ustalał. Zaczynał od wicemistrza świata, a kończył na zwykłym żołnierzu służby zasadniczej. Stał ze stoperem, mierzył, zapisywał w notesie, a potem wieczorem znowu robił spotkanie i mówił, że „Mamina” biegał po tyle, Psujek biegał po tyle, i tak samo raportował czasy temu najsłabszemu.
Ostatnio słyszałem wypowiedź trenera siatkarzy Heynena na temat roli regeneracji w treningu. I był do niej komentarz Wojciecha Drzyzgi, byłego siatkarza, który powiedział, że Heynen wprowadził nowy element treningowy – wypoczynek. Ja w śmiech. Kuźwa, Kiryk w 81 roku, jak nie byłeś w pokoju po treningu, to cię opierniczył. O 22-ej miałeś być w pokoju, w łóżku. Nie musiałeś spać, mogłeś sobie gazetę czy książkę czytać, ale miałeś leżeć. Kiryk zawsze powtarzał „Koleś, pozycja horyzontalna, trzeba wypoczywać”. O wiele lat wyprzedził inne dyscypliny i wprowadził rzeczy, które z czasem zaczęli przejmować inni.
Wojsko się skończyło i co potem?
Trafiłem do Chemika Kędzierzyn przez znajomego z wojska. Z początku trenowałem u Jankowskiego. Później poszedłem do Michała Wójcika i u niego nabiegałem 2:13:59 w maratonie. Gdy Kiryk zobaczył, że ja zrobiłem taki wynik, to się ze swoich chłopaków śmiał. „To Rydzewski potrafił nabiegać klasę mistrzowską a wy nie?” – mówił. Ja byłem niewysoki, mocno zbudowany, krępy, co się wiązało z tym, że za młodu pracowałem ciężko fizycznie. Górne partie miałem bardzo wyrobione, nie tak jak zazwyczaj biegacze długodystansowi, że prawie nie mają klatki piersiowej. Kiryk zawsze na mnie mówił „koleś, kulturysta”. Jak raz mnie zobaczył, że robię coś na siłowni, to powiedział: „Koleś, wyłapałem cię, kulturysta”. Ja mówię „Panie Wieśku, ja tak tylko mięśnie brzucha…” A on mi „koleś, kulturysta”. On miał taki styl, że albo zaczynał od „koleś” albo od „facet”. Kiryk to był naprawdę fachowiec, jakiego ja teraz nie widzę.
Maraton w Maassluis (Edward Rydzewski pierwszy od prawej)
A skąd ten transfer do trenera Michała Wójcika?
Trenerem klubowym w Kędzierzynie był Bronek Jankowski, ale nic mu nie ujmując, nie miał pojęcia o treningu do maratonu. Na jednym z obozów zauważył mnie trener Wójcik i powołał na obóz kadrowy. Oczywiście w klubie byli wniebowzięci, bo jak ich zawodnika powołują na kadrę, to oznaczało, że naprawdę musi być dobry. Jak przyjechałem na obóz kadrowy, to Skarżyński pogonił mnie od stolika i kazał siadać z trenerem, a z trenerem to był obciach. Ale potem się już ze Skarżyńskim dogadaliśmy. Chociaż… Był taki trening na 40 kilometrów w Krynicy. Dwie pętle po 20. Ci zawodnicy, co byli dłużej w kadrze, prowadzili całoroczną klasyfikację właśnie z tego treningu. Pierwsze 3 miejsca były punktowane – 5, 3, 1. Ja o tym nie wiedziałem. Trener jechał obok samochodem i podawał nam picie. Na 35 kilometrze picia już nie brałem, a Skarżyński wziął i wtedy postanowiłem mu uciec. Gonił mnie, ale ostatecznie przybiegł drugi. Na mecie ręki mi nie podał, obrażony… Spytałem się chłopaków, o co chodzi. Zabrakło mu 1 punktu, żeby wygrać generalną klasyfikację na tej 40-tce. Ale, że przybiegł drugi, to zamiast 5 punktów, zarobił 3. Powiedziałem mu „Skarżyna, gdybym wiedział, to bym cię puścił”. Ja i tak nie byłem w tej klasyfikacji ujęty, bo na kadrę przyjechałem dopiero po Dębnie, a oni biegali tam wcześniej.
A w klubie nie mieli zastrzeżeń do zmiany trenera?
Ja się zbuntowałem. Widziałem jak trenuję, a jak trenują chłopaki i co ja osiągam. Klasę mistrzowską mogłem nabiegać wcześniej, ale to był błąd Jankowskiego. Analizowałem swoje treningi, miałem już jakieś doświadczenie i po prostu doszedłem do wniosku, że Jankowski mnie źle prowadził. Na jednym ze zgrupowań poszedłem do trenera Wójcika i powiedziałem, że chcę u niego trenować. Umówiliśmy się tak, że on będzie brał 20 procent od zawodów. Powiedziałem w klubie, że albo biegam u Wójcika albo nie biegam maratonów i dziękuję, kończę karierę. Ja chciałem coś osiągnąć, a nie biegać po 2:20. Najpierw klasa mistrzowska była 2:18, potem 2:15, a później zrobili 2:14, bo się poziom po prostu podnosił. Wójcik polecał mi maratony, na które warto jechać, gdzie rzeczywiście można było się pokazać i wygrać dobre pieniądze. Takim dobrym prestiżowym maratonem, który wygrałem, był na pewno maraton w Antwerpii. Za pierwsze miejsce był samochód i jestem pierwszym zawodnikiem w historii polskiego maratonu, który wygrał na maratonie auto.
Zanim o aucie, to wróćmy jeszcze do klasy mistrzowskiej na poziomie 2:14. Trenera życiówka 2:13:59 jest zrobiona na żyletki. Jak wyglądał ten bieg po rekord życiowy w Dębnie 1988?
Zaczęliśmy 20-25 kilometrów tempem na „mistrzowską” i to jakoś szło. Ale później mnie ścięło i na 40 kilometrze już miałem dosyć. Zastanawiałem się, czy w ogóle ukończę. Wójcik do mnie krzyknął „Edek prawie na mistrzowską biegniesz, ale musisz się sprężyć, jak nabiegasz mistrzowską jedziesz na Puchar Europy”. No, to na mnie podziałało i nagle siły przyszły… Bo wiesz, ja biegałem, jako reprezentant kraju, ale nie byłem nigdy wcześniej, jako kadrowicz wystawiony na mecz międzypaństwowy. No i tę sekundę się wcisnąłem pod 2:14. Zawsze fajniej to wygląda, jak jest 2:13 z przodu a nie 2:14.
Start do biegu na 20 km w Brzeszczach. Nr 29 Mirosław Gołębiewski, nr 3 Wiktor Sawicki, nr 147 Edward Rydzewski, nr 166 Grzegorz Gajdus, nr 62 Tomasz Kozłowski
Faktycznie udało się pojechać na Puchar Europy?
Tak, zajęliśmy drużynowo 5 miejsce.
Gdzie to się odbyło?
To się brzydko mówi, byliśmy w Huyu, w Belgii. Ja wtedy pobiegłem źle. Jak później analizowałem, to źle trenowałem po Dębnie, trzeba było lżej biegać, trzeba było się opierniczać, a ja szalałem, noga mi się kręciła. Wójcik miał na Puchar Europy taką taktykę, żebyśmy biegli wszyscy razem. To biegliśmy i pierwsza piątka wyszła w 15:20, co dla mnie na mecie skończyło się w 2:20. Gdybym zaczął wolniej, myślę, że byłbym w stanie nabiegać 2:15-2:16. Gdybym pobiegł swoją taktyką, bo ja zazwyczaj początki miałem wolniejsze, nawet gdybym nabiegał 2:17, to dałoby nam 3 miejsce.
A jak wyglądały przygotowania do tych dębnowskich, wczesnowiosennych maratonów? Dziś zimą zawodowcy zazwyczaj wyjeżdżają trenować do ciepłych krajów…
U nas było inaczej, spokojniej i uważam, że lepiej. Teraz wyjeżdżają na obozy, gdzie biegają treningi szybciej, ale kosztem zdrowia. Portugalia, Hiszpania, ciepłe kraje, do Albuqerque, tam gdzie Antek Niemczak mieszka… Polska zima hamowała prędkości, ale dawała naturalną siłę, która wyrabiała się w śniegu. Czasami trzeba było biegać w śniegu po kolana, biegało się gdzieś skrajem ulicy, jak auta rozjeździły. A teraz krótkie spodenki, szybkie buty i mocne akcenty.
Głównie jeździliśmy na obozy do Szklarskiej Poręby. Mimo że tam masz wysokość 720 metrów, to jest taki klimat, jakbyś był na 1600 metrów. W Jakuszycach są pola borowinowe, które wyciągają tlen, wieją specyficzne wiatry.
To było tak – listopad, okres roztrenowania. Później 2 tygodnie obozu wprowadzającego w grudniu. Przerwa na święta. Później znowu 2 tygodnie treningu. Tydzień odpoczynkowy. I znowu 2 tygodnie ciężkiej roboty w Szklarskiej. Na kadrę przyjeżdżało pewnie z 20 zawodników, była duża grupa, była rywalizacja, było z kim trenować. Sam nigdy nie zrobisz takiego treningu, co zrobisz w grupie. Mobilizowaliśmy się nawzajem.
Potem takim pierwszym startem po zimie było Dębno i jak dobrze wypadłeś na mistrzostwach Polski, to dostawałeś zaproszenie na maraton zagraniczny, gdzie można było zarobić dodatkowe pieniądze. Odbywało się to w ten sposób, że na stole leżały zaproszenia na maratony światowe. Pierwszy do takiego stołu podchodził zwycięzca i wybierał sobie, gdzie chce wystartować. Na przykład, jak ktoś już był w Nowym Jorku i nie chciał już jechać, brał sobie zaproszenie do Osaki czy Tokio. Potem do stołu podchodził zawodnik z drugiego miejsca i tak po kolei, pierwsza dziesiątka mogła wybierać. Zagraniczne maratony honorowały tylko wyniki uzyskane w Dębnie – z Warszawy czy z innych miast już nie.
Czasami słyszy się opinie, że waszemu pokoleniu bardziej się chciało, że bieganie było jedyną opcją, żeby coś osiągnąć, że nie było tylu rozpraszaczy, że poświęcaliście się bieganiu w 100 procentach i stąd sukcesy.
To prawda, że przez bieganie można było podnieść swój status społeczny. Mogłeś wyjechać na Zachód, mogłeś zarobić lepsze pieniądze, coś sobie fajnego kupić. Jak ja przyjeżdżałem do Polski z zagranicznego maratonu, przychodziłem do Pewexu i wyciągałem dolary, to sprzedawczynie zostawiały innych klientów i przychodziły do mnie. Przecież ja bym sobie nigdy nie pozwolił, ani kiedyś, ani nawet teraz, żeby polecieć do Chin, biegać po Murze Chińskim, polecieć do Paryża i zjeść obiad na Wieży Eiffle’a, czy w Nowym Jorku w Trump Tower. Jak załatwiałem wyjazd na maraton do Norwegii, to konsul do mnie wyszedł, podał rękę i osobiście wręczył wizę. Jak sekretarka to zobaczyła, to zdziwiona zapytała „Kim pan jest?” To jej wytłumaczyłem, że sportowcem, że jadę na maraton… A ona mówi „Proszę pana, ja tu 8 lat pracuję i konsul jeszcze nigdy osobiście nikomu podbitej wizy nie wręczał”.
Edward Rydzewski (z lewej) i Jerzy Skarżyński (z prawej) w towarzystwie Ryszarda Szczepańskiego, trenera Bronisława Malinowskiego.
Trener wcześniej już wspomniał o wygranym samochodzie w Antwerpii. Jak wyglądały tamte zawody?
Dokładnie to był maraton z Brukseli – spod pomnika Atomu do Antwerpii. Ja, Tadek Ławicki i Kazik Marczuk wystartowaliśmy z innego miejsca niż trzeba, z grupy amatorskiej, a nie z miejsca dla wyczynowców. Nikt nam niczego nie wytłumaczył, nie znaliśmy języka… No i jak te dwie drogi się zeszły i połączyliśmy się ze stawką zawodowców, patrzymy, a chłopaki zapierniczają 150 metrów przed nami. Udało się ich dość szybko dogonić. Trasa wyszła poza miasto, leciało się przez wioseczki. Biegniemy, biegniemy, a oni przyśpieszają. Raz, drugi, trzeci, czwarty… Myślę „k…wa, jak tak będzie cały czas, to ja już nie mam siły, zaraz zejdę”. Ale po 25 kilometrze jak przy…bałem, to Tadek Ławicki mówi „Rydzu zaczekaj, jeszcze za wcześnie”. A mi się dopiero zaczęło wtedy dobrze biec. To jest tak jak w samochodzie – maszyna weszła na prawidłowe obroty. Biegliśmy dalej, Tadek mnie trochę wyhamował. Tylko że Tadek dopiero zaczął pić na 30 kilometrze, a ja piłem od piątego. Po prostu nie radził sobie z tymi kubeczkami, dopiero jak mu powiedziałem, żeby zgniatał je w dzióbek, to zaczął pić. Na 35 kilometrze byliśmy już tylko we trójkę – ja, Tadek i Belg. Szybko tego Belga żeśmy zostawili i zostaliśmy we dwóch. W pewnym momencie Tadek zbiegł do boksu, żeby się napić, a ja dzida, już nie piłem. Ale słyszę po chwili kroki, Tadek dobiegł. Lecimy dalej, poprawiłem, znowu odskoczyłem, ale za chwilę słyszę kroki, Tadek dobiegł. Miał lepszy wynik w maratonie, lepszy na dychę, ogólnie był lepszy ale gdzieś na 41 kilometrze mówię „a k…wa, przy…bię jeszcze raz”. Tym razem już nie usłyszałem zbliżających się kroków. Na zakręcie odwróciłem lekko głowę – Tadek był z tyłu. No to jakby mi się bieg zaczął od nowa, euforia, wygrałem swój pierwszy maraton. Na mecie już czekała czerwona Toyota Starlet, wręczyli mi symboliczne kluczyki, później bankiet…
Co się stało z tym samochodem?
Ukradziono mi go, bo inaczej tego nie można nazwać. Ale nie chcę o tym opowiadać. Było minęło.
Wychodzi na to, że z samochodami ma trener kilka niefajnych wspomnień. W 2009 roku przydarzył się trenerowi poważny wypadek. Jak do tego doszło?
Jechałem do pracy do Opola… Dwa dni wcześniej był taki bieg w Knurowie, lekko pagórkowaty, ja tam rok wcześniej nabiegałem 35:11, a dwa dni przed wypadkiem zrobiłem tam 35:05, czyli po roku byłem w lepszej dyspozycji. I tylko dlatego, że biegałem, to przeżyłem ten wypadek. Organizm walczył. Zdrowie było mocne.
To było koło Zalesia… Kiedyś tam było skrzyżowanie, teraz jest rondo. Z góry zjeżdżał tir, chłopak się zagapił, hamował, powinien jechać 50 a jechał 82, bo to mu wykryli na tachometrze… Zarzuciło mu tego tira i uderzył we mnie. Wiadomo, ile waży tir, a ile osobówka… Wyciągnęli mnie jak szmatę, położyli na asfalcie i mówią, że gość nie żyje, ale gość żyje. Zawieźli mnie do szpitala do Opola to lekarze powiedzieli, że gość jutro umrze, a gość żyje. Następnego dnia znowu mówili, że gość na pewno umrze, a gość żyje. Po pięciu dniach, znowu mówią, że gość umrze, a gość żyje. Pytali – kim on jest? Wycinali mi śledzionę, bo miałem rozwaloną a tego się nie szyje i jak na stole operacyjnym miałem tętno 50, ciśnienie 80 na 130, to się patrzyli, jak na jakiegoś robota. No bo jak? Facet umierający, w śpiączce farmakologicznej – i takie parametry?
Ile trwała śpiączka?
10 dni. Krzysiek, ja się po wyjściu ze szpitala uczyłem chodzić. Rozumiesz? Gość, który 30 kilometrów to łykał jak dwie bułeczki… Nie mogłem przejść 5 metrów na chodziku.
Pamiętam, jak odwiedziliśmy trenera w ośrodku w Korfantowie. Wyglądał trener jakby skurczony, o połowę mniejszy…
W Korfantowie miałem dobrego fizjoterapeutę. Z początku prowadziła mnie dziewczyna i jak jej powiedziałem, że chcę wejść na bieżnię i trochę pobiegać, to się wzburzyła i chciała mnie spakować, żebym jechał do domu. Ale po 4 dniach ja na tej taśmie biegałem. Fakt, że to było 8 minut na kilometr, powoli, ale sobie stopniowo przyśpieszałem i tylko dlatego, że ta rehabilitacja była szybka, mocna, aktywna, to mnie postawiła na nogi.
Edward Rydzewski na zajęciach Biegam Bo Lubię
Ile trener tam spędził?
3 tygodnie, ale później rehabilitowałem się jeszcze w innych miejscach. Po wyjściu z ośrodka oczywiście pierwsze co zrobiłem, to poszedłem potruchtać. Powiem ci coś może nie do końca eleganckiego. Przez 3 tygodnie pobytu w Korfantowie nie mogłem się załatwić. Pielęgniarki robiły lewatywę, laxigen, leki – nic. Przyjechałem do domu, założyłem dres, wybiegłem do lasu i dopiero wtedy się udało. Dzięki bieganiu jelita zaczęły normalnie pracować. Sport ratuje życie. Ja do tej pory chodzę pobiegać, codziennie po 8 kilometrów, fakt, że to jest tempo między 6 a 7 minut na kilometr, ale wychodzę. Mam problem, bo na jedną nogę utykam. Ale co mi chłopaki zauważyli „Trenerze, jak trener chodzi, to kuleje, ale jak biegnie, to tego nie widać”. Jak ja jednego dnia nie pobiegam, to następnego dnia gorzej chodzę.
A pozostała jakaś samochodowa trauma po wypadku?
No właśnie dziwne, wszyscy się o to pytają, ale nie. To jest jak z maratonem – trzeba biec, to się biegnie. Jak tir jedzie z naprzeciwka, żadnego strachu, jak jadę za tirem, też nic. Fakt, że nie mam takiego czucia za kółkiem jak kiedyś, przez to, że nie mogę za bardzo skręcać tułowiem. Tak mnie walnęło, że gdyby nie mocne mięśnie brzucha i grzbietu, to by mi się kręgosłup przerwał, dokładnie ten kręg C4. Ale przez to, że mięśnie były mocne, to chociaż kręg pękł, to nie było to, co mogłoby się stać normalnemu człowiekowi. Normalnie miałbym przerwany rdzeń i jeździł dziś na wózku. Pani psycholog namawiała mnie na jakieś leki, ale ja powiedziałem: „Nie, nie potrzebuję, ja się nie boję, jak widzę tira”. Dla mnie jechać 150 czy 180 – nie ma problemu.
Ostatni raz widzieliśmy się 2 lata temu na pogrzebie trenera Bułkowskiego i z tego co pamiętam, przyjechał trener kabrioletem.
No, miałem takiego Renault z odkrytym dachem.
Szpanerka.
Zimą to niekoniecznie, ale latem… Odkryło się dach, jechało powoli po mieście, to każdy się chciał przejechać.
Trener po zakończeniu kariery z sukcesami startował w kategorii Mastersów, zaczął też trenować innych…
Skończyłem karierę w Chemiku, trenowałem w klubie, dopóki się nie rozpadł. Zmienił się system, nie było finansowania… Gdy byłem w kategorii M40, to wygrywałem wszystko. Później doszedł Mirek Gołębiewski, to się tasowaliśmy, raz ja byłem pierwszy, raz on. Czasami się specjalnie rozmijaliśmy, on mówił, że jedzie na ten bieg, to ja wtedy jechałem na inny albo na odwrót. Tutaj w regionie – Górny Śląsk, Dolny Śląsk, to można powiedzieć, że byłem w elicie Mastersów.
Mam może 12-tu chłopaków, których trenuję. Więcej nie chcę, bo każdemu trzeba poświęcić dużo czasu. Trzeba z nimi porozmawiać, trzeba napisać plan. To nie może być na zasadzie kopiuj-wklej, że jednemu piszesz a reszta robi to samo. To trzeba porozmawiać, wypytać, jak się czujesz, jak biegałeś, jaki jest cel, jaki najbliższy start… Jak u mnie ktoś trenuje, to startuje na dychę maksymalnie raz na 2 tygodnie. Nie ma startowania w stylu sobota, niedziela i za tydzień znowu sobota, niedziela, jakieś biegi. Organizm musi wypocząć, musi się odbudować. Dzisiaj chcą coś osiągnąć za szybko, na skróty, od razu chcą zrobić wynik. Najpierw trzeba wylać fundament, później położyć dach. A w tej chwili wszyscy zaczynają od położenia dachu. Mocne obciążenia… Organizm jest delikatnym instrumentem i nie da się nic zrobić na siłę.
Mistrzostwa Polski na 20 km w Brzeszczach. Mirosław Gołębiewski (z lewej) i Edward Rydzewski (z prawej).
Z tego co trener opowiada można wywnioskować, że równie mocno jak finansów, brakuje sensownej myśli szkoleniowej. Kiedyś Mulak, Kiryk, Wójcik, a dziś?
Kiedyś byli prawdziwi trenerzy. I to nie było tak jak w tej chwili, gdzie są pseudotrenerzy przez internet, którzy przeczytali książki i wydaje im się, że coś wiedzą. Ci młodzi, obecni trenerzy często nie mają praktyki. Kiedyś do Opola na wykłady dla magistrów wychowania fizycznego przyjechał trener Iskra, profesor z Katowic i spytał, czy wiedzą, kim był Feliks Stamm? Po chwili powiedział: „Proszę Państwa ten najwybitniejszy trener pięściarzy nie miał ukończonych studiów, ale jedynie uprawnienia instruktora”. Bo często tak jest, że ci trenerzy magistrowie uważają się za kogoś lepszego, niż instruktorzy. Ja miałem okazję widzieć kiedyś Feliksa Stamma na jednym z obozów jeszcze za trenera Płonki. To był taki niepozorny dziadek w czapce, ale przed nim stawali wielkie chłopy jak Biegalski z wagi ciężkiej i ze spuszczoną głową tylko przytakiwali, jak Stamm im tłumaczył, gdzie robią błędy.
fot. archiwum prywatne Edwarda Rydzewskiego
Poniżej znajdziecie odpowiedź Jerzego Skarżyńskiego na słowa zawarte w wywiadzie z Edwardem Rydzewskim – Skarżyński odpowiada Rydzewskiemu.