Redakcja Bieganie.pl
Już od wielu lat nie ima się mnie żadna zaraza. Nie przeziębiam się, nie kaszlę, a żołądek mam taki, że mogłabym napić się wody z kałuży, w której kąpały się gwatemalskie kury i nie odczuć żadnego efektu zemsty Montezumy. Bynajmniej nie dostałam tego daru w genach. Życie w podróży siłą rzeczy naraża mnie na tak zróżnicowaną florę bakteryjną, że organizm już dawno odpuścił sobie reakcję immunologiczną i nie protestuje ani przeciwko niemytym owocom, ani wodzie z kranu; nie lubi jedynie konserwantów w żywności i ogłasza się wtedy bólem głowy. Ale wyuczona odporność to jedna strona medalu, prewencja – druga.
Pewnie domyślacie się, że nie widuję się z lekarzami w celach innych niż towarzyskie. Leków nie używam i moje ciało z każdym rokiem wydaje się coraz zdrowsze i coraz odporniejsze. Głęboko wierzę, że zdrowie pochodzi z talerza i z buszu, a nie z apteki. Opieram się na mądrości przodków, szukając we wszystkich odwiedzanych miejscach dawnych receptur i roślin o potężnej sile. Moja podręczna apteczka podróżna zawiera więc ekstrakty z indyjskiej ashwagandy (mocarny adaptogen, szczególnie polecany kobietom) i cejlońskiego andrographisu – po polsku zwanego wdzięcznie brodziuszką wierchowatą, a znanego z działania przeciwwirusowego (czyżby miało właśnie nadejść jego pięć minut…?). Na dnie plecaka przetacza się fiolka z żółtymi kapsułkami z olejem z dzikiego oregano – ten jest znakomity przeciw pasożytom i zatruciom, a nadto radzi sobie z przebrzydłym gronkowcem złocistym, co udowodniłam w desperacji na własnej – dosłownie – skórze. I jeszcze król roślin, cesarz naturalnych terapii – noni.
Spędziłam ubiegły rok głównie na Polinezji, gdzie niewielkie drzewka z dziwacznymi, bladożółtymi owocami o kształcie nieregularnej szyszki rosną gdzie bądź i można nazrywać ich sobie do woli. Z ilością soku z noni nie należy przesadzać, bo w nadmiarze może ponoć obciążyć wątrobę, ale to nietrudne: noni jest w smaku naprawdę paskudne. Niektórzy nazywają ten aromat „cierpkim i intensywnym”, ale spójrzmy prawdzie w oczy: sok cuchnie i smakuje jak popsuty ser pleśniowy (za sprawą kwasów kaprynowego i kaprylowego), a jego szarobury kolor przywodzi na myśl błotniste bajoro. Trzeba wypić szota na trzy-cztery, szybko popijając czymś normalnym. Warto się zmusić. Za najcenniejszą substancję uznaje się kseroninę, która radykalnie wpływa na stan zdrowia i odporności organizmu. Tongańczycy, dziś dziesiątkowani przez otyłość, cukrzycę i nowotwory, jeszcze kilka pokoleń temu byli jednym z najzdrowszych narodów świata, a przed ich potężnym wzrostem i fizyczną tężyzną drżeli wojownicy z sąsiednich królestw.
Noni znacząco wspomaga procesy regeneracyjne, więc jak znalazł nada się po bitwie (czytaj: maratonie). Noni jest neuroaktywny, co oznacza, że oddziałuje na nasz mózg, a konkretnie szyszynkę. To gruczoł produkujący niezwykle ważne hormony: serotoninę odpowiedzialną za nasz nastrój i melatoninę, regulującą jakość snu i wpływającą na hormony płciowe. Nadto noni (nie tylko owoce, ale każda część rośliny) wykazuje silne działanie antyrakowe. Oczywiście dzięki polifenolom, które działają przeciwrodnikowo i hamują proces starzenia się komórek i namnażania się tych nowotworowych. Istnieją udokumentowane przypadki wyleczenia białaczki ekstraktem z tego brzydala. Siła polifenoli w zwalczaniu stanów zapalnych jest tak wysoka, że noni porównuje się do przeciwzapalnych leków niesteroidowych w walce ze zwyrodnieniowym zapaleniem stawów. Cud, nie roślina! Antrachinony, substancje wyekstrahowane z owocu przez grupę nowojorskich badaczy, okazały się rewolucją w leczeniu infekcji serca związanych z zakażeniem gronkowcem, paciorkowcami i helicobacter pylori. Ja zaś wyleczyłam sobie poparzenie na łydce po niefortunnym incydencie motocyklowym, na które nie chciały pomóc żadne inne smarowidła i które goić się nie chciało, aż poszłam po rozum do głowy i po noni do dżungli. Strasznie śmierdziałam przez dwa dni, no ale trudno. Cel uświęca środki.
(Korzystałam z danych opublikowanych na stronie ncbi.nlm.nih.gov)
________________________________
Krysia Roszak. Profesjonalna powsinoga. Jeśli gdzieś jej jeszcze nie było, to niedługo będzie. W chwili, w której czytasz te słowa, zapewne zbiera lecznicze zioła na stokach wulkanu, lepi japońskie pierożki, gania owce na końskim grzbiecie, stoi na głowie lub gapi na zachód słońca. Gdzie tylko może, tam biegnie, bo szkoda jej czasu na zwykłą wędrówkę. Tym sposobem przebiegła już pół świata, łącznie z piekłem Miedzianego Kanionu, w co do dziś sama nie wierzy. Gardzi wszelkimi butami, nigdy nie założy garsonki, mieszka na jachcie. Bardzo chce jej się żyć.