Dziś mieliśmy mega przeżycie, nasze pierwsze prawdziwe safari, coś czego nie oferują biura podróży – czarne safari.
Zgodnie z umową wstaliśmy o świcie i wyszliśmy przed hotel, skąd miał nas odebrać pickup Wilsona. 5:30 zupełne ciemności, z dała dochodziły jedynie odgłosy mszy z meczetu. Po chwili rozpiały się koguty. Zaczynało świtać. Chłopaki trochę się spóźnili, ale do tego już przywykliśmy. Gdy podjechali podeszliśmy na tył paki, podnieśliśmy plandekę by wejść do środka. Okazało się to nie takie łatwe, bo auto było wypakowane po brzegi. Część siedziała na blaszanych wewnętrznych nadkolach, inni na podłodze, reszta stała zgięta w pół. Jechaliśmy jak sardynki w puszce, rozmawiając i śmiejąc się. Plan był taki: auto wywozili biegaczy ok. 30 km poza Iten i tam zaczynał się trening – bieg powrotny do Iten. Oni mieli biec, a my w aucie podawać bidony, odbierać ciuchy, które po drodze w biegu zdejmowali i zgarniać na pakę tych, którzy odpadali.
Po dotarciu na miejsce startu wszyscy się wyładowaliśmy. Wtedy policzyłam, że było 20 biegaczy i naszą dwójka. Sporo jak na jedno auto! Chłopaki zaczęli się rozbierać, zaliczać "krzaki", rozgrzewać. Wilson puścił na całą parę zgraną wczoraj w swojej dyskotece muzykę. Zaczęliśmy tańczyć 🙂 No ale to miał być ciężki trening więc po chwili wszyscy się zebrali wkoło Kipsanga, a ten wydawał instrukcję na temat tempa i odległości na dziś zaplanowanej. Wkrótce ruszyli, yacool poderwany rytmami kalenjin songs ruszył z nimi. Wkrótce tempo wzrosło i odpuścił. W aucie pełno było bidonów, nieoznakowanych. Wiedzieliśmy jedynie, który należy do Wilsona. Śmialiśmy się, bo tym razem kierował autem nowy facet, który nie znał tej trasy. My za to nie mieliśmy pojęcia, który bidon jest czyj. Kierowca postanowił, ze biały bidon jest dla wszystkich. I tak zostało. Pilnowaliśmy jedynie, by Kipsang i Ronoh dostali swoje. Po kilku kilometrach grupa zaczęła się mocno rwać. Wkrótce zrobiły się duże przerwy między biegnącymi, a my byliśmy bliscy pomylenia drogi, jako że ta rozdzielała się wielokrotnie. Na szczęście miejscowi stojący przy drodze byli w tych sytuacjach bardzo pomocni.
Mijaliśmy też inne grupki biegaczy. W jednej z nich rozpoznaliśmy kolejnego znajomego, z którym jeszcze nie udało nam się spotkać.
Co chwila na drodze pojawiały się stada krów. Nie wszystkie chętnie z niej schodziły. Jedna nawet próbowała pogonić rogami jednego z biegnących! Droga po wczorajszych deszczach była bardzo mokra, gliniasta, samochód na niej tańczył. Do tego kręta, miejscami ostro pod górę. Bałam się czy nie wjedziemy w któregoś z chłopaków. Mamy fajne ujęcia, będzie z tego dobry film. Wilson i większa część ekipy zakończyła trening na 25 km, reszta dobiegła do 35 km. Kilka osób odpadło szybciej i wskoczyło na pakę. Po skończonym treningu, gdy wszyscy już dobiegli i ochłonęli, znowu zaczęli podrygiwać w rytm kenijskiej przebojów. Później hop na pakę i podwózka nas pod hotel, a reszty do centrum Iten. Chłopaki pokładali się że śmiechu, gdy porównywaliśmy ich chude kolana z łokciem yacoola. Zgadnijcie co było grubsze… 😉 na pocieszenie yacool usłyszał, że nie może mieć więcej niż 27 lat. To fajnie, bo mógłby być ojcem większości z nich. Mi dawali 22 lata, ale pewnie chcieli się podlizać.
Wczoraj wieczorem zeszliśmy z Jackiem na dyskotekę. DJ grał przeboje z lat 80-tych i afrykańskie rytmy. Świetnie się bawiliśmy, choć byliśmy jedynymi na parkiecie. Na chwilę dołączył do nas pijany, starszy Keniol, pokazał kroki taneczne. Reszta gości siedziała nad pełnymi frytek talerzami, piła piwo i wgapiała się w swoje komórki. I w nas. Tańczących mzungu.
Dlatego dziś przed rozstaniem się z chłopakami rzuciliśmy hasło, by przyszli wieczorem do nas na tańce. Zobaczymy czy się zbiorą.
Mimo że byliśmy zmęczeni po porannej przygodzie poszliśmy na nasz trening. Pod czujnym okiem yacoola poćwiczyłam dziś podbiegi i zbiegi oraz zrobiłam kilka przebieżek na Kamariny stadium.
Po drodze zaczepiały nas dzieci, chciały potrzymać za ręce, podotykać. Musimy rozdać im zabawki, które wzięliśmy z Polski.
Obsługa hotelu szykuje się do lunchu, ja siedzę na słonecznym patio pisząc do was i popijając zimne piwo. Yacool śpi w pokoju, szykuje formę na wieczorna imprezę 😉
Pozdrawiamy ze słonecznego dziś Iten!
Sobota, 24 października, popołudnie
Dziś sobota i Iten tętniło życiem bardziej niż w zwykłe dni. Dzieciaki nie szły do szkół i biegały wszędzie stadnie. Poszliśmy wczesnym popołudniem na rekonesans centrum. Celem był zakup czerwonych bananów, które wyjątkowo nam smakują. Ostatnio nigdzie ich nie znalazłam, powiedziano mi, że na sobotnim rynku powinny być. Tak więc poszliśmy do "down town" Iten i faktycznie dzisiejszy rynek był bardzo okazały. Mnóstwo straganów, porozkładanych na ziemi towarów na sprzedaż, począwszy od warzyw i owoców, poprzez używane ciuchy, torebki, plastikowe, gumowe buty, do malutkich ususzonych rybek. Yacool skubnął jedną i twierdził, że ciekawy smak. Z oporem skusiłam się też, ale jak dla mnie to po prostu mała śmierdząca rybą sucha rybka… ble. Wyplułam, bo nie byłam w stanie przełknąć tego smaku. Na szczęście obok kupiliśmy banany i zabiłam ten rybi smak. Chodzenie z kiścią bananów po targowisku nie jest wskazane, co chwila ktoś mnie zaczepiał bym mu jednego dala.
Wśród butów yacool znalazł nawet 1 buta marki Kalenji. Był też facet, który tuningował buty! Odcinał cholewkę od podeszwy i tworzył nowy model. Taki miejscowy customizing. Na pobliskim boisku dzieciaki grały w piłkę. W różnym wieku i stroju. Jeden chłopiec miał tylko jednego buta, na tej nodze, która kopał piłke. Dzieci biegły za nami, ale w pewnej odległości, rozpierzchły się, gdy tylko się odwracaliśmy.
Postanowiliśmy odwiedzić jednego z chłopaków, Rubena, któremu yacool przerobił buty. Wcześniej pokazywał nam, gdzie mieszka. Jego nie zastaliśmy, ale za to wpadliśmy na innego z teamu Kipsanga, Mashreka. Poprosiliśmy, by pokazał nam jak mieszka. Wynajmuje jeden pokój, w murowanym ciągu mieszkań. Warunki w jakich żyje od 2 lat odbiegały od jakichkolwiek naszych standardów. Nawet on przyznał, że jest ciężko, ale się nie skarży, jest tu, by trenować. Pokój wielkości ok 7 m2, w nim łóżko, stolik, fotel. Wszędzie pełno rzeczy, ubrań, naczyń, resztek jedzenia. Jedno okno i drzwi wejściowe. Nie ma prądu, kuchni, ani łazienki. Prysznic stanowi murowano drewniany wychodek, wielkości ok. 1 m2. Wchodzi się do niego z wiadrem z woda i zamyka za sobą drzwi. Trzeba się myć za dnia, by przez szpary w drewnianych drzwiach wpadało choć trochę światła… oglądanie toalety sobie odpuściliśmy. Wynajęcie tego miejsca kosztuje go 10 USD miesięcznie. To najtańsza i najbardziej hardcorowa opcja jaką tu widzieliśmy. Przynajmniej jak na razie… Bardziej hardcorowo jest już chyba tylko w interiorze wśród koczowniczych plemion. Zadziwiające jest to, że mimo warunków w jakich żyje jest czysty i schludnie ubrany. Mają tu chyba bzika na punkcie czystości. W każdym obejściu wisi i suszy się pranie. Nasi znajomi, gdy spotykają się z nami poza treningami zawsze ubrani są w dżinsy lub spodnie od garnituru i koszule z kołnierzykiem. My przy nich wyglądamy mało elegancko. Zwłaszcza, że nasze ciuchy są już mocno naznaczone afrykańską ziemią.
Śmiejemy się, bo tak jak atrakcją są dla nas spotykani ludzie, tak my stanowimy ciekawostkę dla nich. Robią nam swoimi komórkami zdjęcia, a kobiety pokazują nas swoim dzieciom palcami 😉
Do hotelu wracaliśmy w strugach deszczu. Największą ulewę przeczekaliśmy pod blaszanym daszkiem, razem z innymi, którzy nie zdążyli dojść do domu przed burzą. Tu jak pada to na maksa. Ulicami płyną strumienie wody, a drogi poboczne zamieniają się w czerwone, gliniaste grzęsawiska. Dobiegliśmy do hotelu, zmarznięci, przemoczeniu i totalnie ubrudzeni. Kto by pomyślał, że będziemy trząść się z zimna w Afryce…
Wieczorem spotkaliśmy się w biurze Wilsona, który chciał wspólnie z yacoolem przeanalizować wcześniejsze nagrania z treningów. Kipsang to gadżeciarz i bardzo spodobała mu się kamerka, która nagrywa 240 klatek na sekundę i pozwala na konkretne slow motion. Wilson przyznał, że przy swoim wzroście mógłby mieć dłuższy krok podczas biegu. Yacool ma swoje teorie na ten temat. Niestety mamy za mało czasu, bo w niedzielę rano Wilson leci do Nowego Yorku. Ale chłopaki wstępnie umówili się na ponowne, dłuższe tym razem robocze spotkanie w przyszłym roku.
Zeszliśmy do dyskoteki, gdzie czekali już na nas znajomi biegacze. Tym razem lokal był pełen, ale znowu nikt nie tańczył. Postanowiliśmy rozruszać imprezę i wkroczyliśmy na parkiet. Wkrótce dołączył do nas Masaj i zaczął prezentować przed yacoolem swój taniec. Chyba z elementami wojennymi, bo co jakiś czas pohukiwał i prężył się. Miał fajne wyczucie rytmu, mimo sporego brzuszka. Wyraźnie upodobał sobie yacoola. Tańczenie za rękę, facet z facetem jest tu normą. Większość tańczących chłopaków, to chudzinki, które w swoich podrygach przypominały mi walczące koguty. Poza tym stwierdziliśmy, że to chyba taki ich sposób na piwo… nie masz kasy zatańcz z mzungu, nieważne z chłopakiem czy dziewczyną. Furorę na parkiecie zrobiła jedna z dziewczyn, która miała konkretną pupę i wiedziała jak jej użyć 😉
Lokal Kipsanga, to miejsce spotkań i główna atrakcja dla mieszkających tu młodych. Przy jednym ze stolików siedział tegoroczny zwycięzca maratonu w Paryżu. W pewnej chwili do tanc budy przyszedł ze swoją dziewczyną, pejsem i znajomymi Asbel Kiprop. No to brakowało nam jeszcze Rudishy i Faraha i mielibyśmy mistrzowski komplet! Genialne było jak Kiprop robił fotki stojącemu za konsolą Wilsonowi. Mielismy niezły ubaw. Do pokoju wróciliśmy w stanie wskazującym, późno. Impreza trwała do rana. Szyby drżały nam w oknach. Jak ucichło, to zaczął się poranny harmider, sprzątanie, rozmowy na korytarzu, gotowanie. No nie dadzą nam tu pospać…
Niedziela, 25 października
Dziś niedziela, więc jak na niedzielę przystało, wzorem Kenijskiej braci postanowiliśmy spędzić ją leniwie. Wczorajsza nocna balanga też to poniekąd wymusiła. Rano obejrzeliśmy w regionalnej telewizji maraton w Nairobi. Przez moment myśleliśmy nawet, by na niego jechać, ale zniechęciła nas 6-godzinna jazda do stolicy w jedną stronę, a poza tym na własnym podwórku mamy elitę, której możemy się przyglądać. Jak się potem okazało, maraton wygrał mieszkaniec Iten, znajomy naszych znajomych. Jaki ten świat mały 😉
Dziś rozegrały się też dwa inne maratony w Europie, we Frankfurcie i Wenecji. Ten pierwszy zwłaszcza sprawił, że od rana do hotelu ściągali ludzie, a restauracja pękała w szwach. Menedżerka Keellu, siostra Wilsona denerwowała się, gdyż relacja na żywo sporo się opóźniała i goście się niecierpliwili. Wygląda na to, że hotel jest też miejscem, gdzie ludzie mogą korzystać z bezpłatnego Wi-Fi, czy podłączyć ładowarki swoich telefonów do prądu.
Umówiliśmy się z chłopakami na wspólny trening koordynacyjny na stadionie Kamariny na 15:00. Od naszego hotelu mamy tam niecałe 30 minut marszu. Idąc wzięliśmy z sobą drobne zabawki dla dzieci, które zabraliśmy z Polski. Dzieciaki widząc nas wybiegły jak zawsze przed swoje obejścia z pozdrowieniami: how are you? Rozdałam im drobiazgi, były zaskoczone, chyba częściej dostają cukierki, bo też i o nie wołały z reguły. Zastanawiam się czy będą umiały i chciały się nimi bawić. Do tej pory dzieci, które spotykaliśmy bawiły się czymkolwiek, patykiem, starą oponą, którą toczyły przed sobą, czy innymi znaleziskami.
Dotarliśmy na stadion, chłopaków ani śladu. Postanowiliśmy poczekać pół godziny. Oni rzadko kiedy przychodzą punktualnie. Zjawił się za to jeden chłopak, Emanuel, który zaczepił nas dzień wcześniej pytając co tu robimy. Yacool proponował mu też trening i ten faktycznie przyszedł. Pokazaliśmy mu kilka ćwiczeń, niestety ma kontuzję Achillesa, która ciągnie mu się już od 3 miesięcy i uniemożliwia konkretne trenowanie. O 15:30 zadzwonił Rueben przepraszając za spóźnienie, ale potwierdzając też, że są w drodze. Gdy już dotarli zrobiliśmy 2 kółka wokół stadionu dla rozgrzewki i rozpoczęliśmy przerabiać z nimi układy koordynacyjne. Najpierw w statyce, później w marszu, a na końcu w truchcie. Reubenowi wychodziły one najlepiej, Meshack z trudem, ale łapał, ci którzy robili je po raz pierwszy mieli duże problemy. Reuben tłumaczył chłopakom w suahili, to co mówił im po angielsku yacool i objaśniał jak wykonywać układy. Wyraźnie mu się to spodobało. Po godzinie oni byli spoceni, a ja zdyszana, aklimatyzacja do wysokości cały czas jeszcze trwa. Skończyliśmy sesję, by nie przegiąć. Jutro chłopaki mają w planach poranny medium run, a potem chcą kolejną lekcję u yacoola. Umówiliśmy się, że podejdziemy do nich po naszym i ich porannym bieganiu, pokażą nam las, w którym biegają. Do stadionu, gdzie dziś trenowaliśmy mają około 5 km. Pokazali nam skrót w drodze powrotnej, ale jak się w praktyce okazało był on skrótem jedynie dla nich, my musieliśmy się potem cofać i nadrabiać drogę.
Zaprosiliśmy Meshacka do nas po treningu, bo mieliśmy dla niego niespodziankę. W związku z tym, że nie ma prądu w wynajmowanym mieszkaniu, o czym pisałam wczoraj, postanowiliśmy, że damy mu jedną z naszych czołówek, których tu jak do tej pory i tak nie wykorzystywaliśmy. Bał się trochę ją uruchomić, by czegoś nie zepsuć, przemierzył i świetnie mu leżała na ogolonej głowie. Ucieszył się z prezentu. Nam też było miło. Yacool słusznie mówi, że to i tak niedużo, biorąc pod uwagę jak doskonałym "materiałem" oni są dla niego pod kątem jego teorii biomechanicznych. Ci chłopacy są otwarci i chętni do nauki czegoś nowego, co być może uda im się skutecznie wykorzystać podczas treningów i zawodów. Dla nas to świetna okazja do bliskiego przebywania w zupełnie innej kulturze i mentalności. A propos… przywykam do kelnerek żujących pełną buzią gumy tuż nad moją głową w chwili przynoszenia menu czy posiłków. Oraz do tego, że najpierw obsługiwany jest yacool, a potem ja. Zastanawia mnie jedynie, czemu rachunki za posiłki przynoszą mi nie jemu… 😉
Poniedziałek, 26 października
Dziś zaczął się drugi tydzień naszego pobytu w Kenii. Świetnie mi się rano biegało, nie miałam już takiej zadyszki. Jest tu raj dla tych, którzy lubią biegać po miękkich ścieżkach, wśród pól i pagórków. Pedanci będą cierpieć z powodu ciągle zabłoconych butów, czerwona ziemia szybko wnika w cholewkę.
Po treningu spieszyliśmy się że śniadaniem, bo na 10:30 byliśmy umówieni z chłopakami na trening koordynacyjny. Tym razem nie na stadionie, a w ich lesie. Mówili, że to 5 minut od ich domu. Skoro i tak planowaliśmy być dziś w centrum w banku, było nam to też na rękę. Kelnerka, która przygotowywała nam śniadanie, jak zwykle miała czas. By się nie spóźnić wzięliśmy spod hotelu motorowe taxi. Koszt przejechania na drugi koniec Iten to 1 USD za naszą dwójkę. Umówiliśmy się w mieszkaniu Ruebena, dzięki temu zobaczyliśmy jakie są warunki mieszkania, którego wynajem kosztuje 40 USD na miesiąc. Też bez rewelacji, ale już nie tak szokujące jak u Meshacka. Rueben ma dwa pokoje, linoleum na podłodze, kanapę, fotele, TV i wieżę w swoim salonie. Dwa łóżka w sypialni, które sam sobie kupił. Osobne pomieszczenie na kuchnię, a w niej butla z gazem i alternatywnie piecyk na węgiel drzewny do gotowania. Łazienka na zewnątrz.
Po drodze do lasu, mijaliśmy dom, w którym mieszka Asbel Kiprop. Wynajmuje go od Kipsanga. Meshack opowiadał nam o różnicach w budowie ciała różnych kenijskiej plemion i który ze znanych sportowców, z którego plemienia się wywodzi. Muszę to na spokojnie spisać, by czegoś nie pomylić. David Rudisha na przykład jest Masajem. Julius Yego (oszczepnik) jest z plemienia Kalenji, ale z rodziny Nandi, gdyż plemię Kalenji tworzy siedem rodzin.
Droga do lasu zajęła nam dobre pół godziny. Ale warto było! Las był bajeczny! Najpierw szliśmy przez iglastą jego część, ściółka była wyjątkowo miękka, to jak chodzenie po mchu. Dużo drzew było wyciętych, bo mieszkający w pobliżu ludzie kradną drzewa. Ale dzięki temu był rzadszy i było w nim jasno. Potem wyszliśmy na soczyście zieloną polanę. Otaczały ją olbrzymie drzewa, śpiewały ptaki, podobno można też tam spotkać małpy. To miejsce totalnie mnie zauroczyło! Zaczęliśmy nasze ćwiczenia. Tak jak wczoraj najpierw koordynacja w statyce, potem marszu i truchcie. Z przyjemnością zdjęłam buty i ćwiczyłam na boso. Chłopaki pytały zdziwione czy nie uwierają mnie drobne gałązki leżące gdzieniegdzie. Zza zarośli wybiegły owce, wyglądały na zdziwione, gdy na nas wpadły. Idący za nimi pasterz podobnie, przystanął z boku i przez dłuższy czas przyglądał się naszym wygibasom. Pewnie byliśmy dla niego niezłą atrakcją. Chłopaki robią postępy. Rueben nadal jest tłumaczem technicznym, on najlepiej wszystko łapie. Po treningu yacool zrobił Meshackowi masaż, ten z kolei wydaje się najsztywniejszy z całej grupy. Potem zrobiliśmy chłopakom pulsing. Podobał im się, ale mamy wrażenie, że nie do końca się przy nim wyluzowali. Nie udało nam się ich uśpić.
W drodze powrotnej widzieliśmy mężczyzn, którzy przy pomocy pługu, do którego zaprzęgnięte były krowy i osioł, uprawiali swoje pole. Kobiety natomiast pieliły działkę motyką. Chciały, by yacool im pomógł, yacool cwaniak wysłał mnie. Ja z przejęcia zaczęłam walić nią gdzie popadnie. Nagle Meshack zaczął krzyczeć: Agata stop! Okazało się, że ciachałam motyką po młodych krzaczkach ziemniaków…W ramach przeprosin rozdałam dzieciakom zabawki, które mieliśmy przy sobie.
Przed rozstaniem z chłopakami zaplanowaliśmy kolejne spotkanie. Ale tu wszystko zależy od pogody. Jutro powinni robić speedwork na stadionie, ale jeśli w nocy będzie padać, to stadion będzie błotnisty i wtedy zrobią zabawę biegową na innych ścieżkach. Fajne jest to, że oni nie lubią biegać po asfalcie. Wybierają miękkie ścieżki, są świadomi, że tak jest lepiej dla ich nóg.
Znajomy Ruebena ma auto. Rueben ma z nim załatwić, by na niedzielę nam je pożyczył. Wtedy całą ekipą zrobimy wypad. My płacimy za paliwo, a oni pokazują nam okolice. Tutaj litr benzyny kosztuje niecałego dolara, tyle samo co 1,5 litrów butelka wody.
Do wymiany dolarów na szylingi Rueben polecił nam bank, w którym konto ma on i wszyscy czołowi tutejsi sportowcy. Zadzwonił do swojego znajomego, który tam pracuje, że za chwilę przyjdą do niego Mzungu i żeby nam zaproponował dobry kurs wymiany. Za pierwszym razem chciałam zapłacić za nasz pobyt w hotelu kartą kredytową. Podczas dokonywania transakcji wysiadły baterie w przenośnym terminalu i cała operacja się zawiesiła. Recepcjonistka anulowała ją, ale spowodowało to to, że ani hotel nie dostał kasy, ani ją nie mogłam jej użyć, bo środki te zostały zablokowane przez bank. Trwało to kilka dni. Potem pieniądze zostały mi odblokowane. Ale tym razem wolałam zapłacić gotówką.
Po powrocie do hotelu przywitała nas siostra Wilsona. Stała z drugą kobietą. Zapytała nas czy ją znamy. Domyśliłam się, że to pewnie żona Kipsanga, Doris. Opowiadał nam o niej. Było jej miło, że znamy jej imię. A jeszcze bardziej poczuła się doceniona, gdy poprosiłam ją o wspólne zdjęcie. Doris stoi po mojej prawej stronie, Thailin (siostra Kipsanga) po lewej.
Od dwóch dni w hotelu roi się od latających owadów. Kręcą się jak helikoptery i odbijają o ściany. Wilson złapał jednego i mówił, że oni je prażą na patelni i dodają do ugali i że niby są pyszne. Nazywał je "temis". Nie miałam pojęcia co to dopóki nie powiedział, że podczas ulewnych deszczy wyłażą spod ziemi. To są termity. Zaczepiliśmy dziś pokojówkę, która je zamiatała czy może nam kilka przygotować, bo chcemy spróbować. Ale ta się z nas śmiała i powiedziała, że faktycznie termity są smaczne, ale nie tego gatunku.
Będąc dziś w lesie słyszeliśmy śpiew ptaka. Meshack powiedział, że to rainy bird, którego głos zwiastuje obfite opady deszczu. Nie mylił się, właśnie przyszła burza i leje, na moment wysiadły korki i przez chwilę było zupełnie ciemno i cicho. Ale już wszystko wróciło do tutejszej normy. Burza ustała, korki włączone, muza w tanc budzie gra. Tylko Wilsona brak. Jest w drodze do Nowego Jorku.