26 sierpnia 2015 Redakcja Bieganie.pl Sport

Relacja z Leiden Marathon


Udało się… Widzę punkt medyczny, 37-my kilometr biegu. Zanim dojrzałem zespół ratowników, oni ujrzeli mnie pierwsi. Kobieta siedząca po skrajnej prawej stronie gwałtownie zerwała się z krzesła i zaczęła krzyczeć coś do mnie w języku Niderlandów. Nie zrozumiałem ani słowa. Pewien jestem natomiast, że grymas, który szpecił moją i tak już szkaradną twarz nie potrzebował słów, by dać do zrozumienia, że ten gość wymaga pilnej asysty medycznej… – tak swój debiut w maratonie opisuje nasz czytelnik, Adam Klinger. Zachęcamy do poznania całej relacji.

Leiden – zachodnia Holandia, 17 maja. Nad głową słońce w pełni i skwar jakiego od wielu dni próżno szukać na terenie kraju. W końcu. Pierwszy etap planu zrealizowany – stoję na linii startu maratonu – 42-kilometrowego biegu. Celu, który wyznaczyłem sobie 7 miesięcy wcześniej. Trzymam się za bebechy próbując opanować dudniący chaos w jelitach i rozmyślam nad ironią powiedzenia: „Do 3 razy sztuka”. 

Pierwotny plan zakładał pobiegnięcie w maratonie Rotterdamskim, w pierwszej połowie kwietnia – brak biletów. Cóż, kto mógłby przewidzieć, że na start drugiego największego maratonu w kraju i to jeszcze przy jego rocznicy, 2 tygodnie przed startem bilety mogą być już wyprzedane? Na pewno nie ja…

Podejście numer 2: kameralny maraton we wschodniej części Holandii, w mieście Enschede, czyt. „enskedej” (po zderzeniu ze zdziwieniem na tak wielu holenderskich twarzach, prawidłową wymowę nazwy tej miejscowości zapamiętam na dobre). Godzina 4:50 uzbrojony w plecak z zapasami i niezbędnym ekwipunkiem do biegu, ładuję się na pożyczony, przymały rower ruszając w niezwykle mroczną (mieszkam na wsi bez oświetlenia) podróż do pierwszego większego miasta ze stacją kolejową. Na jego obrzeżach łańcuch od roweru idzie w zaparte i odmawia współpracy… Zatrzymując przejeżdżający nieopodal samochód, chcąc zapytać się czy daleko jest na dworzec, drzwi otwiera bardzo niewyraźnie wyglądający młody człowiek, najpewniej wracający z imprezy jako, że właśnie nastaje niedzielny poranek, a Holendrzy również za kołnierz nie wylewają. Po krótkiej filozoficznej rozmowie wykręcam się z odpowiedzi na pytania „ale po co biegasz?” i dowiedziałem się, że dworzec jest 500 metrów w „tę stronę”. Biorę więc rower i trzymając go za kierownicę rozgrzewam się przed zawodami truchtając w stronę kolei. Jakże komiczny jest to widok! Niedziela rano, słońce jeszcze nie wzeszło, a między wąskimi uliczkami otoczonymi domkami jednorodzinnymi biegnie jakiś narwaniec w kurtce z wyładowanym plecakiem przy boku trzymając… rower.
Dobiegłszy do bramki wpuszczającej na teren dworca, przypiąłem rower i zaczynam mozolny proces kupowania biletu z automatu. Niewyobrażalne było moje zdziwienie gdy okazało się, że pociąg, który ma zabrać mnie do Enschede rusza dopiero za 2.5h (co równało się z dotarciem na miejsce już w trakcie trwania imprezy). Nie kryjąc zdziwienia i lekkiego, acz nasilającego się uczucia frustracji zaczepiam taksówkarza stojącego tuż obok. Sprawdza rozkład w biletomacie… *Cenzura*! Kwadrans później siedzę u tego samego taksówkarza na tylnym siedzeniu i wracam z powrotem do siebie…
„Do trzech razy sztuka, ha! Dobre!” – rozmawiam ze sobą w głowie, stojąc na starcie maratonu w Leiden, gorączkując się nad stanem moich jelit, które to już dzisiejszego poranka 6 razy pokazały do czego są zdolne. Przy pierwszych dwóch razach – jeszcze przed wyjściem z domu – nie martwiło mnie to. Stwierdziłem: „ok, będzie lżej biec”. Stojąc tu i słysząc odliczanie do startu, wiedząc, że nie ma już powrotu, nie byłem tego taki pewien… 

START! Tłum rusza, razem ze mną. Po kilku pierwszych kilometrach przyszli maratończycy wybiegają z miasta, a  ich oczom ukazuje się bezkres niezwykle pięknych łąk, pól i niezwykle zadbanego środowiska naturalnego. Balsam dla duszy. Mniej więcej na tym samym etapie, moje jelita przypomniały sobie o swoim postanowieniu, by dzisiejszą liczbę wypróżnień zamknąć w liczbie 2-cyfrowej, więc „szukaj toi-toi- a!” – wrzeszczą. Szukam więc. Patrzę w lewo, patrzę w prawo, patrzę przed siebie… Pole. Bezkres pól. 

Wiedziałem, że przebiegnięcie pierwszego maratonu to walka zarówno z ciałem, jak i z umysłem. Nie spodziewałem się jednak TAKIEJ walki… W końcu, na 19 kilometrze mijam wolno stojący domek, wiwatującą rodzinę trzymającą w dłoniach kolorowy baner z niezrozumiałym dla mnie napisem oraz tuż obok KABINA WC! Trzymając za klamkę śmieję się w duchu wiedząc, że ktoś jest w środku, ma biegunkę jak ja i pewnie nie wyjdzie przez kolejne 10 minut (dodam, że kierowany ambicjami wyznaczyłem sobie cel 3 godziny i 30 minut na ukończenie, więc każda stracona minuta powodowała dyskomfort). Naciskam klamkę i… PUSTO! HAHA WOLNY KIBEL (wybaczcie proszę wulgarność, ale w takich sytuacjach jest – przynajmniej dla mnie – naturalna)! Okupując deskę zdałem sobie sprawę, że nawet zwycięstwo w tym maratonie nie będzie równać się temu uczuciu… Po pięciu minutach drzwi do kabiny otwierają się i ledwo wciągając na siebie spodenki wystrzeliwuję jak z procy biegnąc sprintem, by nadgonić stracony czas – cóż to musiał być za widok z perspektywy rozochoconej rodzinki stojącej naprzeciwko! 

relacja

Stacje z wodą, a później również z bananami, rozmieszczone są równo co 5 km. Naturalnie piję jeden raz na każdej z nich. Podawane kubeczki wypełnione są w 1/3 (około 70 ml) doskonale chłodzącą i gaszącą pragnienie magiczną cieczą: wodą mineralną. 

Po odwiedzinach w kabinie na pustkowiu i przyspieszeniu tempa, wpadłem w dobry rytm i od mniej więcej 25 km regularnie wyprzedzam biegaczy biegnących przede mną. „Jest dobrze. Jeszcze zdążę.” – myślę. Jednak po minięciu tabliczki z napisem „32 km” przestało być dobrze… Znałem uczucie przemęczenia organizmu długim – względnie – biegiem. Podczas długich, 35- kilometrowych wybiegań nieraz doświadczyłem potwornego zmęczenia ocierającego o ból. Teraz natomiast czuję coś innego. Coś nowego. Zaczynam obserwować swoje nogi. Z zewnątrz wydają się ok. W wewnątrz jednak trwa niezwykle wydłużająca się w czasie eksplozja ładunku wybuchowego o wcale niemałej sile… Kolejne 2 km dalej eksplozja przenosi się dalej na ramiona, brzuch i obręcz barkową. Jedyne o czym potrafię myśleć to położenie się na trawie i czekanie na ratunek – podnoszę jednak głowę i widzę, że jestem na środku pola i zanim mnie stąd pozbierają, najpewniej zejdę z tego świata. Poza tym jest to mój pierwszy start i kwestią honorową jest ukończenie go.

35-ty kilometr, mijam tabliczkę. Jeszcze kilka kroków i… koniec. Nogi są sztywne. Dwa głazy. Wielkie, podłużne głazy. Nie sposób ich ruszyć. „K****! To się nie może tak skończyć!” – słyszę grzmiący głos w głowie. Po czym następuje kolejny: „K****! Co za potworny ból!”. 
Stoję. Mija mnie kilku biegaczy i pokrzepiają do walki. Jak mam im wytłumaczyć, że nie mogę się ruszyć? Po minucie i szybkim, chaotycznym przeanalizowaniu sytuacji (i ponownym rozejrzeniu się dookoła – pola) resztkami sił, których już nie miałem, zmusiłem ciało do chodu, a raczej oryginalnej, dwunożnej formy pełzania, w stronę kolejnego punktu z wodą, odżywianiem i – mam nadzieję – namiotem medyków. 
Udało się… Widzę punkt medyczny, 37-my kilometr biegu. Zanim dojrzałem zespół ratowników, oni ujrzeli mnie pierwsi. Kobieta siedząca po skrajnej prawej stronie gwałtownie zerwała się z krzesła i zaczęła krzyczeć coś do mnie w języku Niderlandów. Nie zrozumiałem ani słowa. Pewien jestem natomiast, że grymas, który szpecił moją i tak już szkaradną twarz nie potrzebował słów, by dać do zrozumienia, że ten gość wymaga pilnej asysty medycznej.

Sanitariuszka, która zerwała się z krzesła szybko zorientowała się, że nie mówię po holendersku i zbliżając się do mnie równocześnie rękoma starała się nakierować mój pęd – jakim właśnie gnałem w jej stronę –  na lewo od niej – wprost na łóżka przy namiocie medycznym. Szybki wywiad, w którym zwierzam się z opozycji w jakiej stoją do mnie moje własne jelita i o tym, że jestem świeżym wegetarianinem próbującym przejść na dietę wegańską, więc biegunki są mi nie obce. Diagnoza jest prosta i szybka: „Pan się odwodnił”. Odwodnieniu towarzyszy wypłukanie z organizmu znacznej ilości magnezu, co jest równoznaczne ze skurczami i sztywnieniem mięśni. „Wszystko jasne! Dawać mi tu wodę!” – pomyślałem leżąc na łóżku i będąc masowanym przez sympatyczną Panią sanitariuszkę. Druga Pani podawała mi napoje izotoniczne rozpuszczone w dużym dzbanie. Po skończeniu z jedną nogą, szykując drugą, podnoszę głowę i przed moimi oczami ukazała się flaga z napisem: „4:00”, która powoli acz konsekwentnie znikała z zasięgu mojego wzroku wraz z jej powiernikiem otoczonym niemałym tłumem biegaczy…. „Już po mnie… Nie dałem rady. Koniec nadziei” – mówię do siebie. 

Zostało ostatnie 5 km, a ja leżę w namiocie pomocy medycznej mając świadomość jak z każdą minutą realizacja mojego celu oddala się… „Proszę się pospieszyć, mam wyścig do skończenia!” – niczym walczący o zwycięstwo Scott Jurek rzuciłem do pielęgniarki. 
Wstaję. Dziękuję paniom i ruszam, by ostatecznie przekroczyć linię mety w czasie: 4h 17min 45s.

Zakończę zapowiedzią kolejnego startu. Tym razem w Amsterdamie 2015, a na marzec w planach jest pierwszy ultra (72 km). Gorąco pozdrawiam wszystkich biegaczy!

Możliwość komentowania została wyłączona.