Zachęcamy was do przeczytania relacji uczestnika 64-kilometrowego biegu rozgrywanego w ramach Biegu 7 Dolin podczas niedawno organizowanego Festiwalu Biegowego w Krynicy. Autorem tekstu jest Piotr Turowicz.
W piątkowy wieczór Krynica wita nas ciepło. Myślę, że trochę za ciepło, ale nie ma odwrotu. Tłumy ludzi na ulicach, ledwo można zaparkować, deptak zamieniony w trasę biegową, co chwila ktoś przechodzi w biegowej koszulce albo z medalem – zaczynam czuć emocje święta biegania. W knajpach dostrzegam tych, którzy się szykują na jutrzejsze bieganie, jakoś ich poznaję – może po skupionych twarzach? Jest pizza, jest piwo – teraz można sobie na nie pozwolić, teraz jest już wszystko jedno. P. i ekipa z Olsztyna już w hotelu, nie zdążyliśmy się spotkać, no ale oni biegną setkę, więc nawet boję się myśleć o której wstaną. Szybko i sprawnie odbieram pakiet, w pokoju hotelowym przygotowuję wszystko na start. Budzik nastawiony na 5:50, więc przed dziesiątą idziemy spać. Budzę się przed piątą, jest jeszcze ciemno. Myślę o setkowiczach – biegną już od dwóch godzin. Za oknem cicho i spokojnie. Krzesełka gondolki złowieszczo odcinają się na tle nieba. „Będzie bolało” – myślę.
Dojeżdżamy do Rytra na trzy kwadranse przed startem. Widzę biegnących setkowiczów – mają złote numery i już 36 kilometrów w nogach. Start przebiega sprawnie, posłusznie staję w trzeciej grupie. Ruszamy powoli, jakiś biegacz odbiera telefon, co budzi ogólną wesołość. „Powiedz żonie, żeby nie czekała z obiadem” – słyszę. Po asfalcie dobiegamy do kładki, jest nas dużo, mieszamy się z biegnącymi na setkę, zaczynamy się klinować. Ktoś nie wytrzymuje i wdrapuje się przez krzaki chcąc ominąć korek. Zaczynam się pocić, a właściwie pot leje się ze mnie strumieniami. Dopiero co słońce zaczęło przypiekać, a już czuję się jak w piekarniku. Wiem, że muszę od razu dużo jeść i pić, więc co chwila sięgam do rurki bukłaka.
R. mówił, że w górskich ultra konieczne jest przestudiowanie trasy. Rok temu w Bieszczadach tego nie zrobiłem, tym razem wiem, że zaraz na początku będzie stromo. Założyłem też sobie, że na zbiegach nie kalkuluję tylko gnam na złamanie karku. Na pierwszym zbiegu pędzę w dół, kamienie chrzęszczą pod nogami, niektórzy odwracają się ze strachem, bo robię przy tym dużo hałasu. Mijam sporo osób, jestem zadowolony, przydały się podnoszenia kłód drewna i ćwiczenia z ketlami. Myślę, że moje czterogłowe zasłużyły na nagrodę po biegu. Co prawda R. mówił też, że czwórki trzeba oszczędzać, ale co tam. Mijam na zbiegu eteryczną blondynkę, która mówi do swojego towarzysza, że się boi. Odkrzykuję wesoło, że przecież waży 40 kilo, więc powinna gnać co sił. Właściwie to jest bardzo miło i sympatycznie. Powtarzam sobie, że na podejściach bez szaleństw, za to gdy jest w dół, to biegnę ile fabryka dała, nie ma zmiłuj. Zastanawiam się co będzie jak nie zdążę uciec w porę przed korzeniem i zostawię w nim stopę. Pewnie tej jesieni już bym sobie nie pobiegał. Póki co buty dobrze trzymają i można kozaczyć. Niepokoi mnie tylko, że ciągle się ze mnie leje i że średnie tętno mam dobrze powyżej 160 uderzeń na minutę. Czyli taki drugi zakres, tyle, że w górach.
Na pierwszy przepak na 9 kilometrze wpadam szybko, wypijam haustem 4 czy 5 kubeczków różnych napojów i ruszam dalej. Po trzech i półgodzinie biegu średnie tętno przestaje w końcu rosnąć. Gorzej, że przede mną jeszcze dobrze ponad połowa dystansu, i to ta gorsza połowa. Zaczyna się ściana. Nie mam ani ochoty, ani siły ruszać nogami. O ile w maratonie ściana trzymała mnie przez kilka kilometrów to z lektur wiem, że teraz będzie długo boleć. Na 31 kilometrze tłum ludzi. Niektórzy dopiero tu zaczynają swój bieg na 34 km, biją brawo, stoją kibice, gra muzyka. Trochę się gubię i nie wiem gdzie biec dalej. Jakiś strażak pokazuje mi ręką kierunek, odpowiadam mu, że nie, że ja biegnę 64 kilometry. Ten patrzy mi głęboko w oczy, kładzie rękę na ramieniu i mówi: „Ty lepiej coś zjedz i się napij”. Posłusznie idę do stolików. Znowu wlewam w siebie ileś tam kubeczków, jakbym był jakąś studnią bez dna, kawałki banana na głód, pomarańczy na otrzeźwienie. Ale nic nie jest lepiej. Zalewam się potem. Trzeba było zjeść pół szklanki soli. Trzeba było. Wspinam się między domkami. Mijam wystawione misy i wiadra z lodowatą wodą. Słońce praży niemiłosiernie. Z góry schodzi jakiś mocno skrwawiony biegacz, ale nic mu nie jest, podobnie jak innemu, który nagle usiadł i nie ma zamiaru wstać. Zaczynam liczyć czas, żeby chociaż zmieścić się w dziesięciu godzinach. Nagle pojawia się myśl, że przecież mogę zrezygnować, wsiądę w autokar i fru do domu.
Ta myśl budzi mnie do żwawszego truchtu. Jest piąta albo szósta godzina biegu, znikąd nadziei. Trzeba było więcej trenować, więcej podnosić i mniej ważyć. A tak noga za nogą, góra – dół, góra – dół dźwigania swoich czterech liter. Zmuszam się do biegu. Strasznie trudno mi to przychodzi, ale nie będę przecież szedł, skoro nawet kobiety próbują. Eteryczna blondynka wzięła moje rady do serca i zniknęła przede mną. „No tak, ale to co najmniej 20 kilogramów różnicy” – myślę. Nagle, z jednej z przydrożnych chałup wychodzi dziewczynka z chłopczykiem. Oboje niosą w rączkach miednice z wodą. Wydaje mi się, że jestem w jakiejś cudownej reklamie, a oni płyną do mnie z tymi miednicami w powietrzu. Zanurzam ręce, obmywam twarz, woda jest zimna, zimna… czuję wręcz fizyczną ulgę. Rzucam zduszone „dziękuję” i zaczynam biec. Oby do 50 kilometra, potem tylko trochę do góry i już prosto w dół. Tak mi się zdaje. Na kolejnym przepaku zimna kola, nasza polska, z puszki – moje marzenie przez ostatnie kilometry. Mijam jakiegoś faceta, który idąc rozmawia przez telefon z żoną, zdaje się, że jest mu bardzo ciężko, a ona go pociesza. Na zbiegach po prostu bardzo boli, od pasa w dół czuję każdy mięsień, ale teraz czuję, że to już niedaleko, patrzę na zegarek: 8, 7 kilometrów. Zbiegi są coraz dłuższe i nie tak strome, ale ciągle jesteśmy w górach. Na trasie mocno się przerzedziło, przestają mnie wyprzedzać ci biegnący na 34 czy 17 kilometrów, oni też mają swoje kryzysy. Za mną nikogo, przede mną majaczą jakieś sylwetki. Nagle widzę napis, że zostało 5 km, według zegarka gdzieś przełaziłem dodatkowe 400 metrów! Gdzie ja polazłem? Nie mam czasu myśleć, kto ma rację: zegarek czy organizatorzy, za to dochodzi do mnie, że jeżeli stanę, to już nie ruszę. Boże, co to będzie za wstyd! Nie dam rady się doczołgać, nie mogę stanąć, nie mogę! Dobiegam do biegaczki, ledwo powłóczy nogami, mijam ją, widzę, że jest „złota”, a więc kończy setkę. To mi dodaje sił – ta świadomość, jak ona musi być zmęczona pomaga. Egoista. Krzyczę do niej, że jeszcze tylko trzy i pół kilometra. Cisza, nic nie odpowiada, ale biegnie. Wytężam słuch – o tym przecież marzyłem przez ponad osiem godzin – usłyszeć odgłosy krynickiego deptaka, spikera, orkiestrę, cokolwiek co da sygnał, że to koniec. Dwa kilometry, tysiąc pięćset metrów, zamykam oczy, żeby nie zacząć płakać. W końcu miasto, a ja mam dość, dość, dość! Nagle jakby te 64 kilometry się skumulowały i czuję naraz ten cały ból i wysiłek. Jakiś facet krzyczy: „Ej, dawaj, dawaj! Teraz to musisz!”. Minę ma taką jakby chciał mnie rąbnąć w ten mój rozgrzany łeb – dziękuję! Biegnę więc dalej, coraz więcej ludzi krzyczy: „Musisz!”, „Dawaj!”, biją brawo, dobiegam do szpaleru, po głowie mi kołacze: „Nie stawaj, nie przewróć się!”. Słyszę jak ktoś woła, że nie wolno wyprzedzać, odwracam się, a tam za mną ktoś biegnie, zrywam się, ale nie ostatkiem sił, bo tych już nie mam, biegnę jak na autopilocie i szukam baneru mety, w końcu jest! Nie mam siły podnieść głowy, dziewczyna wkłada mi medal na szyję. Jestem tak zmęczony, że nie mam siły się cieszyć, dochodzę do siebie po półgodzinie i masażu, normalnie będę chodził trzeciego dnia. Nigdy nie dostałem takiego biegowego łomotu, a to przecież były tylko 64 kilometry (he, he!) Według fińskiego zegarka spaliłem 6.100 kalorii i mam przed sobą 120 godzin odpoczynku. Za sobą mam niemierzalne, ekstremalne przeżycie, kapitalne doświadczenie i wspomnienia.