Im zostało 100 dni do matury, 6 minut i 17 sekund do rozpoczęcia poloneza. Jemu zostało 100 sekund do wykonania drugiej próby, 6 metrów i 17 centymetrów do pobicia rekordu świata w skoku o tyczce. A ja, zamiast stać w toruńskiej arenie na końcu rozbiegu z aparatem, trząść się z emocji i czaić na jak najlepsze zdjęcie z wydarzenia, o którym za chwilę usłyszy cały świat, stałam na parkiecie w małej miejscowości pod Warszawą z aparatem i lampą. I czekałam, aż rozpocznie się studniówkowa zabawa do rana.
Nie przewidziałam, że te imprezy mogą pokryć się w czasie, więc już we wrześniu zadeklarowałam się moim przyszłym matematykom i fizykom: „Będą Państwo zadowoleni!”. Wszystko już było zaklepane, ja w trakcie przygotowań, składania zamówień na płyty, albumy, dekoracje i pisania wniosku o kredyt na nowy obiektyw. W gonitwie przez centrum Warszawy, w deszczu i wietrze, szybkim biegu, by zdążyć odebrać paczkę od kuriera, odebrałam też telefon od znajomego fotografa, który chciał spytać retorycznie: „Hej, będziesz 8 lutego na Copernicusie?”. – Przepraszam, kiedy?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Jeszcze rok temu byłam w stanie zrobić wszystko, żeby uzyskać akredytację na ten mityng pełen emocji, niespotykanych na żadnej innej hali, a teraz mnie tam nie będzie, bo będę na jakimś balu licealistów?
No ale przecież nie mogłam zawieść moich maturzystów. Pozostało mi wierzyć, że nic spektakularnego w Toruniu się nie wydarzy.
I wtem, 4 lutego na rozbiegu w Dusseldorfie stanął on – młody i utalentowany Mondo Duplantis. W drugiej próbie na 6.17, tylko małym błędem strącając poprzeczkę, udowodnił, że rekord świata jest w jego zasięgu. I że najprawdopodobniej już w następnym starcie będzie on należał do niego. A tym następnym startem miał być właśnie Orlen Copernicus Cup w Toruniu.
Zaklinałam, błagałam, wołałam wniebogłosy: „Niech sobie to skoczy, ale gdzie indziej!”. Przeczuwałam, że będę żałować. Pisałam, żaląc się, nawet do naczelnego, że jeśli ten rekord padnie w Toruniu, to sobie nie wybaczę i na środku parkietu po prostu się pochlastam.
Ale decyzja zapadła. Pozbawiając swoją sportową duszę wszelkich lekkoatletycznych uczuć i sympatii, skupiłam się na tym, by wykonać powierzone mi zadanie jak najlepiej. Po sali chodziłam tanecznym krokiem, jednocześnie robiąc zdjęcia, dawałam z siebie 100% i absolutnie nie żałowałam migawki. Była zabawa, radość, były też małe refleksje przy „Ale to już było”. Panienki ubrane w wykwintne suknie, uczesane w najlepsze fryzury, ze zrobionymi bogatymi makijażami i młodzieńcy w najlepszych, szytych na miarę garniturach, z kolorowymi muszkami i najdroższymi spinkach przy mankietach – dla mnie i obiektywu był to widok prawie jak z kosmosu, bo przyzwyczailiśmy się już do roztrzepanych włosów, potu i niekorzystnych min.
Moi maturzyści widzieli, że jestem z aparatem w praktycznie każdym miejscu. Kiedy oni skakali – ja skakałam, kiedy oni robili taneczny przysiad – ja też robiłam taneczny przysiad. Zmartwieni pytali: „Nie masz dość? Odpocznij, usiądź!”, na co ja odpowiadałam: „W porównaniu z zawodami, to nic”. I biegałam dalej, może mszcząc się trochę za nieobecność na Copernicusie, biegałam do upadłego – aż do zapełnienia karty pamięci.
Zawsze, gdy robię zdjęcia, całkowicie się w tym zatracam, tracę rachubę czasu, a świat staje się czymś, co mnie zupełnie nie dotyczy. Nie inaczej było tym razem. Na chwilę zapomniałam o Toruniu. Wymieniając kartę, zerknęłam na telefon i zobaczyłam, że jest już północ. A pod godziną wiadomość od naczelnego: „Mam nadzieję, że się nie pochlastałaś”.
Mieszanka złości, żalu, wyrzutów sumienia, smutku, nawet łez. Bo przecież nie tylko Duplantis zawiesił poprzeczkę wyżej! Justyna z rekordem Polski i grad życiówek naszych lekkoatletów. Ściskało mnie od środka, a na salę właśnie wjeżdżał tort. Moje zaschnięte już łzy na policzku podobno odbijały się w świetle reflektorów. Podeszła do mnie jedna z moich maturzystek, lekkoatletka i łączyła się ze mną w bólu. Zanim poszła bawić się dalej, szybko rzuciła: „Marta, ale przecież to dopiero początek”.
Początek rekordów Duplantisa i początek mojej kariery fotoreportera. Początek sezonu, początek rekordów, początek przeżyć. Nie ma czego żałować. Choć mogłabym śpiewać „To już było i nie wróci więcej”, wiem, że to, co dopiero przyjdzie, będzie tym, na co warto pracować.
_____________________________
Marta Gorczyńska – trochę fotografka, trochę dziennikarka, sportowa. Próbuje robić wszystko naraz, w związku z czym często nic jej nie wychodzi. Dla rozwijania pasji zbankrutuje, poleci na koniec świata i przez następne miesiące będzie głodować, bo jest typową studentką. Twierdzi, że dopóki nie zdobędzie Grand Press Photo, to nie ma się co bardziej przedstawiać. Swoje dotychczas udane fotografie prezentuje, z regularnością mniejszą lub większą, na Fanpage’u MG Photography.
Biega szybko, biega długo, biega wszędzie, z tym, że głównie z aparatem. Porywa się z nim na słońce i próbuje robić wszystko naraz. Dla rozwijania pasji zbankrutuje, poleci na koniec świata, a i tak wróci z uśmiechem na twarzy, bo jak twierdzi - z pasją albo wcale.