FelietonKrystynaRoszak752 1
24 stycznia 2020 Redakcja Bieganie.pl Sport

raj uśmiecony


Sny były duszne, głowa leciutko pulsuje mglistym bólem. Musi być piąta, może wpół do szóstej, bo właśnie rozkrzyczały się koguty, dzieci i głośnik sąsiada. Bambusowe ściany domu nie tłumią dźwięków, jestem więc w samym sercu poranka na filipińskiej wsi, wśród nawoływań, ćwierkań i ryków. Dzień rozkręca się szybko. Gdy chwilę później chwiejnie podążam ku plaży, życie kręci się już w najlepsze, pędzą motoriksze, wymijając w zatrważających szachach psy i kury na im tylko znanych trajektoriach. Przedzieram się przez żywozielone krzaki i oto przede mną bezkres wody. Wybrzeże nie ma nic wspólnego z rajską plażą o aksamitnym piasku. Jest hardcore: kamienie, kamyki, kamerdole. Szkło i puszki. Rozmaite muszle, śliskie glony, setki uciekających krabów. Trening uważności, mindfulness stawiania kroków. Dobrze, że założyłam fivefingersy. Bosa zabawa na Bantayanie mogłaby zakończyć się niewygodnie, jeśli nie źle.

O samotności na tej plaży nie ma mowy, znajduję się w centrum akcji. Życie rybaków toczy się zgodnie z nadawanym przez księżyc systemem pływów. Ocean właśnie wycofał się, odsłaniając połacie rozmaitych alg, wśród których brodzą okryte kolorowo postaci. Czas odpływu służy temu, by oporządzić łódź, przygotować sieci. Gdy woda ruszy w górę, uniesie wszystkie te niesamowite, pająkowate łódki i popchnie ku ciężkiej pracy. Na targu w portowym miasteczku przyglądałam się wczoraj jej owocom: suszonym rybom i kalmarom, które potem smaży się i chrupie, w całości, z głowami, oczami.

Biegnę lekkim truchtem, wdychając jod. Doceniam każdy krok, każdy oddech, dziękując za mnogość przywilejów które dostałam od życia. Że mogę tu być, ale nie muszę, że mój los jest wypadkową wyborów, a nie przeznaczenia i urodzenia. Na linii piasku i palmowego gaju stoją chałupki, szopy i domy, które co roku próbuje wyrwać z korzeniami tropikalny tajfun. Czasem batalię wygrywa człowiek, częściej żywioł. Przed siedmioma laty przez wyspę przeszła apokalipsa. Przez cztery i pół godziny na Bantayanie szatan wyprawiał dziką imprezę. Nie było co zbierać. Przez całe tygodnie wyspy były odcięte od siebie, nie było łodzi ani portów, brakowało wody i pożywienia, w morzu dryfowały ciała ludzkie i zwierzęce. Poziom horroru osiągnął maksimum, którego nie znamy nawet z mediów, a na wspomnienie którego mieszkańcom drży głos. Życie na Filipinach nie ma wiele wspólnego z sielanką. Przez ten przewrotnie zwanym rajem skrawek świata co rusz przewalają się tragedie, biją huragany, ziemia się trzęsie, wulkany sapią trującym dymem. Mieszkańcy zdają się pogodnie akceptować ten stan rzeczy, czyniąc z codzienności okazję do celebracji, imprezy, bycia razem. Nad ładem pieczę sprawują szamani, leczą bóle, nerwice i martwice. Nie leczą tylko alkoholizmu, bo i sami umieją wypić. Niemało.

Świadomość ekologiczna praktycznie nie występuje w uboższych krajach południowo-wschodniej Azji. Śmieci od zawsze wyrzucano gdzie bądź – pod nogi, w krzaki. Póki za opakowania służyły liście i trawa, natura radośnie wszystko przerabiała w zrozumiałym cyklu. Może było tak jeszcze na początku XX wieku, gdy na niewielkim Bantayan żyło dwadzieścia tysięcy osób w symbiozie z ziemią i oceanem. A potem ruszyła fala cywilizacji, czytaj: boomu demograficznego i plastikozy. Dziś Bantayan smuci. Biegnę plażą, potykając się o butelki. Ilość śmieci przeraża. Niepoliczalna, niepozbieralna, nie do ogarnięcia. Nie wiem, co zrobić z coraz silniejszym poczuciem rozpaczy, bezradności. Siadam w końcu w lotosie w cieniu namorzynowców obleczonych pajęczyną wyplutych przez morze folii i próbuję znaleźć wewnętrzną równowagę. Jeden z moich tajskich mistrzów mawiał, że prawdziwa nauka medytacji powinna odbywać się na środku zakorkowanego skrzyżowania. Chyba dziś rozumiem, co miał na myśli, gdy wiatr przywiewa mi na kolana kawałek różowego plastiku i nawet herbata ze świeżych liści moringi nie przegoni dzisiaj smutku.

 ______________________________
Krysia Roszak. Profesjonalna powsinoga. Jeśli gdzieś jej jeszcze nie było, to niedługo będzie. W chwili, w której czytasz te słowa, zapewne zbiera lecznicze zioła na stokach wulkanu, lepi japońskie pierożki, gania owce na końskim grzbiecie, stoi na głowie lub gapi na zachód słońca. Gdzie tylko może, tam biegnie, bo szkoda jej czasu na zwykłą wędrówkę. Tym sposobem przebiegła już pół świata, łącznie z piekłem Miedzianego Kanionu, w co do dziś sama nie wierzy. Gardzi wszelkimi butami, nigdy nie założy garsonki, mieszka na jachcie. Bardzo chce jej się żyć.

Możliwość komentowania została wyłączona.