Chcę liczyć jeziora. Gdy dorosnę, chcę liczyć jeziora!
Nauczycielka oderwała wzrok od tablicy, na której tworzyła listę zawodów, jakie dzieci z klasy chciałyby wykonywać, gdy dorosną, i skierowała go na moją ławkę.
– Tak. Chcę liczyć jeziora. Ale tylko liczyć, ile ich jest. Będę szedł przez góry i kiedy znajdę jezioro, sprawdzę, jak jest głębokie, rzucając w środek wody kamień przywiązany do sznurka, i zobaczę, jaką ma głębokość i szerokość. Poznam rzeki, które do niego wpadają, i dowiem się, skąd płyną. I te, które z niego wypływają i dokąd płyną. Zobaczę, czy są w nim ryby, żaby albo kijanki. I czy woda jest czysta, czy nie.
Rosa popatrzyła na mnie z jeszcze większym zdziwieniem, ponieważ nie jest to zajęcie, o jakim zazwyczaj marzą pięcioletnie dzieci, ja jednak byłem już zdecydowany. To było moje przeznaczenie.
Ze wszystkich wspinaczek i wycieczek, które odbyłem, odkąd sięgam pamięcią, zawsze wracałem do domu z co najmniej jednym kamieniem ze szczytu albo najwyższego punktu, na jaki udało nam się wspiąć (to przyzwyczajenie pozostało mi do dziś, bo kolekcjonuję kamienie wszystkich rodzajów i kolorów: wulkaniczne z Kilimandżaro i La Garrotxa, granity z Pirenejów i Alp, ochry z Maroka i Kapadocji, niebieskie z Erciyes, płytki z Cerro Plata…). Każe mi to myśleć, że moim przeznaczeniem jest bycie geografem albo kimś podobnym. Że zostałem stworzony, by odkrywać wnętrzności Ziemi, szukając kamieni na wszystkich szczytach i w jaskiniach, by poznawać jej krajobrazy i zrozumieć, w jaki sposób wzniosła tak kompletne konstrukcje jak łańcuchy górskie z górami, dolinami, jeziorami… I jak to wszystko, w taki czy inny sposób, funkcjonuje perfekcyjnie niczym szwajcarski zegarek, i nic ani nikt, nawet najpotężniejsi ludzie, nie mogą zatrzymać tego rytmu.
Myślę, że był to jeden z nielicznych razów, kiedy powiedziałem: „Chcę być”. Zawsze zaliczałem się do grona tych osób, które mówią: „Spróbuję…”. Byłem nieśmiały i zawsze uważałem, że trzeba pozwolić, by czas mijał, a ostatecznie wszystko trafi na swoje miejsce. I czas stopniowo umieszczał mnie na miejscu, które było mi przeznaczone.
Moje dzieciństwo było zupełnie normalne. Po lekcjach bawiłem się wokół domu moich rodziców, sam, z siostrą albo z kolegami ze szkoły, którzy czasem przychodzili popołudniami. Bawiliśmy się w chowanego, w berka, budowaliśmy szałasy i twierdze, zamienialiśmy otoczenie w wyimaginowane miejsce znane nam z komiksów albo filmów. Nigdy nie zamykałem się w domu i miałem szczęście, że moi rodzice mieszkali w górskim schronisku – gdzie tata pracował jako strażnik – położonym na wysokości dwóch tysięcy metrów na północnym zboczu Cerdanyi, między granicznymi szczytami Francji i Andory. Moim placem zabaw nigdy nie było patio ani ulica, lecz lasy Cap del Rec, trasy biegów narciarskich i szczyty Tossa Plana, La Muga, przełęcz Perafita… To właśnie tam zacząłem odkrywać fascynujący świat przyrody.
Po powrocie ze szkoły ledwo zdążyliśmy zostawić plecaki w salonie i już byliśmy na zewnątrz, wspinaliśmy się na skały albo uwieszaliśmy na konarach drzew latem, a zimą z przyczepionymi nartami biegowymi wygłupialiśmy się na polach pokrytych śniegiem.
Każdego wieczoru przed pójściem spać, gdy mieliśmy już na sobie piżamy, moja siostra, mama i ja wychodziliśmy na spacer po ciemnym lesie, bez żadnego konkretnego kierunku. Unikaliśmy ścieżek i w końcu, kiedy nasze oczy przyzwyczaiły się do ciemności, a uszy do ciszy, byliśmy w stanie usłyszeć, jak oddycha las, i zobaczyć podłoże dzięki stopom. Posiadamy zmysł obserwacyjny nie do przecenienia, a kiedy nam go brakuje, czujemy się pozbawieni ochrony i bezbronni wobec niebezpieczeństw ze strony świata. Co jednak może czyhać nocą w pirenejskim lesie? Tak naprawdę jedyni naturalni drapieżnicy, wilki i niedźwiedzie, nie występują tu od lat. A jakie niebezpieczeństwo może nieść spotkanie na drodze lisa albo zająca dla kogoś, kto jest dziesięć czy piętnaście razy większy? A drzewa? Uczysz się słuchać, jak wiatr kołysze liśćmi, i w ten sposób możesz je zobaczyć. A teren? Stopy wskazują nam, czy są korzenie, trawa, błoto czy woda. Czy teren wznosi się, czy opada, czy nagle pojawia się jakaś nierówność.
W ten sposób lata mijały błyskawicznie: na zabawach wokół schroniska oraz wycieczkach w weekendy i podczas wakacji. Zawsze kiedy mieliśmy dwa lub więcej dni wolnego, wykorzystywaliśmy je, żeby poznać jakąś nową górę. Kiedy nauczyliśmy się chodzić, zaczynaliśmy od wspinania się na wzniesienia, które znajdowały się najbliżej schroniska. I stopniowo szukaliśmy nowych przygód coraz dalej i dalej. Gdy miałem trzy lata, wszedłem już na Tossa Plana, na Perafitę i La Mugę. W wieku sześciu lat wspiąłem się na mój pierwszy czterotysięcznik, a mając dziesięć lat, w ciągu czterdziestu dwóch dni pokonałem Pireneje… Nigdy jednak nie szliśmy na te wyprawy, podążając śladami naszych rodziców. Jasne, że to oni zabierali nas na szczyt i prowadzili, ale to my musieliśmy odkryć ścieżkę, szukać znaków i zrozumieć, dlaczego szlak przebiega tędy, a nie tamtędy. Nie byliśmy jedynie zwykłymi obserwatorami tego, co działo się wokół nas. Góry nabierały większego znaczenia niż plac zabaw. Był to teren życia, który musieliśmy poznać, żeby pewnie sobie na nim radzić, żeby móc interpretować i przewidywać wiążące się z nim niebezpieczeństwa. Słowem, musieliśmy przystosować się do miejsca, w którym się urodziliśmy. W taki właśnie sposób nasi rodzice nauczyli nas kochać góry: sprawiając, że czuliśmy się ich częścią. W gruncie rzeczy góry są jak ludzie: żeby je kochać, najpierw trzeba je poznać, a kiedy się je pozna, wiadomo, kiedy się złoszczą, a kiedy są zadowolone, jak się z nimi obchodzić, jak się z nimi bawić, jak o nie dbać, gdy ktoś wyrządza im krzywdę, kiedy lepiej im nie przeszkadzać… Należy też pamiętać, że góry, natura, ziemia są nieporównywalnie większe od ciebie. Nie można nigdy zapominać, że jesteś jedynie maleńkim punktem, punkcikiem w przestrzeni, w nieskończoności, i że to one w każdej chwili mogą zdecydować, czy zetrzeć ten punkt, czy też nie.