7 marca 2010 Redakcja Bieganie.pl Sport

Pędzące matatu, czyli o pierwszych zderzeniach z czasem kenijskim


Pędzące matatu, czyli o pierwszych zderzeniach z czasem kenijskim

Na początek miałem napisać o tym, jak było na pierwszym treningu w Iten, potem pomyślałem, że jeszcze ciekawsza jest opisanie naszej podróży z Polski, czy jazdy do Eldoret lokalnym busem transportowym – czyli matatu. Chyba jednak warto połączyć obydwa temat, bo mają punkt wspólny – afrykańskie pojęcie czasu.

kenia_1.jpg
Mariusz Giżyński i Adam Draczyński wraz z dziećmi z kenijskiej szkoły

Część I

Pierwsze zderzenie z czasem mierzonym miarą kenijską odbyło się już na lotnisku w Nairobi. Po zakupieniu wizy poszliśmy po nasze bagaże (strat własnych niewiele – Adamowi eksplodowało w torbie opakowanie z izotonikiem, a mi dziwnym trafem zniknął z plecaka iPod). Po 40 minutach brakowało tylko Henia. Wracam się po niego i widzę, że jako jedyny z naszego samolotu, ciągle czeka na wstemplowanie wizy. Zły, klnie pod nosem. Urzędniczka poszła coś zjeść, urzędnik rozwiązuje rebus. Postanowili zrobić sobie przerwę. Gdy już się zjawili („po chwili” mierzonej ich miarą, a po „pół godzinie” czasu z Greenwitch), zaciekawieni zdenerwowanym wyrazem twarzy Henia pytają z troską, czy na pewno dobrze się czuje.

Drugie spotkanie z czasem odbyło się na premierowym treningu. Tuż po przyjeździe do europejskiego (jeśli chodzi o standardy) ośrodka, poprosiliśmy obsługę, by pokazała nam tutejsze trasy – żebyśmy wiedzieli na przyszłość, którędy biegać. Trener Gajdus wziął rower. Na pomocnika nie trzeba było długo czekać. Ochoczo potakiwał, kiedy pytaliśmy, czy zna tutejsze drogi i czy może nam pomóc w treningu (miejscowi mają tendencję do potakiwania, nawet gdy odpowiedź jest przecząca, warto więc nie zadawać pytań zamkniętych). Chcieliśmy tylko rozruszać nogi po podróży i potruchtać godzinkę po okolicy. Wyraźnie więc określiliśmy długość treningu jako „łan ałer, izy raning”, a on z uśmiechem pokiwał głową i wskoczył na nowoczesnego „górala”. Rozpoczęliśmy trening.

Chłopaki wyrywają co chwila do przodu jak spuszczeni ze smyczy, ja wlokę się trochę z tyłu, bo postanowiłem sobie, że na pierwszych treningach będę się oszczędzać. Nasz uszczęśliwiony przywilejem kierowania piątką muzungu (białych ludzi) przewodnik jedzie obok trenera Gajdusa i wskazuje drogę. Mijamy kilku miejscowych długodystansowców i opuszczamy główną ulicę w Iten.

Rolniczy krajobraz w niczym nie przypomina mi hemingwayowskich opisów safari, bardziej Lubelszczyznę. Na drogę wijącą się wśród czerwonych pól wychodzą co chwila krowy i kozy. Dzieci podbiegają , cieszą się na mój widok i krzyczą: „hałaja?”, na co odpowiadam z początku angielskopodobnym „fajn, hałaja?”, ale po około dwudziestym pozdrowieniu postanawiam oszczędzać krótki oddech i tylko macham im ręką. Po ośmiu kilometrach patrzę na Sportbanda (ma pomiar odległości) – może sobie wrócę tą samą drogą? Ale przecież ciągle skręcaliśmy w lewo, mam nadzieję, że zaraz będziemy kierować się z powrotem do Iten.

kenia_3.jpg
Henryk Szost i Adam Draczyński

Po następnych kilku kilometrach czuję już w nogach, że moje rozbieganie zamieniło się w bieg ciągły, a łagodne podbiegi i zbiegi dają mi się ostro we znaki. Koniec zwiedzania. Ale nie mam teraz większego wyboru, chłopaki co i rusz giną na horyzoncie – więc staram się tylko utrzymywać tempo 4.10-4.05/km i kontakt wzrokowy z grupą. Kiedy mija godzina zauważam, że wielkie drzewo, które widziałem ostatnio na horyzoncie wcale się nie zbliża, ani nie oddala, musimy więc zataczać jakąś gigantyczną pętlę.

W oddali przewodnik co chwila zatrzymuje się, wygląda, jakby pytał miejscowych o drogę, następnie coraz bardziej zmęczony dogania Henia, Mariusza i Adama i coraz bardziej zasapany kontynuuje swoje zadanie. Po około 16 km chwilowo rezygnuje z prowadzenia i zostaje w tyle. Kiedy go doganiam rozmawia właśnie z Grzegorzem. „How long?”. Wydaje się zdziwiony, że o to pytamy. „How many kilometers?” – drążymy temat. Uśmiecha się beztrosko „Six, six kilomiters”.

Poczułem się lekko załamany, widziałem, że Grzesiek jest już zły. Wysyła naszego przewodnika, żeby dogonił chłopaków i pokazał im najkrótszą drogę do Iten. Ja myślę sobie z niepokojem, że te „six kilomiters” to może być „10 kilomiters”… i niewiele się mylę. Dopiero po następnych 30 minutach docieramy do asfaltu. Czeka na mnie Mariusz, który zrezygnował ze ścigania się z kolegami i nadciągającą ciemnością. Ostatnie kilometry (lekkiego podbiegu, a jakże!) pokonujemy na miękkich nogach modląc się, by nie rozjechały nas pędzące, niekiedy bez świateł, matatu i ciężarówki.

W sumie uzbieraliśmy 27 kilometrów w dość szybkim tempie, zajęło nam to blisko 2 godziny, a nie obiecane „łan ałer”. Przewodnik zdaje się nie rozumieć, dlaczego jesteśmy na niego źli i jest dumny z wykonania misji. Dobiegamy do ośrodka przy akompaniamencie grzmotów i błyskawic. Zbiera się na burzę.

Deszcz padał całą noc. I rano pomyślałem, że to jest właściwe określanie miary czasu tutaj: „całą noc”, a nie abstrakcyjne „ejt ałers”.

Część II

Gdy drugiego dnia po obiedzie wybraliśmy się z Mariuszem do oddalonego o 30 km Eldoret byłem już uzbrojony w cierpliwość i przygotowany na rozciągnięcie czasoprzestrzeni. Jedynym sposobem na podróż było wzięcie matatu.

kenia_2.jpg
Mariusz Giżyński

Matatu to małe busy, przeważnie kilkunastoletnie Toyoty Hiace, które można spotkać w każdym miejscu w Kenii. Niektórzy kierowcy zrzeszeni są w ramach jakichś lokalnych korporacji, ale wielu jeździ na własną rękę. W przypadku zatrzymania przez policję (a zdarza się to często) uznaną formą kontroli pojazdu jest jej brak i przekazanie mundurowemu „samfing smol” – czyli drobnej łapówki. Obsługa matatu to kierowca i naganiacz, który upycha pasażerów, zbiera opłaty za podróż (około 80 KSH = 2,2 zł za odcinek 30 km) i stukaniem monetą o szybę sygnalizuje koledze za kierownicą przystanek dla wysiadających. W jednym matatu mieści się od 12 (wg wskazań producenta) do 20 osób, chyba że pasażerami są dzieci, wtedy liczba może oscylować wokół 30. Kiedy robi się tłoczno, ludzie w cudowny sposób redukują swoje rozmiary, ścieśniają się w piątkę na jednym rzędzie foteli, siadają na sobie, a naganiacz jedzie wtedy na stopniu samochodu wypatrując nowych podróżników.

matatu_540.jpg
Matatu

Pierwsza podróż matatu jest dla Europejczyków dość stresującym wydarzeniem. Nie dość, że jedzie się lewą stroną jezdni, lokalne drogi w większości pokrywają dziury (u nas nie jest najgorzej!) – to na dodatek dyshonorem dla kierowcy jest spokojna jazda. Matatu mają teoretycznie wbudowane ograniczenia do 80 km/h, ale jak na moje oko są w stanie rozpędzić się z górki do 120. Ciężarówki, rowerzystów oraz idących sobie beztrosko brzegiem jezdni pieszych mija się na centymetry, z reguły ryzykując zderzeniem czołowym. Z moich obliczeń wynika, że na jednej drodze wypadek zdarza się raz na pół godziny. Oficjalne statystyki donoszą, że codziennie na kenijskich szosach ginie 10 osób. Wydaje mi się, że większość to niedoszli pasażerowie busów, którzy próbowali któryś z nich zatrzymać.

My złapaliśmy matatu bardzo szybko i bezpiecznie. Wylosowaliśmy siedzenia z przodu, co zapewniało nam dodatkową porcję adrenaliny. Na początek przejechaliśmy około 200 metrów, po czym poczekaliśmy „łan moment” (czyli 15-20 minut) na jedną pasażerkę. Właśnie wychodziła z domu, ale czegoś zapomniała i spokojnie się wróciła, potem rozpoczęła rozmowę z sąsiadką i wreszcie wsiadła do naszej Toyoty. Po zapowiadanych „tłenty minuts” (czyli 30 minutach) znaleźliśmy się w Eldoret.

kenia_4.jpg
Widok ze środka matatu

W mieście dość szybko załatwiliśmy zakupy (kto chce kupić modem do Internetu, niech pisze na priva, to dość skomplikowane trafić do salonu operatora telefonicznego safari.com). Wróciliśmy na parking, na którym stało kilkadziesiąt matatu. Staraliśmy się wsiąść do najbardziej zatłoczonego, żeby nie czekać zbyt długo na odjazd.

I znowu nabraliśmy się na „łan moment”. Tak przynajmniej twierdził kierowca. Gdy usadowiliśmy się w zapełnionym do połowy pojeździe pojawili się sprzedawcy oferujący kłódki, orzeszki, parasole, spinki, gazety, owoce, zegarki, sznurówki, obrazki, skarpetki i płyty. Odpowiedzieliśmy asertywnie „nie”, chociaż mnie kusił zakup składanki piosenek Kenny’ego Rogersa. Po kwadransie doszli nowi pasażerowie, ale liczba osób w matatu była stała, bo okazało się, że znajomi kierowcy robili sztuczny tłok, by zachęcić nowych podróżnych do wejścia do właśnie odjeżdżającego busa. Podczas jazdy obserwowaliśmy z zainteresowaniem ubranych ciepło współpasażerów (my gotowaliśmy się w t-shirtach) oraz powiększające się raz za razem wnętrze samochodu.

Dojechaliśmy do Iten w samą porę.

Nie, nie wiem dokładnie o której. Nie patrzyłem na zegarek. Ważne że zdążyliśmy przed zmrokiem i poszliśmy na lekki trening. Jakieś „łan ałer, izy ranking”.

*****

Na koniec muszę dodać kilka słów na usprawiedliwienie mojej płytkiej perspektywy, perspektywy białego człowieka, który składa krótką wizytę w Afryce.

Jeśliby skorzystać z obecnej w antropologii typologii więzi społecznych, kultura z którą mamy styczność w Kenii może być opatrzona etykietką „tradycyjna” (ewentualnie „oralna”). Tradycyjna, choć ugina się coraz bardziej pod wpływem opozycyjnej kultury zachodnioeuropejskiej. Wyciąganie wniosków z takiego rozróżnienia jest uzasadnione, ale tylko z zastrzeżeniem, że oceniamy „ich” z „naszego” punktu widzenia, że mamy świadomość, iż perspektywa europejska spłaszcza to, co w tutejszej kulturze unikalne, a uwypukla i nadaje ważność temu, co dla Afrykańczyków oczywiste.

Według antropologów i etnografów konstytutywne dla wspólnot tradycyjnych jest pojęcie czasu, kompletnie odmiennie traktowanego, niż w naszym kręgu kulturowym. Mircea Eliade pięknie opisywał sakralizację czasu kultur pierwotnych oraz przenikanie się rzeczywistości sacrum z profanum. Pewnie wyda się to oczywiste, ale pomimo ogromnego wpływu kolonializmu i współczesnego ataku zachodniego stylu życia, Kenia zachowuje tradycję takiego posługiwania się czasem, nazwałbym to myśleniem „od zawsze i o zawsze”. Czas historyczny wydaje się tu liczony przez białych ludzi od co najwyżej dwóch wieków. Formalnie kraj uzyskał niepodległość dopiero w 1963 roku, a pojęcie narodu ciągle rywalizuje z prastarymi podziałami plemiennymi.

DYSKUSJA NA FORUM

Tekst: Kuba Wiśniewski,
Zdjęcia: Adam Draczyński, Grzegorz Gajdus, Mariusz Giżynski.
Więcej możecie znaleźć na mariuszgizynski.pl

Możliwość komentowania została wyłączona.