Redakcja Bieganie.pl
BLOG
FORUM
21,097 – 1
Jak było? To zależy kiedy. Do 17. km fantastycznie; dramat zaczął się na Sanguszki. Nie mam pojęcia ile metrów ma ten podbieg (100?) ale dla mnie miał wczoraj jakieś 1000; na początku dostałam wodę i usłyszałam pokrzepiające "powerrade na końcu" – jeszcze nigdy niebieski napój nie smakował mi tak jak wtedy. A potem Paula Radcliffe w iPodzie powiedziała "4 km left" i wiedziałam, że tak naprawdę zostały trzy – przed startem byłam tak zdenerwowana, że ustawienie rzeczywistego dystansu było poza zasięgiem moich drżących rąk. Potem jest tak – 19. to chęć śmierci, 20. to myśli o tym, że już nigdy nie chcę tych nóg podnosić, że wszystko jest mi obojętne, chcę wrócić do domu i zapomnieć o całym tym show; pomógł ktoś, kto wracał już z mety z medalem na szyi – krzyknął, że to już, zaraz, żebym biegła; ostatni kilometr i kalkulacje w głowie – że to żena, nie przebiec 1000m w sześć minut, że to niemożliwe, żeby tak długo biec 1000m; że w ogóle dramat bo oczywiście pierwsze 10 km pobiegłam szybciej niż drugie czyli bieg był barbarzyński. Eye of The Tiger w iPodzie i lecimy – ostatnia prosta jest tak długa, że nie widać mety; gdzieś na horyzoncie majaczy oczywiście tłum i coś białego, powoli się to zbliża, a właściwie ja się zbliżam do tego. Widzę K.D., widzę zegar, nie słyszę nic – wbiegam, dziewczynka zbiera czas z numeru, druga nakłada mi medal. Widzę Izę; Dionisios przynosi powerrada (i pół swojego banana! takich rzeczy się nie zapomina….); jest Kasia. I Wojtek Wanat – pyta, jak. Teraz, czy na 19.? Tak, tak, maratończycy opowiadają o 37. km, na którym modlą się o kontuzję – po to, żeby nie schodzić z trasy z własnej woli. Widzimy się we wrześniu.
Wieczorem po najlepszym-obiedzie-na-świecie czytam posta Izy i…
– Na której stacji metra mam wysiąść? – pytał zmierzający z szampanem Dionis.
– Służew.
– Będę za 15 min.
– Ok, to ja przestaję płakać.
– Dobry pomysł, dzięki!
I jeszcze odpowiedź Marka Troniny na mojego smsa z podziękowaniami, w którym wspomniałam o płaczu – płacz, to przedostatnia okazja, potem tylko maraton.
Dziś czuję każdy z moich 180 cm – nie boli; ja po prostu przebiegłam wczoraj swój pierwszy półmaraton.
Autor: michalina-biegnie o 10:18 1 komentarze
niedziela, 29 marzec 2009
O 4. Carrefour Półmaratonie Warszawskim a moim pierwszym…
…będzie jutro. Jack Daniels znaczy dziś dla mnie whiskey, a nie pana od biegania.
And yes, I’m meeting him before it gets dark.
1.
Dziś rano Jeff Galloway podpisał moją połówkową koszulkę. Co więcej, zrobił to własnym markerem. Dobrze, że jutro też spędzę trochę czasu z Gallowayami, bo są oazą spokoju. Rodem z Atlanty.
einmal ist keinmal
Odkopałam w poczcie urwany początek konceptu, zapis chatu z K.D. Z 15. grudnia 2008. Prezentuję:
12:35 Kamil: czesc, mam szybka sprawe i propozycje. jestes?
12:37 me: jestem
mów! 😉
jestem najszczesliwszym czlowiekiem swiata dzis
w zw. z biletem (od red. – kilka minut wcześniej dostałam bilet na koncert Allena..)
Kamil: w zwiazku z Twoim bieganiem. 😉
me: dajesz
Kamil: mowilem Ci, ze mamy patronat nad Pólmaratonem Warszawskim.
12:39 czy w ramach tego chcialabys wziac udzial w malej sesji zdjeciowej (niestety nie rozbieranej), ktora robi miesiecznik Bieganie jutro?
12:40 chodzi o to, ze oni tworza grupe kobiet, ktore zamierzaja przgotowac sie do polmaratonu.
me: kto oni ?
12:42 Kamil: dla miesiecznika Bieganie i Fundacji Maraton Warszawski, ktora wydaje pismo. jade tam dzisiaj i bede znal szczegoly.
12:43 me: Kamil, biegam od niedawna i mam fatalna kondycje, nie przebiegam na razie wiecej niz 3 km dziennie
Kamil: zaraz tam jade i musze dac im odpowiedz. zapytam o szczegoly, gdzie i o ktorej godzinie.
a proces decyzyjny wyglądał tak:
13:18 me: tak serio: mam szanse pobiec do marca?
Kamil: jasne! powaznie.
przebiec masz szanse na 100 procent.
me: ale chodzi o czas: czy do marca mam tyle czasu zeby przebiec
13:19 Kamil: tak, o tym mowie wlasnie.
me: to biegnę
super
Kamil: run Michasia run. 😉
I’m the decider, nie ma co.
Od niedawna – to wtedy były jakieś 4 dni; oni – czyli Fundacja i KTB; przez 3 miesiące wygenerowałyśmy tony spamu; tysiące maili, zamknięte w ponad 100 wątkach, z których najdłuższe składają się z kilkudziesięciu wiadomości. Jak zauważyła Iza, w niedzielne popołudnie 4. Carrefour Półmaraton Warszawski będzie historią. Moje wewnętrzne sentymentalne dziewczę mówi już teraz: raz to żaden raz.
Autor: michalina-biegnie o 22:38 7 komentarze
3. (I don’t wanna wake you up but I really wanna show you something)
Biegałam dziś. Właściwie poszłam pokaszleć na zewnątrz rano – ta zbitka zdecydowanie lepiej określa to, co wyczyniałam dziś przed 7 w Dolince. Brakowało mi tego bardzo. Siły brakuje trochę wciąż, ale tak to już będzie – bieganie nie jest osobną częścią życia prowadzoną na osobnej planecie; bieganie zachodzi na inne fronty a inne fronty zachodzą na bieganie. Życia nie planuje się pod starty, a nawet jeśli – szczerzę zazdroszczę tym, którym się to udaje.
To teraz też coś na literkę B – bajka. (I., mrugam w podziękowaniu za przemiły wczorajszy wieczór!) O jednej bajce, amerykańskiej. Where the Wild Things Are to urocza niewielka książeczka Maurice’a Sendaka o małym Maxie, który przed zaśnięciem wymyśla nowy leśny świat zamieszkany przez fantastyczne stwory. Kultowa rzecz. Spike Jonze przygotował nową adaptację – w USA pokaże się w październiku. Głos dał m.in. Forest Whitaker, a w soundtracku Arcade Fire.
Trailer do obejrzenia choćby tutaj. I needed it, I think we all did, piszą na forach amerykańscy trzydziestoletni już dziś fani Sendaka. A ja czekam i bardzo, bardzo chcę to zobaczyć!
25 marzec 2009
W piątek będę rozmawiać z Gallowayami. I Jeffem, i Barbarą. Jestem tak podekscytowana jak przed rozmową z Bardzo Ważnym Panem z Google półtora roku temu. Ułożyłam już kilka pytań, które zdradzą nam wszystkim sekret sukcesu, ale… może jest coś, o co chcielibyście ich zapytać, zanim sami będziecie mogli zrobić to w sobotę? ;))
5, 36,6
Jutro mija tydzień od kiedy biegałam ostatni raz; od początku grudnia jest to pierwszy cały tydzień, który upłynął bez biegania. Ale im mniej biegania, tym więcej rozmów o bieganiu. Tych o ostatnim nie-bieganiu też; ale ilość godzin spędzonych na balansujących na granicy ortoreksji dysput o śniadaniach, makaronach, wodzie i izotonikach przekroczyła przez ostatnie kilka dni wszelkie znośne dla otoczenia normy. "A oni znowu", wzdychają koledzy i oddają się swoim niezwiązanym z bieganiem rozrywkom. Znowu? Nie, my tak cały czas – nie ma takiej rozmowy, której nie da się zamienić w rozmowę o bieganiu. Co więcej, przez jakiś czas temat ekscytuje wszystkich, wystarczy tylko nie przegapić momentu, w którym zaczyna ich nudzić – wcześniej można spokojnie kierować wszystko na bieganie, zwłaszcza te rozmowy, których chciałoby się z różnych przyczyn uniknąć.
Ja też ostatnio coraz częściej wzdycham i myślę o tym, czego się nauczyłam przez tych kilka miesięcy. Biegać przez godzinę bez przerwy, tak, co podobno potrafi 1% populacji – ale nie tylko. Wszystkie rady i opowieści innych biegaczy są zawsze bezcenne, słucham ich z uwagą, przyjemnością i zainteresowaniem, które – poza bieganiem – generuję chyba tylko dla Stanów (sorry, mates, can’t help it). Ale, z drugiej strony, straszny truizm – nie ma dwóch takich samych biegaczy, takich samych zdolności, takich predyspozycji, takich reakcji, takich biegowych gustów. Tak jak nas to bieganie łączy, tak jesteśmy podzieleni.
I tak, wolę dziś po raz setny dobiegać do podbiegu na 18. kilometrze połówki (19.? damn, myślałam, że ten podbieg jest wcześniej!) we własnej głowie niż w tejże głowie rozgrywać dalej tę bezsensowną awanturę, od której ten wtorek się zaczął. I tak, uważam, że gdyby A. przebiegła rano choćby 3 km to nie padłabym ofiarą wylewającej się z niej złości i dalszych konsekwencji psującego atmosferę w pracy jątrzenia. Powyższe z przymrużeniem oka bo jako już-duża dziewczynka wiem, że furie innych ludzi nie są moimi furiami i, co więcej, potrafię nawet łagodzić niektóre konfilkty (serio, możesz sprawdzić!). A teraz poważnie i na serio – ja w to po prostu wierzę. W to bieganie.
6
To teraz tylko czekamy na zatoki i gardło. Ładne to może nigdy nie będą, ale funkcjonalne by mogły – I TO JUŻ!!!
22 marzec 2009
7
Idę do domu chodzić po ścianach i, mam nadzieję, dochodzić do siebie. Pokusa, żeby wsiąść w autobus w odwrotną stronę i dołączyć do dziewczyn z KTB biegających po centrum z gazetką jest, nie powiem. Zbierają się o 12.
20 marzec 2009
Pierwsza: WPL od prawie tygodnia tworzy sobie dom alternatywny na dalekim Bemowie. Niestety, razem ze swoim komputerem i iTunesem, z którym zsynchronizowany jest mój iPod. Treningów nie zrzucałam więc od właśnie tygodnia. Inna sprawa, że ostatni raz biegałam w środowy wieczór i zbyt wiele tych treningów do zrzucenia nie ma. Całe szczęście, że mogę naładować wszystkie swoje iPody w pracy. Bo np. w domu już nie, choć mamy ładowarkę firmy Apple z teoretycznie pasującą końcówką. Ale w tym sezonie chłopcy designerzy z Californi postanowili uniemożliwić ładowanie nowego sprzętu przez FireWire, bo i po co. That California sun, it’s been melting you, jako wierny (policzyłam: mam teraz trzy iPody) użytkownik, gratuluję – pomysł to prawie tak głupi jak umieszczanie pilota (?) w legendarnie najsłabszym elemencie sprzętu czyli słuchawkach nowego shuffla.
Sprawa druga: 38, 5 stopnia pokazał mi termometr wczoraj i, umówmy się, nie jest to najlepszy zwiastun na 8 dni przed półmaratonem. Wierząc jednak w to, że wiara góry przenosi i że jeśli uwierzę w zbawczą moc witaminy C, uda mi się wyzdrowieć, nafaszerowałam się wczoraj domowymi i aptecznymi specyfikami a teraz dzielnie w pracy udaję, że wcale nie czuję się coraz gorzej. A K.D. przeparadował mi właśnie nad biurkiem z napojem izotonicznym, pytając, czy forma rośnie. Komuś na pewno.
Sprawa trzecia: będzie o blogu na blogu. Spotkałam sąsiada w windzie. Trochę już do tego przywykłam, w końcu mija miesiąc od kiedy wychodzę z domu o porze bardziej popularnej niż 5:20. Dzień dobry, dzień dobry. Cisza. I nagle:
sąsiad: pani biega, prawda?
ja: (cisza. nie dalej jak wczoraj wieczorem odebrałam kolejny telefon pt. "X powiedział Y, że widział twojego bloga bo Z powiedziała mu, że piszesz-dlaczego nic nie powiedziałaś mamusi/braciszkowi/cioci/koleżance i trochę nie mam ochoty znowu tej rozmowy prowadzić)
sąsiad: nooo, niech się pani przyzna, przecież to żaden wstyd!
ja: (lekko speszona, ze spuszczoną głową) wie pan, jak to jest z tym internetem – nawet jak już się pisze i widzi statystyki, to jednak z nadzieją, że nikt nie czyta.
sąsiad: słucham?
ja: no, wie pan, ciągle mi to przychodzi z trudnością, to pisanie.
sąsiad: ale ja pytam o bieganie. widziałem panią w dolince, chciałbym spytać, czy ma pani może garmina pożyczyć, bo chcemy się w weekend z żoną wybrać w las i przetestować (…).
Nie mam. Formy też chwilowo nie mam. Damnit.
9…
Pogoda nam nie ułatwia. Niczego. Dyscypliny trzymam się jednak dość dzielnie, pamiętając o tykającym zegarze na stronie półmaratonu. Konsekwentnie odrzucam zaproszenia na imprezy a nawet obiad u Najwierniejszego Komentatora Tego Bloga. Nie jest to proste, bo NKTB gotuje świetnie. Niestety, zawsze ma też w domu świetne wino, które podstępnie pojawia się najpierw na stole, później w kieliszku, a potem wiadomo, szumi w głowie. (Nie protestuj, tak jest właśnie!)
Z tymi imprezami trochę gorzej, bo jutro świętujemy redakcyjnie pewną zmianę ramówki. Program nam spadł. PIWO się nazywał. Nic nie trwa wiecznie, ech. Impreza zapowiadała się groźnie, ale jakże silna sportowa mniejszość radiowa wylobbowała, by zaczęła się o 18 i odbyła w jednej z porządnych mokotowskich restauracji, a nie tam, gdzie zwykle się takie rzeczy świętuje/opłakuje. A poza tym K.D. już wczoraj publicznie oświadczył, że "my w piątek nie pijemy" – poczułam, że stoję po właściwej stronie.
18 marzec 2009
Not-gone – surely for the wind
Myślałam, że skoro zaczynałam bieganie zimą, zaliczyłam minusowe temperatury, bieganie wzdłuż plaży późnym grudniem (też sobie tego zazdroszczę) i o 4 rano w styczniu na Ursynowie (tego trochę mniej), to już nic mnie nie odstraszy. Myliłam się. Wymiękłam. Nie biegałam rano. Ciepło wspomniałam opowieść zasłyszaną na pierwszym kabackim starcie – o bieganiu w temperaturze -27 stopni i zamarzających powiekach. Ale nie wyszłam.
Zegar jest bezlitosny – do połówki 10 dni. A tydzień pracy, który zaczął się w poniedziałek skończy się 28. marca, jak zwykle wszystko przez K.D. [;)] i nieodrzucalne propozycje.
Budzik dzwoni teraz o 6:20 i uważam to za ogromny luksus – widzę dzienne światło, gdy wstaję. Jak się okazuje, wystarczy pozbawić się takiej przyjemności na pół roku i od razu wymagania wobec jakości życia stają się dużo łatwiejsze do spełnienia. Codziennie przeprowadzam ze sobą podobny dialog – że chce mi się spać, że jednak powinnam biegać, że może jednak wieczorem, że na pewno jest zimno, a wieczorem na pewno będę chciała biegać bardziej niż teraz, to może przestawię budzik na 7 i pójdę wieczorem, nie, jednak posłuchałabym teraz… (Malkmusa/Rilo Kiley/Cut Copy/New Pornographers – w zależnosci od stopnia rozbudzenia i długości biegu); w końcu wychodzę, biegnę najpierw wzdłuż płotu pewnego toru i sunących samochodów (szok tlenowy guaranteed…), potem to już różnie, gdzie mnie nogi poniosą, myśląc o tym, jak długo da się lubić Dolinkę Służewiecką i początek Ursynowa (bo jakoś nie dopuszczamy do siebie z WPL myśli o tym, że mieszkamy na Mokotowie/Służewiu…). Dziś minęłam rano pięć biegnących kobiet – biegły razem. W tym widoku najbardziej poruszający był nie bieg, ale fakt, że pięciu paniom udało się stawić na umówioną godzinę. (Piątka ilościowo też nie robi wielkiego wrażenia, idąc do pracy minęłam trzech biegających panów, dwóch następnych, którzy dziś-już-też-biegali, spotkałam zaraz po przyjściu do pracy – tak, mamy tu takie nieznośne kółko, co w każdą korytarzową rozmowę wplecie w końcu: zoo, połówka, dycha, podbiegi, interwały, nowe buty, etc.)
Dziś – bo o tym miało być – był mróz i iPod rozładował się gdzieś na trasie, wracałam słuchając własnego oddechu: tak naprawdę po raz pierwszy od kiedy zaczęłam biegać. (Długo się tego bałam, bo ciągle czuję się trochę jak początkujący biegacze, o których pisze Murakami – że biegną jak cukrzycy, którym lekarz tydzień wcześniej kazał zacząć się ruszać, ale nie było tragedii. Z tym oddechem. Dobiegłam do domu, zegarek pokazał 7:35 – naprawdę dobrze, jeszcze trzy tygodnie temu o tej porze byłabym po dwóch godzinach pracy i piła drugą kawę. 6:20 to naprawdę dobra godzina na wstawanie, a wtorek to naprawdę dobry dzień. Treasure it while it lasts.
14 marzec 2009
Zalogowałam wczoraj pierwszy bieg do naszego wyzwania. I gdy spojrzałam na dane o biegach męskich, w głowie mi się zakręciło – panowie już wybiegli znacznie więcej. Policzyłam też biegaczy, których widziałam wczoraj – wyszła równa dziesiątka; w tym jedna (JEDNA!) kobieta, spotkana rano w Dolince. Regularnie widuję też kilka (DWIE) panie biegające na moim osiedlu. Co do wyzwania – panie pewnie nie lubią gadżetów, tak jak zdarza się to panom; co do osiedlowej statystyki – mam nadzieję, że jest mocno zaniżona. Na liście startowej półmaratonu widnieje już ponad cztery tysiące nazwisk. Może nie uda nam się dobić do nowojorskich statystyk (okolice 50 proc.), ale mam nadzieję, że będzie nas więcej niż 10 procent!
Niestety nie mogę napisać o tym, z czego zrezygnowałam wczoraj dla gadżetu i gdzie biegałam. Rezygnacja była bardzo osobista, a bieganie po terenie, na który wstęp jest zabroniony. I pewnie dlatego tak kusił.
Jestem gadżeciarzem. Od dawna. Niepoprawnym, z błyskiem w oku przyglądającym się sprzętom w mieszkaniach przyjaciół, odwiedzającym codziennie (!) zagraniczne strony o technologii, informatyce, etc. Jako siostra starszego brata, który w rodzinnym mieście szefował jednej z pierwszych kawiarenek internetowych, spędziłam wczesne lata nastoletnie wśród kabli, serwerów, zaawansowanych graczy i informatyków. Gdy trafiłam do Radia spędzałam mnóstwo czasu w pokoju kolegów z działu technicznego, choć nie miało to nic wspólnego z moimi obowiązkami. Przez kilka miesięcy pisałam też o IT w pewnej gazecie biznesowej (która jeszcze istnieje).
I teraz ten gadżeciarz jest najszczęśliwszym człowiekiem świata. Bo oto wczoraj stałam się posiadaczką nowego iPoda (co prawda minęły już czasy, gdy ich ilość w domu określała liczba całkowita większa lub równa dwa – na mieszkańca, ale iPodów nigdy za dużo) oraz użytkowniczką systemu Nike+. Jeszcze niezupełnie, bo cierpimy w domu na niedobór sprzętu komputerowego, ale już, zaraz, od jutra, zgrabne srebrne urządzonko połączone z jeszcze bardziej zgrabnym chipem w bucie będzie zliczać moje przebiegnięte kilometry.
Dlatego dziś rano, gdy robiłam uczciwą ósemkę na asfalcie, było mi nawet trochę smutno: to był ostatni trening na wyczucie i ze starym, wysłużonym shufflem. Pożegnał go śnieg. Ale taki już nasz i naszego sprzętu los – when it’s real, it’s unconditional. Albo all-conditional.
Autor: michalina-biegnie o 11:26
7 marzec 2009
Odgrażałam się, że napiszę moralizatorskiego posta o tych papierosach i trybie życia, ale zapał mi opadł – ci, którzy tego bloga czytają, morału już nie potrzebują. A ja… wyczyszczę buty z kabackiego błota.
A w niedzielę cały Team przybiega do programu. Jak zwykle o 8, jak zwykle w Radiu TOK FM.
(I tu autorka zawstydzona makretingowym zaawansowaniem postanawia nie pisać dziś. już. nic.)
2 marzec 2009
Wczoraj – wróciłam z basenu i zaległam obok budzącego się Współlokatora. I się zaczęło – 'opowiedz coś’. I opowiedziałam – jak spotkałam niedawno M. i M. mówił, że biegał dychę w 46 minut i jak go za to nie lubię.
– Mężczyźni zawsze będą biegać szybciej – odparł już całkiem wybudzony.
– Jak to?
– Każdy lekarz ci to powie. Taka fizjologia: ich mięśnie są lepiej przystosowane.
– Dlaczego?
– Bo tak jest.
– Jak to: tak jest?
– Tak już jest i tak zostanie. Mają inny poziom hemoglobiny i ich mięśnie pracują inaczej. A dlaczego twoim zdaniem kobiety są zawsze osobno klasyfikowane?
(Tak, tak, ten argument był trochę nie do przewalczenia.)
– Ale za to kobiety lepiej znoszą wysiłek. I to też zasługa ich fizjologii.
Na osłodę zostaje to, że możemy dłużej i z uśmiechem na ustach. Zwłaszcza przy takiej pogodzie. I gdy nie upadamy na schodach. Bo potem przez kilka dni nie możemy wcale. Przynajmniej ja.
Trochę wcześniej niż wczoraj odniosłam drobny sukces na polu agitacji, namawiając biegającego kolegę na start w półmaratonie. Rocznik późny osiemdziesiąty, czyli moja półka. Na liście startujących takich roczników widziałam niewiele. Niepokojąca zależność.
16/02/2009
Powiedział to. I gdy to powiedział, było tak, jakby śnieg zaległ także w naszym mieszkaniu.
I choć biegałam wczoraj, wciąż mam poczucie, że ten śnieg tam leży – bo przecież w marcu rzeczywiście może być tak, jak było w sobotę.
*marzec znaczy dla mnie jedno – 29., półmaraton
11/02/2009
W wyniku nie-tak-znowu-drobnych zmian w pracy od przyszłego tygodnia będę mogła biegać rano.
Nie, nie zwolnili mnie. Podobno nawet wręcz przeciwnie.
08/02/2009
Po wczorajszym biegu cofam wszystkie swoje przekonania o tym, że bieganie jest dla samotników. Oczywiście, też – jak mało który sport. Ale nie ma takiego drugiego teamu, jak nasz. I rośnie! 😉
P.S. Co do drużyny, to z okna widzę taką jedną: chłopcy grają w nogę na osiedlowym boisku. Dobrze, że jutro się przeprowadzam, bo dam głowę, że jeszcze tydzień i próbowałabym do nich dołączyć.
P.S. 2. Znowu mam nowe buty. To też jest pokrzepiające.
26/01/2009
Poza tym spotkałam tam dziś Elę, co poza oczywiście sympatyczną pogawędką zaowocowało porządnym rozciągnięciem. Bo trzeba się rozciągać. Oni nie kłamią.
Biorytm, no. Byle lepiej, byle jutro – byle szybko.
Facebook przypomniał mi dziś, że mam za tydzień urodziny, a Iza rozpoczęła na swoim blogu zawsze dla kobiet wdzięczny temat butów – tym natchniona, postanowiłam nabyć sobie drugą parę. Tym razem twardszych, do biegania po betonie. Nie sądziłam, że będzie to proste, bo nigdy nie jest. Pytania o mój rozmiar (a niech tam, napiszę to: noszę 41!) kończą się zwykle zakłopotaniem i odesłaniem do półki z trampkami. Pytania o mój rozmiar ze wskazaniem na te-śliczne-fioletowe buty do biegania, no, ewentualnie takie-tylko-że-czarne, zakończyły się odesłaniem do… męskiej półki. Ale w sklepie pierwszym na męskiej półce ani ślicznych-fioletowych, ani ładnych czarnych. Poza tym, co tu dużo mówić, poczułam się dotknięta. Kobiecy Team Biegowy, niebieskie koszulki, fioletowy pulsometr i co… męskie buty?
W sklepie drugim okazało się, że "do biegania generalnie dostajemy od 43 a poza tym, z tych, tych i tamtych mamy tylko od 44". Były za duże.
Sklep trzeci ominęłam, bo jestem kapryśną babą, gotową odrzucić produkt dlatego, że jej się logo firmy nie podoba.
Z czwartym sklepem wiązałam spore nadzieje, bo jest z mojego ulubionego kraju na świecie. Gdy po zachwytach nad kilkoma modelami (nie, nie kieruje się wyglądem, ale tak, wolałabym, żeby były szare – a nie np. brązowe) okazało się, że po damskiej stronie sklepu mogę szukać wszystkiego tylko nie butów, spasowałam: to może poszukamy w męskich. Miła pani odpowiedziała, że zwykle boi się to proponować, ale tak, to może być dobre wyjście. Numeracja marki z mojego ulubionego kraju na świecie i tak jest zaniżona, więc męskie 43,5 ma wskazany zapas. Mogłam mierzyć i mierzyć – dawno nie miałam takiego wyboru, kupując buty! Czyli przymierzyłam jakieś cztery pary. A ponieważ w rzeczach zakochuję się szybko i niekoniecznie na długo, wybór został dokonany i z nową parą wróciłam do domu. Są nieco cięższe i twardsze od dotychczasowych i, co tu dużo mówić, bardziej męskie. Próba generalna dziś wieczorem – to śmieszne, ale nie biegałam jeszcze w świetle dziennym.
Myślę, że jest to jakaś odpowiedź na pytanie o to, czy kobiety (bardziej niż mężczyźni – przyp.) zwracają uwagę na to, w czym biegają – tak, ale męskie rzeczy też mogą być.
Istnieje duża szansa, że mimowolnie streszczę Wam tu książkę Murakamiego o bieganiu. What I talk about when I talk about running jeszcze nie ukazało się po polsku, mam nadzieję, że jakieś wydawnictwo szybko ten brak nadrobi.
Murakami pisze oczywiście o swojej historii związanej z bieganiem – nie biegał od zawsze, zaczął zbliżając się do trzydziestki i wypalając paczkę papierosów dziennie. Palenie rzucił, podobnie jak prowadzenie swoich barów. Nie przekonuje, nie udziela rad, po prostu snuje sugestywną narrację o tym, jak fajnie jest biegać.
I ja myślałam, o święta naiwności, że to będzie tak jak w tej książce. Zwłaszcza dziś, gdy podbiegając pod górkę, zobaczyłam biegnącego przede mną człowieka. Tak, jak w książce: że na trasie poznamy innych biegaczy, będziemy mówić sobie dzień dobry, rozmawiać o tym kto-ile-kiedy-jak-zaczął i ścigać się na dół. Oczywiście, mam od tego dziewczyny z teamu, ale pewnie zanim razem pobiegamy, miniemy mnóstwo osób na swoich trasach. Nie było jak w książce. Pan, który wbiegł przede mną rozciągał się, gdy go dogoniłam i nieśmiało rzuciłam dzień dobry, odburknął coś i zapytał, czy zbiegam pierwsza – bo w sumie kobiety mają pierwszeństwo. "W sumie" zbiegłam pierwsza i pomyślałam o mężu I., który podobno żartuje, że jak kobieta zacznie biegać, to się wszyscy trzęsą – szkoda tylko, że nie wszyscy stają się dla niej mili, zwłaszcza koledzy-biegacze.
Na szczęście z Murakamiego coś się jednak sprawdza – zasada pain is inevitable, suffering is optional. Będzie bolało, na pewno, już boli – ale to nie znaczy, że będziemy od tego bólu cierpieć.
Nie będę prowadzić tu ostrej agitacji i przekonywać szanownych internautów, że warto biegać, bo to zdrowe i przyjemne, bo sama długo byłam ofiarą nieudanej agitacji. Aż nadszedł dzień, w którym postanowiłam sprawdzić, o czym mówią ci, którzy gotowi są w lekkich ubrankach wybiec z domu w mroźny wieczór i potem, z błyszcącymi oczami, opowiadać o tym, jak przeskakiwali przez zamrożone kałuże albo rozbijali śnieżne górki przy swojej trasie. Sprawdziłam. Mieli rację – także wtedy, gdy ostrzegali, że bieganie uzależnia.
Na początek weekendu – długi trening. Im dłuższy, tym mniej straszny staje się mróz.
Michalina Preisner
Coś o sobie:
Pochodzenie: północne, nadmorskie. Studiuję socjologię, pracuję w radiu, Radiu TOK FM .
Pasje:
Jestem z tych, którzy kochają Nowy Jork, ale nigdy tam nie byli i z tych, którzy nigdy nie biegli maratonu ani półmaratonu. Ale ponieważ każdy kiedyś nie był w Nowym Jorku i nie przebiegł półmaratonu, mam nadzieję, że szybko uda mi się to zmienić.
Sport w moim życiu
Ze sportem w moim niezbyt długim życiu bywało różnie. Najwięcej przepłynęłam – na krótkich dystansach w basenie i długich w morzu i jeziorach. Biegam od niedawna. Bardzo niedawna. Buty, w których biegam, przeleżały najpierw prawie rok na dnie szafy. Aż przyszedł taki zimowy dzień, w którym pomyśłałam, że… trzeba zacząć. A potem będzie tylko trudniej. Czy się boję? Oczywiście! Że spadnie śnieg, że nie pokonam bólu kolan, że postępy nie będą zadowalające, że okaże się, że organizm nie wytrzyma, że nie zapału nie wystarczy. Jestem biegaczem początkującym – i bardzo nie lubię tego etapu, dlatego zrobię wszystko, żeby przejść do następnego. Uda się.