Redakcja Bieganie.pl
Marcin Urbaś we wrześniu skończy 33 lata i to nie jest ten sam niepokorny sprinter co jeszcze pięć lat temu. Jego wypowiedzi są bardziej wyważone, słowa przemyślane. Opowiada o konfliktach z trenerami, muzyce, treningu, przeszłości i przyszłości. Nie tylko tej na bieżni.
bieganie.pl: Mówi się, że człowiek jest naprawdę biedny wtedy, gdy nie ma pasji. Ty masz podwójną – lekką atletykę i muzykę. Nie udało się tego połączyć i w końcu zdecydowałeś się pozostać na bieżni. Jak do tego doszło, że wziąłeś do ręki mikrofon, a na nogi założyłeś kolce?
Marcin Urbaś: Na lekkoatletyczną bieżnię trafiłem w wieku 11 lat, a muzyką zainteresowałem się dopiero sześć, siedem lat później. Pamiętam jak w szkole zawsze przegrywałem biegi z mniejszym kolegą i postanowiłem to zmienić, idąc do szkoły o profilu sportowym. Dalej poszło już z górki. Z muzyką zaczęło się normalnie, tak jak to zwykle bywa. Przychodzi taki buntowniczy wiek gdzieś przed osiemnastką i człowiek chce sobą coś zaznaczyć. Wtedy pakuje się w takie dziwne, ciekawe lub trochę mniej rzeczy typu subkultury. W moim przypadku był to heavy metal. To był czysty przypadek. Mój kolega zaczął grać na gitarze i w końcu założył zespół, dołączył do niego drugi kumpel, też gitarzysta. Potem mieli jeszcze perkusistę i wokalistę, ale on nie umiał angielskiego, a że chcieli śpiewać właśnie w tym języku, więc wciągnęli mnie do tego. Na początku pisałem tylko teksty i rozpisywałem te kawałki fonetycznie. Z czasem mu się znudziło, a okazało się, że ja mam w tym kierunku talent i zająłem jego miejsce. Potem był drugi, trzeci zespół, aż w końcu trafiłem do takiej grupy z prawdziwego zdarzenia „Sceptic”, z którymi nagrałem w mniejszym lub większym stopniu cztery albumy.
Jak wspominasz ten okres?
Bardzo miło. Był to jednak czas niezbyt dobry dla mojego zdrowia. Kombinowałem na wszelkie możliwe sposoby, żeby jeździć na koncerty, trenować, uczyć się i jednocześnie oszukiwać rodziców, którzy nie wiedzieli o moich wyjazdach na drugi kraniec Polski.
Z tym związany był cały Twój image. Długie włosy, tatuaż na nodze. Co było najpierw? Gra w zespole, czy jednak identyfikacja z tą subkulturą?
Moje długie włosy są związane ewidentnie z muzyką. Nie chciałem zbytnio odstawać od innych miłośników heavy metalu, stąd ten pomysł.
A co się potem stało, że je obciąłeś? Nie słuchasz już tego typu muzyki?
Nie, człowiek po prostu w pewnym momencie dochodzi do takiego okresu w swoim życiu, w którym albo go jedna rzecz nudzi, albo nie widzi już jakiejś potrzeby wyróżniania się. U mnie zniknęła ona w 2001 roku i stwierdziłem wówczas, że długie włosy mnie już nie bawią i je po prostu ściąłem.
Czy to oznaczało jednocześnie ostateczny rozbrat ze „Sceptic”?
Niekoniecznie, bo jeszcze udało mi się nagrać z nimi dwa albumy, mając już krótkie włosy. Do dzisiaj całkowicie nie zerwałem z nimi, cały czas mamy kontakt. Niczego jednak w tym kierunku nie tworzę. Jestem nieoficjalnie nadal członkiem zespołu, nic z nimi nie robię, natomiast teoretycznie figuruję na liście.
Na muzykę nigdy nie jest za późno. Nie myślisz o tym, żeby wrócić kiedyś na scenę muzyczną?
Szczerze mówiąc mogę się tym zajmować cały czas, bo to nie zabiera dużo miejsca w grafiku, tylko nie mam w tej chwili żadnej propozycji, ani za bardzo opcji. Nie mam zespołu, nie mam znajomych, nie mam takich osób, z którymi mógłbym cos stworzyć, a wszyscy wiedzą, że nie mam na tyle czasu, by jeździć na koncerty i działać „na full”. Jedyna rzecz, jaką w tej chwili mogę robić w muzyce to praca typowo studyjna. Poza tym nie wiedziałbym w jaką niszę teraz uderzać, bo w każdym typie muzyki potrzebowałbym sporej pomocy. Praca ze mną wymagałaby sporej odwagi. Wydaje mi się, że nikt by nie chciał zainwestować w taką osobę jak ja, bo jest wielu młodych wokalistów, którzy umieją śpiewać, a po co ryzykować?
Nie przesadzaj, bo tak całkowicie surowy też nie jesteś. Cztery płyty ze „Sceptic”, piosenka „Musisz być pierwszy” z Patrycją Markowską. Jak wspominasz przygodę z muzyką pop?
Ten pomysł był związany z tym, że Patrycja miała wkrótce wydać swoją pierwszą płytę, a w moim przypadku zbliżały się igrzyska w Sydney. Na pomysł wypromowania dwóch osób – Patrycji na rynku muzycznym i mnie na arenie sportowej wpadł mój ówczesny menedżer Norbert Rokita i jego kumpel z firmy fonograficznej Universal Polska. Jakoś tak się zakręciło, że zrobiliśmy ten kawałek. To tyle mojej przygody z muzyką pop.
To był mały projekcik, który był stworzony na potrzeby Lech TV. To miała być anegdotka, żarcik, w którym najszybszy sprinter w Polsce będzie się ścigał z najszybszym piłkarzem, za którego uznawany był właśnie Zając. Miało to przebieg zabawowy, sprawa była od początku do końca ułożona i nikt się na serio nie ścigał. Zdjęcia do tego filmiku trwały dosłownie godzinkę, ja ścigałem się w stroju sprinterskim z małą piłeczką w dłoni, natomiast Marcin z pałeczką sztafetową i w stroju piłkarskim. Było naprawdę zabawnie.
W jakiej branży udało Ci się jeszcze zaistnieć dzięki temu, że osiągnąłeś sukces w sporcie?
Nie było tego zbyt wiele. Fakt jest taki, że teraz jestem osobą zdecydowanie mniej popularną i taka trochę zapomnianą. Przyczyną tego jest na pewno obniżka mojej formy, ale mimo to jestem jeszcze od czasu do czasu zapraszany na różne imprezy pozasportowe w formie VIP-a. Udało mi się poznać masę ludzi ze świata show-biznesu. Większość zapewne nawet nie pamięta mnie, ale miałem przyjemność podania ręki paru osobom ze świata filmu. To mnie cieszy, bo przecież nie jest nigdzie powiedziane, że ja nie mogę być fanem, czy nie mogę mieć jakiegoś idola.
A czy jest taka osoba ze świata sportu, której nie udało Ci się do tej pory poznać i tego żałujesz?
Chyba nie, większość osób, które chciałem poznać, poznałem. Najważniejsze, że miałem kontakt ze swoim idolem – Frankiem Fredericksem. Udało mi się nawet z nim w jakimś stopniu zakolegować. On już zakończył karierę i niestety nie utrzymujemy kontaktu. Tak to niestety w tym świecie sportu bywa, że jak już ktoś rezygnuje z rywalizacji, to kontakt się też kończy. To wynika z tego, że rozmawia się głównie na zawodach, natomiast nie ma jakichś takich między mną a innymi zawodnikami zza granicy przyjaźni poza stadionem.
To zdradź mi coś więcej o Franku Fredericksie.
Większość ludzi ma już wyrobione zdanie na jego temat. On był dla mnie idolem z tego powodu, że ja, tak jak on, już w młodym wieku zacząłem specjalizować się w biegach na dystansie 200 metrów. Ujęło mnie w nim to, że nigdy nie „gwiazdował”. Nie silił się na jakieś szpanowanie w stylu amerykańskich sprinterów, chociaż szczerze mówiąc mam wśród nich również idola. Jest nim Maurice Greene.
Maurice Greene? Medialnie to on właśnie uchodził za największą „szpanerską” gwiazdę Ameryki.
To prawda, że medialnie robi całkowicie inne wrażenie niż to było w rzeczywistości. Jego fanem jestem z kolei z całkowicie innych pobudek niż Fredericksa. Frankie był dla mnie idolem pod kątem sportowym i pozasportowym, kimś kogo chciałem naśladować, a Maurice’a Greene’a podziwiałem ze względu na jego w najlepszych latach nieskazitelną technikę sprinterską.
A wiesz, że coś jeszcze Cię z nim łączy? Greene, gdy po raz ostatni był w Polsce podczas mistrzostw świata juniorów w Bydgoszczy zdradził, że teraz jego uwagę i czas najbardziej skupia nagranie rockowej płyty.
Tego akurat nie wiedziałem, ale za to wiem, że brał udział w ostatniej edycji amerykańskiego „Tańca z gwiazdami” i całkiem nieźle sobie radził. Na początku zbierał sporo krytyki, a potem było już coraz lepiej. Nie wiem wprawdzie, które ostatecznie miejsce zajął, ale było nieźle.
Skoro poruszyłeś już ten temat, to powiedz, do którego programu jest Ci bliżej? „Taniec z gwiazdami”, czy „Jak oni śpiewają?”?
Hm… Nie wiem. Jeżeli miałbym wybierać, to chyba bardziej odnalazłbym się w tym drugim, ale nie wydaje mi się, żeby do tego doszło. Chyba że ktoś dałby jakiegoś cynka odpowiedniej osobie, że jest taki koleś jak Marcin Urbaś, który kiedyś nawet nagrał piosenkę z Patrycją Markowską, a teraz wyraża chęć wzięcia udziału w kolejnej edycji. Generalnie zauważyłem, że do takiego typu programów nie są zapraszani sportowcy, a występują raczej osoby bardzo popularne i znane. O mnie zapomniano już jakiś czas temu i wiem, że to jest normalne – nie muszę się nikomu z tego powodu żalić.
Myślisz, że występ w takim programie, gdzie sporo czasu trzeba poświęcić na próby, nie miałby wpływu na przygotowania do sezonu?
Nie, myślę, że nie. Może bardziej przy udziale w „Tańcu z gwiazdami”, ale nie sądzę, by „Jak oni śpiewają” mógłby być jakąkolwiek przeszkodą w przygotowaniu do sezonu.
To przejdźmy może do tych tematów bardziej sportowych. Cofnijmy się do Twoich najlepszych lat. Jest rok 1999, bijesz rekord Polski na 200 m (19,98). Czym różni się Twój teraźniejszy trening od ówczesnego?
Na pewno duży wpływ na to, że pobiegłem tak szybko, miało to, że byłem bardzo młody i wszystkie bodźce treningowe bardzo mocno na mnie działały. Jakiekolwiek w tamtym wieku ćwiczenie, które robiłem, działało na mnie bardzo dobrze, stąd te postępy. Coś w stylu Adama Małysza, o którym mówiło się, że wytrenowałaby go nawet własna babcia. Nie umniejszajmy jednak zasług trenerów. Trening między latami 1995-99 w klubie, w Krakowie, był taki trochę nieokrzesany. Trener Lech Salamonowicz, który wtedy się mną zajmował, prowadził zajęcia na wyczucie. My nigdy tak do końca nie wiedzieliśmy, co będziemy robić. Mniej więcej tylko wiedzieliśmy, że jest jakiś plan, ale jak przychodziliśmy na stadion, okazywało się, że jest on trochę modyfikowany i wszystko było robione „na czuja”. Szkoleniowiec doskonale nas znał i wiedział, co i jak na każdego będzie oddziaływać. W 1998 roku udało mi się pojechać na parę obozów kadrowych i myślę, że głównym przyczynkiem do tego, że w tamtym okresie zrobiłem tak duży postęp i wyniki, było połączenie tego nie do końca poukładanego i żywiołowego planu treningowego trenera Salamonowicza z takim bardzo poukładanym i stricte przestrzeganym planem trenera Tadeusza Osika.
Jak często trenujesz?
Gdy jestem w domu, Poznaniu to sześć razy w tygodniu, wolna jest tylko niedziela. Przeprowadzam dwa cykle treningowe, typowe mikrocykle sprinterskie, czyli siła, szybkość, wytrzymałość – poniedziałek, wtorek, środa i od początku. Drugi mikrocykl jest jednak już bardziej skoncentrowany na elementach dynamicznych. Tak wygląda mój rozkład zajęć w mieście. Inaczej jest gdy wyjeżdżam na obóz. Wtedy trenuję przeważnie dwa razy dziennie. Mikrocykle układają się podobnie, jedynie po dwóch jest jeden dzień przejściowy, czyli nie ma typowego dnia wolnego, a robimy jakieś elementy dodatkowe. Natomiast mikrocykle są podzielone na dwa treningi, np. w dniu kiedy powinna być siła, to rano jest siłownia statyczna, natomiast po południu są robione ćwiczenia dodatkowe jak skoczność, plyometryka lub trening biegowy mający na celu rozbieganie.
Czy jako sprinter więcej czasu spędzasz na siłowni, czy biegasz?
Ciężko jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Siłownia jest na pewno bardzo ważnym elementem treningu sprinterskiego, ale nie mniej ważnym jest robienie szybkości czy wytrzymałości. Myślę, że należy tutaj zachować bezpieczne proporcje. Pamiętajmy o tym, że człowiek biały nie może trenować tak jak czarnoskóry. Oni robią zdecydowanie więcej siłowni na rzecz mniejszej ilości biegania. Co według mnie nie do końca jest prawidłowe. Przynajmniej ja wychodzę z takiego założenia. Ostatnio sam zająłem się „trenerką”. Prowadzę jednego zawodnika i doszedłem do wniosku, że duża siłownia nie zaszkodzi sprinterowi, ale przy tym trzeba bardzo dużo biegać.
Jak to jest u Ciebie? Jaki Ty trening preferujesz? Jaki najbardziej lubisz, a na który chodzisz raczej z przymusu, czy poczucia obowiązku?
Ciężko powiedzieć, ale generalnie od zawsze nie lubiłem treningu siły, takiej statycznej. Lubiłem za to wszystkie elementy dodatkowe, które uzupełniały trening siłowy, czyli skoczność, ćwiczenia plyometryczne, wszystkie te dodatki do siły, ale dźwigania sztangi nie lubiłem.
Ile tego dźwigania było?
Niewiele. Uchodziłem za jednego z najmniej silnych sprinterów w kadrze olimpijskiej. Mój rekord w pełnym przysiadzie, takim do kostek wynosi 110 kg i zdaję sobie sprawę z tego, że to żenujący wynik, nawet jak na sprintera w wieku juniora. Ale przysiadów nie robię już od wielu lat. Ostatni taki trening zrobiłem ok. 2000 roku. Potem zaczęły się kłopoty z kolanami. Przerzuciłem się wówczas wyłącznie na półprzysiady. W sile ważne jest, by obciążenia były dobierane indywidualnie, w zależności od możliwości danego zawodnika. Jest taki okres w roku, kiedy robi się sprawdziany siłowe. Na tej podstawie potem rozpisuje się trening. Nigdy w powtórzeniach seryjnych nie stosuje się maksymalnych obciążeń. Są one na poziomie 70-90 procent siły maksymalnej.
A który trening zaliczasz do najprzyjemniejszych?
Zawsze lubiłem biegać i myślę, że swego czasu był to trening wytrzymałości szybkościowej, ale równie chętnie robiłem szybkość. Największa jednak przyjemność dla mnie to skoczność, ale nie taka z rozbiegu, jaką zwykli robić skoczkowie, a statyczna, czyli trójskok, pięcioskok i skok w dal z miejsca.
Jak jako sprinter rozumiesz pojęcie wytrzymałości? Od kiedy o treningu mówisz, że „idziesz na wytrzymałość”?
Masz rację, że jest to skomplikowane pojęcie, bo są różne pojęcia w treningu wytrzymałościowym – jest tlenowy, ogólny, specjalny, szybkościowy i te wszystkie stadia musimy przejść. Dla mnie pojęcie wytrzymałości zaczyna się, gdy mówimy o progach tlenowych, czyli przy jakichś biegach ciągłych typu 30 czy 40 minut. Później odcinki czasowe, czyli odcinki minutowe, dwu-, trzyminutowe, to też są treningi wytrzymałości, które prowadzą do zajęć bardziej specjalistycznych, czyli np. 6×300 m.
W Twoim życiu w ostatnim okresie sporo się zmieniło. Zmiana trenera, przeprowadzka do Poznania, ślub, otwarcie własnego interesu. Jak to wszystko sobie poukładałeś?
O dziwo, bardzo ładnie się to wszystko ułożyło. W Poznaniu bardzo szybko się zaaklimatyzowałem i udało się stworzyć bardzo sprawny „układ działań”. Wszystko okazało się stosunkowo proste. Jednocześnie mam motywację do treningów w osobie mojego zawodnika, który jest jednocześnie moim sparingpartnerem. Prowadzę jego i jednocześnie też siebie, bo w tej chwili ćwiczę na własnych planach treningowych. Pracę mam też tak poukładaną, by trening w niczym mi nie przeszkadzał, a jednocześnie inne obowiązki nie przeszkadzały mi w treningu. Jeśli ktoś chce to wszystko można pogodzić.
Stosujesz jakąś dietę?
Powinienem i sporadycznie też to robię. Zwracam wtedy bardziej uwagę na pewne elementy żywienia, które są dla mnie ważne, np. w okresach ciężkich treningowo, kiedy organizm jest wyczerpany, spożywam więcej węglowodanów. W innych stosuję dietę białkową, co przekłada się u mnie akurat na zbicie wagi i wyeliminowanie tkanki tłuszczowej. To jest dobra opcja.
A kto to wszystko przyrządza? Ty czy Twoja żona Karolina?
To nie są jakieś kosmiczne potrawy, normalne jedzenie. Ja akurat kompletnie nie umiem gotować, dlatego tym zajmuje się moja żona.
Kontuzje Cię nie omijały, zwłaszcza po swoim najlepszym w życiu sezonie, kiedy pobiłeś rekord Polski na 200 m. To nigdy nie jest łatwe dla sportowca. Jak Ty sobie z tym wszystkim radziłeś?
Szczerze mówiąc kontuzje towarzyszyły mi już od wieku juniora młodszego i związane były z różnymi przyczynami. Urazy u sprintera są rzeczą normalną i nie ma osób, które są mniej lub bardziej kontuzjogenne. One wynikają z przeciążeń, niedopilnowań. Błędnym myśleniem jest, że kontuzja jest rzeczą przypadkową. Przeciążenia na maksymalnych szybkościach w czasie biegu są tak ogromne, że prościej jest mieć kontuzję, niż jej nie mieć. Biomechanicy kiedyś obliczyli, że przy szybkości 36 km na godz, a to jest mniej więcej prędkość sprintera na światowym poziomie, obciążenie wynosi 150 kg na 1 cm kwadratowy mięśnia. Nie dziwne więc, że jest go w czasie biegu bardzo łatwo urwać. Szczęściem jest nieuszkodzenie go. Powinniśmy mieć zatem tak poukładany trening, by te mięśnie były odpowiednio wzmocnione i żeby wytrzymały obciążenia maksymalne.
Współpracowałeś kiedyś z psychologiem?
Tak, w dwóch sezonach. Były one dla mnie obfitujące w bardzo dobre rezultaty – 2002 i 2005, za każdym razem przed halą. Pracowałem wtedy z Dr Janem Blecharzem, moim zdaniem najlepszym specjalistą w tej dziedzinie w Polsce.
Skoro tak długo siedzisz już w lekkiej atletyce, to chyba podoba Ci się to co robisz? Co jest magią tego sportu?
Gdyby nie sprawiało mi to radości, to wydaje mi się, że nie byłoby sensu tego dalej ciągnąć. Nie mam pojęcia też, co mnie w niej trzyma. To chyba pewnego rodzaju nawyk, coś co mam we krwi. Mam wrażenie, że bez tego nie byłbym sobie w stanie już poradzić. Nie wiedziałbym, co dalej robić. Na razie nie zastanawiam się też nad tym. Nie ukrywam jednak, że w tej chwili wygląda to dosyć ciężko. Czekam na odpowiedź od sponsora i zobaczymy, jaką podejmie decyzję. Jeżeli stwierdzi, że warto mi pomóc w przygotowaniach do nadchodzącego sezonu letniego, to będę nadal trenował. Jeśli się jednak okaże, że będzie odmowa z jego strony, to definitywnie zakończę karierę.
Masz parę ciężkich sezonów w nogach. Na co Cię jeszcze stać?
Szczerze mówiąc sam nie wiem. Lista problemów się piętrzy, wynikają one prawdopodobnie ze zmęczenia materiału i z długowiecznego trenowania. Nie ma wielu zawodników w Polsce, którzy po trzydziestce wykazują jeszcze chęć wyczynowego startowania. Ja tę ochotę mam, natomiast nie mam warunków do tego, nie mam żadnego wsparcia finansowego, a wiadomo… Bez pieniędzy nie ma treningu, bez treningu nie ma wyników.
Co dzięki sportowi osiągnąłeś?
Przede wszystkim dziękuję lekkiej atletyce za to, że wyrwała mnie z blokowiska i światka panującego w nim. Mógłbym zostać wciągnięty w szemrane sprawy, jak to zwykle bywa na osiedlach. Prawdopodobnie bym siedział na ławeczce i pił piwko, zamiast chodzić na treningi. Myślę, że właśnie dzięki temu, że zająłem się sportem, nie dałem się wciągnąć do takiego potencjalnego bagienka.
Jakie wspomnienia związane ze sportem najczęściej przywołujesz?
Jest tego całe mnóstwo. Oczywiście najczęściej wspomina się sukcesy, ale oprócz tego jest też sporo rzeczy pozasportowych. Chociażby te wszystkie miejsca, które udało się zwiedzić, a na co pewnie nigdy by mnie nie było stać. Ciężko mi nawet powiedzieć, które z nich najbardziej mi się podobało, czy które najbardziej utkwiły mi w pamięci. Jest ich bardzo dużo, a faworyzowanie jednego byłoby nie fair. Bardzo duże wrażenie zrobił na mnie Pekin, Australia, Japonia. To najfajniejsze miejsca, najbardziej egzotyczne, w których udało mi się być.
Mówimy o przyjemnych rzeczach, ale nie zawsze były wyjazdy i dobre wyniki. Bywały i te mniej kolorowe chwile. Co byś chciał wymazać z pamięci?
Było parę takich chwil. Pierwszy, taki najmocniejszy cios otrzymałem, gdy z trenowania mnie zrezygnował mój pierwszy trener – Lech Salamonowicz. Zabolało mnie bardzo, kiedy w 2002 roku trener podziękował mi za współpracę. Może ja powiedziałem trochę za dużo niemiłych słów, trener je trochę wyolbrzymił i nagle sprawa nabrała całkiem innego wydźwięku. Oczywiście wina w dużej mierze leżała po mojej stronie. Natomiast nie było wcześniej żadnych sygnałów od trenera, że moje zachowanie przestało mu się podobać. Po prostu przyszedł moment, kiedy to się przelało, powiedział „koniec współpracy i tyle”. Byłem u szczytu kariery. Rozstaliśmy się po tytule halowego mistrza Europy. Musiałem coś robić.
I zdecydowałeś się wtedy na współpracę z trenerem Tadeuszem Osikiem?
Już wcześniej z nim pracowałem. Był trenerem kadrowym i spotykaliśmy się na obozach. W tamtym czasie akurat tak się złożyło, że Osik pisał mi całoroczne plany treningowe, natomiast na miejscu w Krakowie korzystałem z pomocy trenera Andrzeja Śrutowskiego. Później troszeczkę się to zmieniło i będąc w Krakowie robiłem trening Śrutowskiego, a na obozach Osika.
Nie uważasz, że pomieszanie dwóch koncepcji nie było ryzykowne?
Myślę, że były upadki i wzloty. Były sezony, kiedy wszystko działało, ale i takie, kiedy nic się nie udawało. Ciężko jest mi powiedzieć, czy to było błędem. Po tych wielu latach treningów doszedłem do wniosku, że nie ma planu idealnego. W każdym są plusy i minusy. Sam teraz już zbudowałem trzon planu na ten sezon i jest on na bazie planów treningowych trzech szkoleniowców, z którymi współpracowałem. Wybrałem wg mnie najważniejsze i najlepsze elementy i dorzuciłem parę swoich pomysłów. Myślę, że to w tej chwili jest optymalny plan dla mnie i analizując ostatnie dwa lata treningów zrobiłem błąd, że nie podjąłem takiej decyzji wcześniej. To jest jednak tylko gdybanie i pewności nigdy nie można mieć.
To, że między Tobą a trenerem Oskiem jest lub był konflikt wszyscy wiedzą. Jak się sprawy teraz mają?
Mam parę niemiłych rzeczy do zarzucenia trenerowi Osikowi. Nie takich pozasportowych czy życiowych, natomiast wiem, że w pewnym stopniu jego zachowanie przyczyniło się do mojej kontuzji w okresie marcowo-kwietniowym w zeszłym roku, co spowodowało spore problemy z dojściem potem w sezonie do formy.
Pamiętam doskonale jak rozmawialiśmy mniej więcej rok temu. Wtedy byłeś też poza kadrą, nie miałeś żadnej pomocy, a mimo wszystko tryskałeś optymizmem. Ku schyłkowi miał się sezon halowy, a Ty byłeś najszybszym Europejczykiem na 200 m i zostałeś wybrany przez Europejskie Stowarzyszenie Lekkoatletyczne drugim sportowcem lutego. Co się potem stało?
Wyglądało na to, że będzie naprawdę dobrze i nie będzie większego problemu z zakwalifikowaniem się na igrzyska i powalczeniem o wysoką lokatę. Teraz już jestem mądrzejszy. W grupie trenera Osika trenowanie wygląda troszeczkę jak wyścig szczurów. Każdy ćwiczy najmocniej jak tylko może, a trener nie słucha zawodników. Mam tu na myśli takie sytuacje, kiedy ktoś sygnalizuje przemęczenie lub ból jakiegoś miejsca, a to jest bagatelizowane. Prowadzi to potem do dziwnych sytuacji. Mogę to powiedzieć tylko na swoim przykładzie. Sygnalizowałem trenerowi przeciążenie ścięgna Achillesa przed bieganiem, natomiast trener nie za wiele sobie z tego zrobił. Trening skończył się tak, że naciągnąłem sobie ścięgno i przez półtora miesiąca praktycznie nic nie robiłem. To nie koniec nie fair posunięć z jego strony. Przed halą ustaliliśmy, że jeżeli pobiegnę szybciej niż 21,30, a jak wiadomo uzyskałem czas o pół sekundy lepszy, to zabierze mnie na wszystkie obozy kadrowe i dwa klimatyczne. Pojechałem na pierwszy do Włoch i na tym zgrupowaniu poprosiłem trenera o wyjazd, by wyleczyć naciągniętego Achillesa. Na miejscu leczenie nie dawało żadnych rezultatów. Trener wyraził zgodę, a w Krakowie udało się postawić mnie na nogi. Spodziewałem się więc wyjazdu na obóz na Lanzarote. Nagle okazało się, że nie jadę na niego i nie wiem jakie były tego przyczyny. Nie doszło to do skutku. Na pewno przyczyniło się to do tego, że moja forma nie budowała się do końca tak jak powinna.
Konflikt z trenerem Osikiem trwa nadal, czy udało Wam się usiąść do wspólnej rozmowy, by wszystko wyjaśnić?
Próbowałem z trenerem rozmawiać, jednakże nie odniosło to żadnego skutku, po prostu obraził się na mnie. Nie mogę mieć do niego aż tak dużych pretensji, bo cały sezon przetrenowałem na jego planach i nie zakończył się on jakąś tragedią. Zostałem mistrzem Polski na hali, wicemistrzem Polski na otwartym stadionie i uzyskałem całkiem niezłe rezultaty na 100 i 200 m. Nie były to może wyniki, których mogłem się spodziewać, ale wina leży zawsze po dwóch stronach. Natomiast trener Osik nie poczuwa się absolutnie do żadnej winy i wszystko zrzucił na mnie. Rozmowa z nim jest jednostronna, mianowicie on ma jakiś plan, którego się trzyma i odstępstw od niego praktycznie nie ma. Zawodnik ma wykonać pracę, którą on mu zadaje. Jest delikatny margines negocjacji, gdzie można coś zmienić, ale trener Osik jest przekonany o tym, że jego trening jest niezawodny i pasuje do każdego zawodnika. Konflikty rodzą się z braku porozumienia – trener musi rozmawiać z zawodnikami jak człowiek.
Nie może być sytuacji bezwzględnych rządów i podchodzenia do tematu na zasadzie: ja wiem lepiej, a ty zawodniku słuchaj i wykonuj, a jak się nie podoba, to nie musisz ze mną współpracować. Z trenerem Osikiem zawsze były jakieś drobne nieporozumienia, natomiast o dziwo z trenerem, z którym najmniej w karierze pracowałem, dogadywałem się doskonale i nie pokłóciłem się ani razu. Mowa o trenerze Śrutowskim.
Zostawmy to może. Powiedz coś o przyszłości. Jakie masz plany na ten rok?
Nie mam żadnych. Jeżeli uda się nawiązać współpracę z jakimś sponsorem, zrobię wszystko, by zakwalifikować się na mistrzostwa świata do Berlina. Indywidualnie, bo w tym roku właśnie liczyłem na to, że uda się pojechać na igrzyska ze sztafetą, co zakończyło się moim zostaniem w Polsce. Muszę myśleć o tym, by zrobić minimum na 200 m, bo do sztafety z wiadomych względów się nie dostanę. Trenerem kadry jest nadal Osik i nie zostanę powołany bez względu na to jaki wynik zrobię w sezonie. To taka swoista nauczka za moje wynurzenia w mediach.