Redakcja Bieganie.pl
16 listopada zaprzyjaźniony bloger – Bartosz Olszewski (WarszawskiBiegacz.pl) i maratończyk, z rekordem życiowym 2:26, wziął udział w Las Vegas Marathon. Jak wspomina ten start? Jak wygląda logistyka imprezy biegowej w mieście, które można wiązać chyba ze wszystkim, co nie mieści się w szeroko pojętym kanonie zdrowego stylu życia? Przeczytajcie relację prosto ze Stanów Zjednoczonych.
Nie wiem od czego zacząć. 2:30 z hakiem, drugie miejsce. Więc jeden z celów zrealizowany. Sama impreza miała, podobnie jak miasto w którym się odbywała, dwa oblicza. Jedno zachwycające, inne lekko mówiąc trochę słabe. No ale zaczynamy, od samego początku.
Droga na start
Start biegu przewidziany był na 16:30 czasu miejscowego. To 1:30 w Polsce. Bałem się tego bardzo, ale szybko się przestawiłem. Spałem bardzo dobrze, prawie 9 godzin. Problemem oczywiście było jak jeść. W końcu zjadłem późne śniadanie ok 10:00 i drugi posiłek o 13:30, jak zwykle 3 godziny przed biegiem. Płatki ryżowe, pieczywo i miód. Nic więcej. No jeszcze pół banana i kilka żelek.
Na start ruszyliśmy z hotelu ok 14:15, przed 15:00 byliśmy już na miejscu w miasteczku. Naprawdę wyglądało bardzo fajnie, zorganizowane było bardzo dobrze. Ludzie wyglądali jak na jakimś balu przebierańców. Co druga osoba chyba miała na sobie coś śmiesznego. A to Elvis, a to motylek albo inny Batman. Bardzo fajna atmosfera. Dużo kibelków, super scena i koncert Macklemore i Ryan Lewis.
Depozyty UPS świetnie zorganizowane. Akurat w niedzielę spadła temperatura, więc było dość zimno jak zachodziło słońce. Za to zaczęło mocno wiać. W tym roku nie mam szczęścia do tego wiatru 🙂 Ale nie było tak źle. Chwilę posiedziałem, ogarnąłem się, oddałem depozyt, skorzystałem dwa razy z ubikacji i 30 minut do startu poszedłem się rozgrzewać. Szybko dostałem się na wolną część drogi i spokojnie zrobiłem ponad 3 km rozgrzewki. W tym trochę w tempie maratonu i 3 szybkie przebieżki. Trochę wody, wskoczyłem do strefy i czekałem na start.
Start
Szybko obczaiłem konkurencję. Jeszcze hymn USA śpiewany na żywo. Odliczanie i bum! Jedziemy. Początek na spokojnie. Oczywiście bardzo dużo osób wyrwało. Ja wypatrzyłem faworyta biegu, który już wygrał w tym roku 4 zawody z serii i spokojnie zacząłem z nim bieg. Podłączyło się do nas jeszcze dwóch półmaratończyków i dwie dziewczyna biegnąca półmaraton. Tempo naprawdę dobre, ale pierwsza mila z wiatrem. Kilometr ok 3:24, puls o dziwo 163 więc z zapasem. Grupa trochę szarpnęła, ja nie chciałem ryzykować. Obiecałem komuś, że nie pobiegnę połowy poniżej 1:12:30 🙂 Jednak różnica była naprawdę mała, może 10 metrów. Zrobiliśmy nawrót i zaczął się bieg po The Strip! Już było ciemno, w koło wszystko się świeci, ludzie dopingują, WOW! Naprawdę super wrażenia, aż chciało się biec. Ok. 5 kilometra połączyłem się z grupą, było nas 5 osób. Czas to jakieś 17:00, szybko. Ale lekko z górki, puls nie przekraczał 164, wszystko idealnie, czułem się znakomicie.
The Strip
Co tu dużo mówić, robi wrażenie, oszałamiające wrażenie. Przed Bellagio pokaz fontann, w koło sporo kibiców, żywo dopingują. Świetne kapele grają ze sceny co jakiś czas. Wszystko miga, świeci się. Wszędzie muzyka a w powietrzu zapach burgerów 🙂 Jedziemy dalej. 10 km to 34 minuty i 10 sekund. Dalej puls idealnie. Dalej zero problemów, wręcz czuję się, jakbym robił trening i to drugi zakres… W tym momencie trochę zbaczamy z The Strip.
Freamont St.
Mamy dość nudne trzy kilometry. Odbiegamy w prawo. Raczej nikt nam nie kibicuje. Droga na sześć pasów, ale pusto. Biegniemy dalej w tej samej grupie. W końcu dobiegamy do 9 mili. I wbiegamy na Freamont St. Kurczę, jak w bajce. Ciężko to opisać, zamieszczam fotki. 500 metrów takiego biegu, nad głowami jacyś kolesie jadą na linach. Z obu stron pełno kibiców. Tam to dopiero pachniało jedzeniem 🙂 Ten fragment na pewno zapamiętam do końca życia. Niesamowita sprawa, niesamowite przeżycia. Tam już rozdzieliliśmy się z półmaratończykami. Zostałem tylko z zawodnikiem z USA, za nami daleko nic. Co ciekawe, zauważyłem, że wcale mu tak łatwo ten bieg nie idzie. Wybiegliśmy z Freamont St., była 9 mila. Przebiegaliśmy tunelem. Spokojny zbieg, nie szarpałem. Lekko wybiegłem. Kurczę, byłem aż zdziwiony formą jaką miałem.
Pustki…
Byliśmy na 10 mili. 16 kilometrów za nami. Lekko przyspieszając urywałem się na kilka metrów. W końcu idąc równo zacząłem zyskiwać przewagę. Ale zaczęła się ta gorsza część maratonu w Vegas. Część gdzie nic się nie działo. Autostrada, ciemno i pustynia. Wybiegamy poza miasto. I tak do 24 mili! 14 mil, ponad 22 kilometry, ponad połowa biegu to zupełna pustka. Naprawdę to było słabe. Asfalt i maratończyk, nic więcej. Wybiegliśmy z miasta, zaczęło mocno wiać. Nie było tragedii, ale lekko mówiąc, nie pomagało. Pod wiatr trzeba było walczyć. Dobiegłem do półmetka. Czas 1:12:35 – 1:12:40 (w tych okolicach). Wszystko pod kontrolę, jedziemy dalej!
Chwila chwały, chwila upadku…
Na 14 mili był nawrót. Zaczęło mi się odbijać, zaczął boleć mnie żołądek. Miałem jakieś 30 metrów przewagi nad drugim zawodnikiem i 4 minuty nad trzecim. Lekko zwolniłem, połączyliśmy się i biegliśmy dalej. Niestety stało się najgorsze i powtórzyła się historia z Warszawy. Musiałem zatrzymać się na punkcie odżywczym i skorzystać z toalety, bieg był zupełnie niemożliwy. Zajęło mi to minutę. Szanse na wygraną przepadły. Byłem wściekły. Autentycznie wściekły. Muszę skonsultować to z jakimś dietetykiem. Nigdy nie miałem takich problemów na zawodach. Nie wiem skąd to się bierze, nie wiem dlaczego. Ale muszę to naprawić bo przed biegiem bardziej będę stresował się żołądkiem niż samymi zawodami. Ruszyłem dalej. Koleś na rowerze, który mnie eskortował dodał mi otuchy. W ogóle Ci Amerykanie strasznie mili. Pobiegłem dalej, nawet podjąłem walkę, zacząłem gonić. Dalej miałem szybkie kilometry. Dalej nawet życiówka była w zasięgu.
Dalsze pustki…
No cóż, dalej pusto. Dalej jesteś tylko Ty i szosa, chyba 6 pasów szosy. No i eskorta. Lekkie urozmaicenie było, jak zacząłem mijać się z innymi biegaczami. Było ich jeszcze mało, ale dopingowali i zachęcali do walki. Coś się działo, ja biegłem cały czas poniżej 3:30 min/km i noga szła bardzo dobrze. Zacząłem za to odczuwać coś innego. Mianowicie, że zapomniałem posmarować się wazeliną przed biegiem. Nie miało to żadnego wpływu na rywalizację, ale następnym razem będę pamiętał. Do 30 kilometra dobiegłem w całkiem dobrym czasie, pomimo postoju. Zmniejszyłem chyba też różnicę do pierwsze zawodnika. Szczerze, to już nie wierzyłem, że go dogonię, musiałbym chyba wejść w jakieś tempo 3:15 min/km. Ale zero problemów energetycznych, zero! No i nastała 21 mila. 5 mil do końca a mi znowu rozwala żołądek. Chyba nie muszę mówić, jakie słowa padały z moich ust… Starałem się biec, meta była tak blisko. Ale się nie dało, kolejny postój, jeszcze dłuższy bo 90 sekund. No i po tym to już miałem dość. Ruszyłem, obejrzałem się za siebie, pusto. Przede mną pusto. W ogóle pusto, nikogo nie ma, tylko mój koleś z eskorty. Bez niego to bym pomyślał, że zabłądziłem na pustyni…
Finiszowa prosta
2,2 mili do mety, ok 3,5 km. Z lewej biegną tysiące półmaratończyków. Wszyscy mnie dopingują. To super uczucie, dla takich chwil warto biegać i walczyć o jak najlepsze pozycje. Ponownie jesteśmy na The Strip, ponownie światła. Zaczyna robić się ciekawie, jest nawet trochę z górki i wiatr też dobry. Ale szczerze, ja mam wszystkiego dość. Miejsca nie poprawię, czas i tak poniżej oczekiwań, nawet nie zamierzam mówić, jaki miałem czas bez postojów, bo to i tak się nie liczy. Spokojnie biegnę, chcę już skończyć. Trochę zacząłem się rozglądać, czerpać z biegu coś więcej niż oglądanie asfaltu pod nogami 🙂 No cóż i tak w końcu zobaczyłem metę.
Meta
Nie wiedziałem dokładnie jaki będzie czas bo stopowałem zegarek na postojach. Widzę 2:30, ostatnia prosta. Cieszę się, szczerz się cieszę z tego drugiego miejsca. Miałem problemy, ale wiem, że byłem w dobrej formie, moim zdaniem życiowej formie. Jestem zły, że tego nie wykorzystałem. Ale nie codziennie kończy się maraton na podium, nie w Vegas. Razem w półmaratonie i maratonie uczestniczyło 35 tys ludzi! Jeszcze 100 metrów, 50 metrów. Podnoszę ręce do góry, radość, emocje, mijam metę…
Po finiszu
Po przekroczeniu maty kilku fotoreporterów robi zdjęcia. Idę powoli, mijam ich. Nikt do mnie nic nie mówi, nie wiem w sumie co mam robić. Idę prosto, przechodzę jakieś 10 metrów i trafiam w tłum półmaratończyków. A naprawdę są ich tysiące, tłum, cała fala. I tak idę pchany przez tłum. Odbieram medal, ktoś robi sobie ze mną zdjęcia, następna osoba. Oczywiście takie chwile są bardzo miłe. Ale się zastanawiam, co dalej? Gdzie ja mam iść? Jakaś dekoracja, cokolwiek? Nie jestem osobą, która potrzebuje jakiś laurów. Ale kurczę, nikt nawet z organizatorów nie podszedł i nie powiedział „Gratuluję drugiego miejsca”. Nie wiem co mam robić. Idę dalej. Ale robi się źle…
Energetyczny trup
Jednak ten bieg kosztował mnie bardzo dużo. Było ok 6 stopni, zimno. A mi zaczęło robić się tak zimno, że powoli nie mogłem się ruszać. Idę dalej, raczej już sunę. Biorę na kolejnych punktach wodę, Gatorade, mleczko czekoladowe, wafle PowerBar, jakieś masło czekoladowe, precle. Jest też piwo, ale jest mi tak zimno, że nawet nie podchodzę. Muszę przyznać, że zorganizowane jest to wszystko dobrze. Kolejne punkty są oddalone o jakieś 30 – 50 metrów, żeby tłum na siebie nie wpadał i cały czas szedł do przodu. Ja zaczynam mieć skurcze mięśni czworogłowych. Ciężko to opowiedzieć, ale jest mi tak zimno, że nie mogę iść dalej. Ktoś mi pomaga, okrywa mnie peleryną, pomaga dotrzeć do depozytu. Odbieram ciuchy. Przebieram się chyba z 15 minut, bo ledwo ruszam kończynami. Piszę pierwsze SMSy do najbliższych. Każde zajmuje mi kilka minut bo nie mogę ruszać palcami 🙂 Zjadłem trochę, napiłem się. Szybko poszedłem do pierwsze Starbucksa (w Polsce mamy kawę wybitną w porównaniu z tą którą dostałem. Latte gdzie kawa była mega spalona, mleko praktycznie niespienione i zagotowane… ), kupiłem dużą kawę z mlekiem, wypiłem, było lepiej. Dotarłem do hotelu, sukces, przetrwałem.
O co chodzi?
Bieg skończyłem prawie 10 godzin temu. Nie wiem czy była dekoracja, nic nie wiem. Skończyłem ten maraton na drugim miejscu i tyle. Jutro napiszę maile do organizatorów, ale z czymś takim się jeszcze nie spotkałem. Najgorsza jest ta niewiedza, wiadomo, że każdy by chciał stanąć na podium w Vegas. Ale po biegu byłem tak wyczerpany, że myślałem tylko, żeby się położyć w hotelu. Nikt mi nie pomógł z organizatorów, nikt nie podszedł, nikt w ogóle nie powiedział jednego słowa! Dziwne, naprawdę dziwne…
Czy warto?
Jeżeli jesteście w Vegas to na pewno warto. Ale jak nie macie parcia na maraton, to widokowo lepiej wypada półmaraton. Praktycznie cały jest po Vegas. Maraton w połowie jest poza miastem i nic się nie dziej. Ciemno, droga i biegacz. Jedyne przewaga maratonu jest taka, że prowadzi dwa razy przez Fremont Street. Ale jakbym jechał do USA i nie był ukierunkowany na Las Vegas, to szczerze, poszukałbym innego maratonu. I nie z powodu sytuacji na mecie. Co prawda na The Strip są kibice, ale nie są to jakieś tłumy. Przez ponad pół biegu nie ma ich w ogóle. Trasa jest dobra. Co prawda są przewyższenia, ale są równomiernie rozłożone, i jakoś specjalnie nie przeszkadzają. Drogi szerokie. Z pogodą mamy loterię. Ja miałem chłodno, ale wiało. Przeważnie jest ciepło i nie wieje 🙂 No i jest sucho, strasznie sucho. Już mam popękane usta. Nevada… Bardzo często rozstawione punkty odżywcze, co jakieś 3km. Woda, na co drugim izotonik. Są dwa punkty z żelami GU.
Forma
Może to śmieszne, ale jednak najbardziej zadowolony jestem z formy jaką miałem. Wynik tego na pewno nie pokazuje, i to takie gdybanie. Ale przez ostatnie tygodnie zrobiłem chyba najlepszy trening w życiu. Byłem już po dwóch maratonach, pobiegłem jeszcze Rzeszów. Miałem cztery tygodnie. Przepracowałem je najlepiej jak mogłem. Zmniejszyłem objętość, ale bardzo mocno pracowałem nad siłą biegową. Dużo sprawności. Bardzo dużo kilometrów w tempie progowym. Z dnia na dzień biegałem lepiej. Na maratonie zrobiłem ponad 30 km tempem ok. 3:24 min/km, aż po raz kolejny rozwaliło mi żołądek. Nigdy nie biegło mi się tak lekko. Tzn. możecie to źle zrozumieć. To gigantyczny wysiłek, ale wysiłek, który jestem w stanie kontynuować. Mam teraz nadzieję, że ta praca zaprocentuje na wiosnę.
Tekst oryginalny, w dwóch częściach, czeka na Was na blogu Bartka – TUTAJ>