Redakcja Bieganie.pl
KK, czyli dwie kobiety (długość tras 22 km + 13 km)
MM, czyli dwóch mężczyzn (31 km + 24 km)
MIX, czyli kobieta i mężczyzna (30 km + 15 km)
VMM1, czyli dwóch mężczyzn, których suma wieku wynosi od 90 do 110 lat (24 km + 15 km)
VMM2, czyli dwóch mężczyzn, których suma wieku wynosi więcej niż 110 lat (19 km + 13 km)
VMIX, czyli dwie osoby o sumie wieku powyżej 90 lat, z których przynajmniej jedna to kobieta (20 km + 12 km)
R, czyli trasa rekreacyjna, skład zespołu dowolny (tu startowali głównie juniorzy i rodziny z dziećmi, 15 km + 8 km)
Podany dystans tras to suma odległości pomiędzy punktami kontrolnymi w optymalnym wariancie. W praktyce było nieco więcej, odwrotnie proporcjonalnie do umiejętności nawigacyjnych zawodników. Pierwszy etap rozegrano w formie scorelaufu, czyli uczestnicy biegu sami decydowali o kolejności zaliczania punktów kontrolnych. Teatrem działań była położona na południe od bazy zawodów, granicząca ze Słowacją fliszowa Magura Spiska. Limit czasu dla wszystkich kategorii wynosił 8 godzin. Drugiego dnia zawodów ścigaliśmy się klasykiem, czyli kolejność zaliczania punktów kontrolnych była narzucona przez organizatora. Tym razem terenem rywalizacji były mniejsze obszarowo, lecz znacznie trudniejsze terenowo wapienne Pieniny Spiskie, zwane również Hombarkami, rozciągające się na północ od bazy zawodów. Limit czasu wynosił 7 godzin.
Pogoda, jak na tę porę roku, była idealna. Niebo błękitne, słońce trochę oślepiało, wisząc nisko nad południowym horyzontem. Brak pokrywy śnieżnej i opadów. Przez większą część doby ujemna temperatura, dzięki której nie musieliśmy taplać się w błocku. W dolinkach praktycznie przez cały dzień snuły się mgły, ale mieliśmy wspaniałe widoki na pobliskie Tatry i Pieniny.
Wziąłem udział w GEZnO po raz pierwszy, startując w kategorii MIX razem z Dorotą Szparagą. Moja partnerka jest klientką sklepu dla biegaczy, w którym pracuję, aktywną biegaczką, rowerzystką, pływaczką i przede wszystkim łyżwiarką figurową. Dorota przed GEZnO uczestniczyła tylko w jednych sprinterskich zawodach na orientację przed tygodniem, ale była dobrze przygotowana fizycznie. Uczestniczyła już w biegach górskich, m.in. w biegu na Kasprowy Wierch.
Ruszyliśmy wszyscy razem w sobotni słoneczny ranek o ósmej, otrzymawszy mapy dziesięć minut wcześniej. Temperatura minus osiem stopni, oddechy parują. W kategorii MIX musimy odnaleźć 13 punktów kontrolnych. Najpierw trzeba wydostać się ze sporej wsi gminnej Łapsze Niżne, co nie jest proste, gdyż wszędzie natykamy się na otaczające posesje ogrodzenia. Wreszcie w sporej gromadce wybiegamy na południowy wschód drogą, która prowadzi nas w okolice PK 36. Trochę inaczej niż chcieliśmy, bo w planach pierwszy był położony pół kilometra od startu PK 43. Wspinamy się na grzbiet Glizówki, rozdzielający dwa dopływy Łapszanki i bez trudu odnajdujemy PK 36, co potwierdzam przymocowanym do punktu perforatorem na niesionej ze sobą karcie kontrolnej. Jest tu także kilka innych ekip.
Teraz posuwamy się granią grzbietu na południe przez oszronione pastwiska, a następnie porzucamy innych zawodników i schodzimy w dolinkę potoku Strzykawek po zachodniej stronie grzbietu. Mapa do biegu na orientację jest skrupulatnie wyczyszczona z nazw geograficznych, żeby nie zasłaniały istotnych dla nawigacji treści (nazwy potoków, szczytów i przysiółków wziąłem z mapy turystycznej, też zresztą Compassu). Na przeciwległym zboczu dolinki Strzykawka, przedostawszy się przez zabudowania Wozygory, odnajdujemy ukryty w lesie PK 42. Zastanawiamy się teraz, czy wrócić do PK 43, ale Dorocie sensowniejsze wydaje się zostawienie go na koniec. Przedostajemy się więc przez kolejny potok Kotlarny i zmierzamy na północny wschód ku PK 44. Spotykamy w jego okolicy braci Przybyłów, a po chwili docieramy do schowanego w leśnej przecince punktu kontrolnego.
Miejsce i czas dają niesamowite połączenie. Słońce zalewa pokryte grubą szczotą szronu pastwiska o kolorze słomy. Szron szeleści i szczypie zimnem przez przewiewne buty (zarówno Dorota jak i ja mamy na sobie letnie wersje columbii ravenous, ja mam dodatkowo stuptuty, w tym jeden z urwaną gumką). Powietrze stoi, nie ma wiatru, jest po prostu przyjemnie. Wyż pobudza i nakręca, nakłada się na startową adrenalinę. Dorota jest zachwycona okolicznościami, ja zresztą też. Jedziemy jeszcze na świeżości. Żeby być dziś i jutro w formie, Dorota zrezygnowała z udziału we wczorajszym warszawskim Biegu Niepodległości.
Las na razie w zdecydowanej mniejszości, wyraźnie widoczne są formy terenowe, więc łatwo się orientować na odkrytych łąkach. Zwłaszcza jeśli na bieżąco używa się kompasu do ustawienia mapy. Porównuję jej treść z terenem i praktycznie wszystko się zgadza, organizatorzy naprawdę się przyłożyli. Poprowadzone co 10 metrów poziomice (po krakowsku zwane warstwicami), gęsto pokrywają papier. Sieć drogowa, zasięg lasów i minimalnej w tym terenie zabudowy jest aktualny, co kontrastuje z często używanymi przez organizatorów rajdów pieszych topograficznymi pięćdziesiątkami z lat 70. XX w. Na mapie Compassu zaznaczone są nawet malutkie zagajniki, które w skali mapy mają szerokość dziesiątych części milimetra. Nie jest to typowa mapa do biegów na orientację, lecz adaptacja mapy turystycznej w skali 1:40 000, ale adaptacja bardzo udana. Mapa jest pozornie pusta (głównie za sprawą usuniętych nazw), a jednak pełna informacji.
Teraz biegniemy ze dwa kilometry wygodną polną drogą, prowadzącą grzbietem na południowy zachód. Przedostajemy się przez kolejny potok, a potem gęste i dość kolczaste zarośla, po czym odnajdujemy w narożniku lasu PK 45. I znowu dylemat. Najbardziej naturalne wydaje się kierowanie na wysunięty najdalej na północny zachód PK 46. Ale po drodze są trzy głęboko wcięte dolinki potoków i pomiędzy nimi tyleż grzbietów. Prawie sam las i żadnej drogi. Zdecydowanie łatwiejsze jest biegnięcie po grzbiecie leśnym duktem, wiodącym łukiem na zachód w kierunku PK 51. Punkt ten położony jest niemal na szczycie Cocków Wierchu (896 m n.p.m.). Potem trzeba zbiec dróżkami do PK 46 u podnóża Bliźniej i wspiąć się po własnych śladach znów na Cocków Wierch, po czym zasuwać na południowy zachód ku PK 49. Trochę nadkłada się drogi, ale sensowniejszego wariantu raczej teraz nie ma, więc realizujemy powyższy plan.
Nie bez przeszkód. Wypadamy na szczytową polankę Cocków Wierchu i szukamy lampionu PK 51, ale bez powodzenia. Napotykamy wspinającego się z przeciwnej strony z kijami Leszka Hermana-Iżyckiego, za którym podąża Zuzia Szymańska. Startują w tej samej kategorii co my, czyli w MIX-ach, ale kolejność zaliczania punktów mają na razie zupełnie inną. Leszek bez trudu namierza się na PK 51, który znajdował się po przeciwległej stronie wierzchołka góry, a ja skwapliwie korzystam z jego ogromnego doświadczenia nawigacyjnego i również odbijam perforatorem na karcie startowej charakterystyczny dla punktu układ dziurek. Leszek i Zuzia podążyli tam, skąd przyszliśmy, a my zbiegliśmy do PK 46, ukrytego w zaroślach dolinki drobnego potoku. Po drodze po raz drugi spotkaliśmy braci Przybyłów. W drodze powrotnej, czyli wspinając się dość ostro w górę na południe, natknęliśmy się na kolejną znajomą ekipę: Marcina Miśkiewicza (którego samochodem przyjechaliśmy z Warszawy) i Rafała Klechę, startujących w kategorii MM.
Sześć punktów już odnaleźliśmy, prawie połowa. Zbliża się południe. Teraz czeka nas dość długie, mniej więcej trzykilometrowe przejście grzbietem Kuraszowskiego Wierchu (1038 m n.p.m.) na południowy wschód w kierunku PK 49. Aby uniknąć wspinania się na wierzchołek Kuraszowskiego, omijamy go leśnym trawersem od wschodu. Kiedy znów wydostajemy się na odkrytą grań po jego południowo-wschodniej stronie, zachwyca nas niesamowity widok. Na południowym wschodzie rozciąga się wspaniały widok na Tatry, robimy tu przystanek na kilka zdjęć. A potem granią docieramy do przełęczy pod Hołowcem (1035 m n.p.m.), przez którą przechodzi żółty szlak turystyczny. Czeka nas teraz trudny kawałek.
Jesteśmy powyżej źródeł Strzykawka, który kryje się w głęboko wciętej i zalesionej dolinie na północny wschód od nas. W miejscu opisanym jako „rozwidlenie strumyków”, niecały kilometr w poziomie i jakieś 200 m poniżej w pionie jest PK 49. Zaczynamy strome zejście. Las jest dość gęsty, pełen opadłych liści i gałęzi, miejscami mocno kolczasty. Kluczymy. Stromizna rośnie, powoli zarysowuje się główny ciek, dochodzą też boczne dopływy. W jednym z takich rozwidleń napotykamy wspinających się z przeciwka zawodników, wśród nich faworytów: Maćka Więcka i Michała Jędroszkowiaka. Maciek mówi, że punkt jest nieco niżej, przy kolejnym rozwidleniu. I rzeczywiście tam go znajdujemy, po raz drugi spotykając Zuzię i Leszka. Przez kilka chwil będą nam towarzyszyć.
Zbiegamy na północ w dół strumienia jakieś pół kilometra, po czym wspinamy się łagodnie leśną dróżką, trawersującą wschodnie zbocze dolinki, ku polanie Kotelnica. Znajdujemy tam opuszczone o tej porze roku bacówki. Potem grzbietem na północ na szczyt Kotelnica (815 m n.p.m.) i stromym zbiegiem przez las na wschód. Nasz kolejny cel to PK 41, który ulokowano w dolince jednego z lewych dopływów Kacwińskiego Potoku. Oznaczam go na karcie startowej jako ósmy. Potem z biegiem potoczku dalej na wschód i docieramy do szerokiej drogi biegnącej wzdłuż Kacwińskiego Potoku. Chwilę biegniemy nią na północ, po czym schodzimy nad meandrującą rzeczkę. Biegnąc wzdłuż niej widzimy niesamowite zjawisko – lód ponad płynącą wodą ma formę iglastych szczotek, wygląda to bardzo efektownie.
PK 40 znajduje się w rozwidleniu strumyków prawego dopływu Kacwińskiego Potoku. Wspinając się wzdłuż niego, przedzieramy się przez prawdziwe gąszcza. Wreszcie jest. Zostały nam już tylko cztery. Dorota proponuje kolejność: 37, 35 i w drodze powrotnej 39 i 43. Ma rację, tak będzie najlepiej. Wspinamy się na szczyt Kunia (756 n n.p.m.), na którym znajdujemy prowadzący na południe niebieski szlak turystyczny. Wzdłuż niego biegniemy grzbietem jakieś półtora kilometra, po czym skręcamy na wschód ku PK 37. Znowu spotykamy Marcina i Rafała, już go znaleźli.
My jednak mamy z tym spory kłopot. Według opisu punkt jest na górce na zalesionym stoku. Spora grupa przeczesuje stok, gdzie małych górek nie brakuje. Nie możemy znaleźć punktu. Wreszcie do niego docieramy, trochę dalej na południe niż się spodziewałem, odbijamy na karcie i zbiegamy dalej zboczem na południe, ku słowackiej granicy. Podążamy wzdłuż niej błotnistą drogą na wschód i docieramy do miejsca, gdzie Kacwinka wpływa na terytorium Polski. To spora rzeka. Musimy się jakoś przeprawić na jej wschodni brzeg, żeby dotrzeć do najbardziej wysuniętego na południowy wschód punktu dla naszej kategorii, czyli PK 35. Przy samej granicy raczej się nie da, rwąca woda wali głęboko wciętą i wąską doliną. Widać wychodnie fliszowych skał. Na skalnej ścianie doliny rzeki sypią się cieniutkie warstewki na przemian osadzonych piaskowców i iłów. Kilometr dalej na północ decydujemy się na przeprawę w szerszym, a więc płytszym i pełnym dogodnych kamieni miejscu.
Najpierw zjeżdżamy na tyłkach po błotnym, zarośniętym stoku, potem przeskakujemy po kamykach. Niektóre są oblodzone, inne niestabilne. Ja zamoczyłem buty po kostki, Dorota miała podpórkę w wodzie ręką. Dzięki przeprawie zaoszczędziliśmy co najmniej dwa kilometry, bo tyle nadłożylibyśmy biegnąc do mostku w Kacwinie. Zagajnik na szczycie łąkowego wzgórza Halcynia (731 m n.p.m.), za którym ukryty jest PK 35, widać z daleka. Wspinamy się łąkami ku niemu, widzimy przed sobą dwóch zawodników także do niego zmierzających. Przeprawili się przez Kacwinkę bliżej słowackiej granicy i dotarli do punktu kilka minut przed nami. A i my bez większego szukania go odnajdujemy. Czas wracać. Okazuje się, że columbie mają bardzo cenną na rajdach właściwość – błyskawicznie schną po przemoczeniu, zwłaszcza jak się zasuwa w pełnym słońcu suchymi już łąkami.
Dolinką Hanusowskiego Potoczku, prawego dopływu Kacwinki, docieramy do wsi. Kacwin ma bardzo zwartą zabudowę, właściwie przypomina miasteczko. Docieramy uliczkami do niewielkiego mostku nad głęboko wciętą Kacwinką i już jesteśmy na jej zachodnim brzegu. Stąd już tylko kilometr do przedostatniego punktu kontrolnego, czyli PK 39. Początkowo po jego odnalezieniu chcieliśmy wrócić do Kacwina i wygodnym czerwonym szlakiem turystycznym pobiec do bazy w Łapszach Niżnych. Ale szkoda nam nadkładać drogi, postanawiamy zasuwać przez łąkowe grzbiety ku bazie na azymut, jak mówi Dorota – „na sagę”, nie przejmując się całkiem niemałymi różnicami wysokości. Jak się da, to biegniemy drogami, jak ich nie ma na trasie, to na przełaj przez łąki. Wspaniale tak się zasuwa w słoneczne listopadowe popołudnie z długimi cieniami, niesamowita sceneria.
Trochę żałujemy, że na początku zaliczyliśmy PK 36 nadkładając drogi, teraz byłby na trasie naszego rajdu. Przeprawiamy się przez Strzykawek (oblodzone kamienie groziły znów kąpielą, ale się nam upiekło) poniżej Wozygory i odnajdujemy ostatni już na naszej trasie PK 43 w dolince potoczku tuż przy Łapszach Niżnych. Do siedmiu godzin brakuje nam tylko kilku minut, więc ostro zasuwamy, żeby nie przekroczyć tego czasu. Mimo, że limit to osiem godzin. Docieramy do bazy w czasie 6:59. Ale ktoś z biura zawodów przez pomyłkę wpisał czas 6:05, co przy komplecie zaliczonych punktów dawało nam 13 lokatę na 27 zespołów kategori MIX. W ten sposób niezasłużenie zepchnęliśmy w klasyfikacji dwie ekipy, które dotarły do mety przed nami. Jedną z nich są nasi dobrzy znajomi, Ula Wojciechowska i Irek Kociołek. Interweniuję w biurze zawodów i spadamy na 15 pozycję.
W ośrodku pijarskim mamy skromny posiłek regeneracyjny, a wieczorem obiadokolację. Po niej jest spotkanie integracyjne z ciastem i piwem stawianym przez organizatora zawodów. Dochodzi do zbliżenia polsko-słowacko-czeskiego, oczywiście w przyzwoitym tego słowa znaczeniu. Jana Glabaznova z Ostrawy (miasta mojego ulubionego barda Jaromira Nohavicy), która jutro okaże się członkinią zwycięskiej ekipy w VMIX-ach, mówi mi, że spośród dotychczasowych dziesięciu edycji GEZnO uczestniczyła w dziewięciu. Z kolei drobna Ania Górnicka-Antonowicz, świetna biegaczka i orientalistka ze zwycięskiego teamu w MIX-ach, pokazuje nam swój dzisiejszy wariant odnajdywania punktów, zupełnie inny od naszego. Kontynuujemy integrację, już tylko w polskim gronie, w niedalekim pensjonacie z restauracją Pana Nowaka ze świetną i całkiem tanią kuchnią (m.in. niesamowite panierowane naleśniki z oscypkiem i żurawiną), po czym dość wcześnie, nieco skonani kładziemy się spać. Dorota i ja mamy dziś w nogach około 38 km, dla Doroty to pierwsze tak długie bieganie w życiu, a jutro czeka nas ciąg dalszy.
Pierwszy punkt jest tuż za szosą, ale na szczycie stromej Sołtysiej Góry (703 m n.p.m.), stokilkadziesiąt metrów w pionie powyżej startu. I tu się rozpraszamy, bo nie wiadomo z której strony najlepiej zdobywać zalesiony szczyt. My, mimo ciążących ołowiem po wczorajszym dniu nóg, postanawiamy zdobywać punkt na wprost, najkrótszą drogą, przez mały kamieniołom. Miejscami trzeba to robić na czworaka. Dość szybko docieramy do szczytu i odbijam punkt na karcie startowej. A potem zbiegamy na północ do drogi, która łąkowym trawersem zaprowadzi nas do drugiego punktu. Ktoś robi nam zdjęcia.
Stok zrobił już pierwszą selekcję, ale nadal w zasięgu wzroku jest kilkunastu innych uczestników wyścigu. Są wśród nich rodziny z mniej więcej dziesięcioletnimi dziećmi, startujące w kategorii R. Wyprzedzamy je i zbiegamy do zalesionej dolinki potoku, gdzie dość łatwo znajdujemy PK 2. Potem chwila wspinaczki przez las i wychodzimy na otwartą przestrzeń. Granica lasu prowadzi nas pod górę na północny wschód. Jakaś inna ekipa MIX-ów, czyli nasi rywale, utworzyła ciekawy zaprzęg. Mocny chłopak wspina się pierwszy, pomagając sobie kijkami. Do plecaka ma przypiętą karabińczykiem kilkumetrową linę, na której ciągnie idącą za nim dziewczynę. Dziewczyna ma fachowe zapięcie liny na pasie. Widać, że mają ten układ już nieźle opanowany. Jak potem zauważyliśmy, zaprzęg taki stosowały też inne zespoły, m.in. Ula z Irkiem. My na to nie wpadliśmy, zresztą nie wiem kto kogo mógłby tu ciągnąć, bo Dorota przez cały dwudniowy rajd całkiem mocno napierała.
Na przełęczy Dempus (660 m n.p.m.), pomiędzy Barwinkową Górą a Cisówką, wbiegamy na czerwony szlak turystyczny, którym przez las biegniemy kilkaset metrów na północny wschód. Potem odbijamy w lewo w gąszcz, przez który schodzimy w dół ku PK 3. Znajdujemy go na szczycie górki i wracamy na czerwony szlak. Mijamy biegnących w przeciwną stronę Ulę i Irka, którzy jeszcze nie znaleźli PK 3.
Szlak prowadzi nas przez grzbiet na północny zachód. Po drodze zaliczamy Barwinkową Górę (725 m n.p.m.), chyba trochę niepotrzebnie, bo poniżej szczytu biegła szeroka droga, trochę kręta, ale bez wspinaczki. Ula z Irkiem wybrali drogę i dzięki temu nas dogonili. Zbiegamy do nich i we czwórkę przecinamy żółty szlak turystyczny, a potem nadal czerwonym szlakiem zasuwamy na północny zachód. Ula wyraźnie kombinuje, jakby nas zgubić, w końcu jesteśmy rywalami. Docieramy do PK 4, położonego nad jednym z dopływów potoku Baniska, na przełaj przez las. Nasi konkurenci robią to drogą i są na punkcie minutę przed nami, a potem zmykają jak szybko się da. No i giną nam z oczu.
Odnajdujemy PK 5 na kolejnym rozwidleniu potoków, po czym przedzieramy się przez las na zachód wzdłuż bardzo stromego, północnego zbocza głównego masywu Pienin Spiskich. Trochę drogą, trochę na przełaj. Słychać kościelne dzwony z pobliskiego Dursztyna. Wreszcie jesteśmy nad potokiem Browarczyska, który przełomem Piekiełko wciska się pomiędzy główny masyw a Gajną Skałę (782 m n.p.m.). Właśnie na wschodnim wierzchołku tej ostatniej, po zachodniej stronie przełomu, ulokowano PK 6. Można próbować obejść górę od południa i wedrzeć się na nią nieco łagodniejszym i częściowo bezleśnym podejściem. Postanawiamy jednak, podobnie jak przy pierwszym punkcie kontrolnym, szturmować wapienną skałę na wprost. Ale to wyzwanie całkiem poważne, na odcinku w poziomie ćwierćkilometrowym trzeba zyskać w pionie jakieś 130 metrów. Wspinaczka na PK 1 z początku dzisiejszego etapu to przy PK 6 pikuś. Chowam mapę do kieszeni kurtki, żeby mieć wolne obie ręce.
Suniemy na czworaka zalesionym zboczem do góry. Pod nogami widać wśród zeschłych liści mnóstwo białych, wapiennych kamieni. Ręce czepiają się żywych gałęzi i pni, kolczaste zarośla i uschnięte gałęzie czepiają się rękawów i nogawek. Zwarcie z górą w parterze, zapasy a nie bieg. Przed szczytem jest nawet kawałek wspinania się po niemal pionowej skale. Ja wszedłem na wprost, Dorota bojąc się upadku zrobiła trochę łagodniejsze, ale też strome obejście przez gęste zarośla. Wreszcie dotarliśmy na wierzchołek niemal równocześnie z inną parą, wspinającą się z trochę innej strony. Odbijam perforatorem obecność na punkcie i schodzimy północnym zboczem Gajnej Skały.
Na dole jest na skraju lasu droga, biegnąca równoleżnikowo. Można nią biec na zachód, jak zrobiła to ta druga para, albo na przełaj zasuwać przez trawiastą dolinkę na północny zachód ku PK 7, jak zrobiliśmy to my. Po wspięciu się na grzbiet po przeciwległej stronie doliny widzę z boku po prawej, kilkaset metrów dalej na północ, oddalających się od nas Ulę i Irka. Najwyraźniej są już między PK 7 i PK 8 i mają nad nami jakieś dziesięć minut przewagi. Z kolei po lewej, znacznie bliżej, widać dwie inne pary mieszane, zasuwające skrajem lasu ku PK 7. Trzeba walczyć, więc z marszu przechodzimy do biegu, nie ma to jak motywacja.
PK 7 schowany jest na niewielkim pagórku w lesie, na północnych stokach Sosnowej Skały (748 m n.p.m.). Docieramy do lasu w szóstkę, chwilę szukamy, wreszcie znajdujemy. Schodząc z punktu tuż za Dorotą nie zauważam wystającego z ziemi małego pieńka po ściętym drzewku i wywracam się. Próbując złapać równowagę czepiam się czegoś, ale mimo to leżę. Czuję dotkliwy ból w stawie u nasady wygiętego do góry wskazującego palca prawej ręki. Piszę tę relację tydzień po GEZnO i cały czas boli mnie w tym miejscu, a lekka opuchlizna nie chce zejść. Ale wtedy nie było czasu na marudzenie, trzeba było walczyć.
Wydostajemy się na łąkowy kawałek i w przeciwieństwie do naszych maszerujących rywali biegniemy. Oni zostają w tyle i wybierają trochę inną trasę przez łąki, więc tracimy kontakt. Ja z Dorotą zbiegamy do bardzo meandrującego potoku Browarczyska, forsujemy go i przez las wspinamy się na zbocze Czarnej Góry (710 m n.p.m.). Po drugiej stronie lasu, na północnym stoku grzbietu schowany jest PK 8. W lesie miga mi w przedzie dziewczyna, z którą byliśmy na PK 7, ale znika w gąszczu.
Liczyliśmy na to, że zobaczymy tu Zbiornik Czorsztyński, ale krzywizna zbocza i mgła w dolinie na to nie pozwalają. Dorota chce zrobić komórką zdjęcia, ale ta okazuje się rozładowana. Wracamy więc do poszukiwań punktu kontrolnego, przedzieramy się przez iglasty młodnik. Wreszcie odnajdujemy PK 8 na podmokłej, śródleśnej łączce, mając poczucie, że rywale zrobili to szybciej i nam zwiali. Leśną drogą zbiegamy na południe, spotykając po drodze parę weteranów z VMIX-ów – Kamilę i Jacentego Łapanowskich. Jak się dowiedzieliśmy po biegu, Ula i Irek zostali przez nich poczęstowani herbatą i ciastem, w ramach „lotnego punktu odżywczego”. Nas ten zaszczyt niestety nie spotkał.
Biegniemy w górę potoku Browarczyska, docieramy do przełomu, mijając pamiętną Gajną Skałę z PK 6. Został nam już tylko jeden punkt kontrolny. Przełomem Piekiełko przedostajemy się na południową stronę grzbietu do przysiółka Jurgowskie Stajnie, przez który przechodzi czerwony szlak turystyczny. Przez łąki wspinamy się na południowy wschód do przełęczy, po czym bardzo stromym, zalesionym stokiem zbiegamy w dolinkę potoczku. Jest tak stromo, że Dorota woli zjechać na pupie niż ryzykować wywrotkę zbiegając. Na rozwidleniu strumyków znajdujemy PK 9 i z kompletem zaliczeń biegniemy dolinką na południe.
Widać w dole szosę w Łapszach Średnich, po kilku minutach biegniemy nią na wschód ku mecie. Ależ to był sprint, Dorota pędzi i mnie jeszcze pogania. Mijamy szkołę, w której zakwaterowana była część uczestników zawodów. Już w samych Łapszach Niżnych za wcześnie odbijam w prawo, ale zawodnicy którzy już najwyraźniej zameldowali się na mecie krzyczą, że trzeba biec szosą jeszcze kilkaset metrów na wschód. Wreszcie docieramy do pijarskiego ośrodka i oddajemy kartę kontrolną w biurze zawodów z czasem 4:09. Ula i Irek dotarli do mety kwadrans wcześniej, a dwie pozostałe pary wspólnie dziesięć minut przed nami. Teoretycznie nasza trasa drugiego dnia miała 15 km, w praktyce zrobiliśmy ich około 22.
W ostatecznej klasyfikacji mamy łączny czas 11:08 i lokatę 13, czyli awansowaliśmy o dwie pozycje drugiego dnia. Ula z Irkiem mieli łączny czas 10:16 i 11 miejsce, więc nawet jak byśmy ich dogonili, to ich przewaga z pierwszego dnia była nie do nadrobienia. Za to Natalia Sadowska i Tomasz Mikulski, którzy zajęli dwunaste miejsce, mieli czas łączny 11:03, zabrakło nam do nich tylko pięciu minut.
Ostra walka na finiszu za nami, teraz pora na posiłek i odpoczynek. Widzimy kolejnych znajomych docierających do mety. Organizatorzy wołają przed budynek na ceremonię zakończeniową, mimo że do limitu czasu zostało jeszcze półtorej godziny i wiele zespołów jest jeszcze na trasie. Najlepszym ekipom wszystkich kategorii zostają wręczone ciupagi, potem jest losowanie upominków wśród uczestników. Dorota ma szczęście, trafił jej się plecak. Czekamy jeszcze na naszego kierowcę Marcina Miśkiewicza, który dociera do mety tuż przed limitem. Trasa MM była bowiem tego dnia zdecydowanie dłuższa i trudniejsza niż pozostałych kategorii. Wpadamy jeszcze na wspaniałe naleśniki z oscypkiem do Pana Nowaka i późnym popołudniem ruszamy w długą drogę powrotną do Warszawy.
Zawody okazały się bardzo udane. Znakomicie dopisała pogoda, a organizatorzy starali się jak mogli. Szczególnie trzeba podkreślić ogromną robotę, jaką włożono w sporządzenie znakomitej mapy. Ale w końcu zawody organizowali kartografowie, moi koledzy po fachu. Uczestników było bardzo wielu i chyba wszystkim, zwłaszcza debiutującym na GEZnO, impreza ta przypadła do gustu. Już szykuję się na przeszłą jesień.
Pora na przedstawienie najlepszych trzech ekip w każdej kategorii.
MM:
Lurbel Adventure Team – Piotr Paszyński, Maciej Marsjanek, 9:38
Inov-8 – Michał Jędroszkowiak, Maciej Więcek, 9:41
Team 360 – Marcin Krasuski, Dawid Studencki, 10:28
MIX:
W ostatniej Chwili – Piotr Leśniak, Anna Górnicka-Antonowicz, 7:01
Szybcy i Brudni AZS Umed Łódź – Dagmara Kozioł, Wojciech Stolarczyk, 7:25
Inov-8 mix – Sabina Giełzak, Rafał Niedźwiedziński, 7:55
VMM1:
BA-HOR – Rober Banach, Zbigniew Hornik, 6:34
maratonleszno.pl – Przemysław Piechowiak, Wiesław Prozorowski, 6:37
SOBOWTÓRY – Jerzy Kryjomski, Jarosław Bartczak, 7:03
VMM2:
OK MASTERS – Jerzy Parzewski, Romuald Guga, 6:53
Compass – Stanisław Kruczek, Zenon Krzysztonek, 7:51
OK! Sport 4 – Lech Trzpil, Wiktor Mordecki, 10:17
VMIX:
MountORunners Ostrava – Honza Holec, Jana Glabaznova, 7:21
GRAB – Halina Biziuk, Jan Gracjasz, 7:26
Nekoho ukecam – Zbyněk Krejčík, Eva Havelková, 7:51
KK:
Aniołki Włodka – Małgorzata Wicha, Aldona Krzystanek, 8:14
Lurbel Adventure Team II – Alicja Ewiak, Amelia Ewiak, 8:31
Gwardia – Natalia Najman, Marta Trojecka, 8:31
R:
MEGA KULKI – Dominika Kulczycka, Mateusz Niedbała, 5:29
My też damy radę – Marcin Biederman, Marek Skorupa, 5:41
Damy radę – Ola Sobas, Jasiek Baran, 6:02
Strona internetowa organizatorów: www.compass.krakow.pl/gezno/