Redakcja Bieganie.pl
Dnia 3 listopada 2019 roku w Nowym Jorku doszło do nie lada wydarzenia. Poza zwycięstwem Kamworora i Jepkosgei z Kenii na trasie maratonu doszło do specjalnego starcia dwóch zawodników z Polski. W ramach Operacji Maraton: NY Challenge Robert Motyka (kabaret Paranienormalni) oraz Marcin
Szczurkiewicz (Kabaret Skeczów Męczących) zmagali się o zwycięstwo w dwuosobowym wyzwaniu, wspomagając jednocześnie podopiecznych Fundacji Rak’n’Roll. Po zregenerowaniu sił byli w stanie opowiedzieć o szczegółach wydarzenia naszej redakcji – szczerze i w miarę na temat.
Przez niemal całą jesień panowie na swoich profilach
społecznościowych dzielili się swoimi treningami i podrzucali sobie nawzajem różne dziwne wyzwania. Na instagramowym koncie Roberta oraz Marcina było wesoło Liczbę polubień pod postami z oznaczeniami #nychallenge
#operacjamaraton #newbalance firma New Balance zamieni na finansowe wsparcie
dla Fundacji Rak’n’Roll. O wyniku podliczeń poinformujemy m.in. na naszym kanale Facebook Bieganie.pl.
Nie, nie napiszemy od razu, kto wygrał. Ci, którzy tego nie wiedzą, muszą uzbroić się w cierpliwość… W każdym razie, gdy kurz opadł, mięśnie lekko odpoczęły, a samolot z bohaterami wyzwania wylądował na lotnisku w Polsce – udało nam się zapytać ich o wrażenia z drogi na metę maratonu w Nowym Jorku. Oto one.
Marcin miał debiutować na dystansie 42,295 km. Jego przygotowania w cyfrach dość łatwo podsumować.
– Najważniejszą cyfrą przygotowań z mojego punktu widzenia była cyfra 1, bo po raz pierwszy w życiu (tak, wiem, że 38 lat to ciut późno) przygotowywałem się do pokonania tak długiej trasy. Założyłem sobie 2 miesiące biegania po 2 biegi tygodniowo (wypadałoby więcej, ale człowiek ma tyle czasu, ile ma i więcej nie wyczaruje) na dystansach od 15 do 21 km. Po miesiącu takich działań postanowiłem podbić stawkę i zrobić 30 km. I ten bieg okazał się najtrudniejszym i najmocniej przeze mnie wspominanym momentem całych przygotowań, ale też ich swoistym punktem zwrotnym. Dodam, iż do tego momentu w zasadzie nigdy nie zwracałem uwagi na to, co jem przed biegiem, a na domiar złego testowałem akurat z małżonką pudełkową dietę białkową, więc, jak zapewne się domyślacie, skończyło się to wszystko nie najlepiej – wspomina dramatyczne wydarzenia maratoński debiutant. – Po pokonaniu dystansu półmaratońskiego wciąż czułem się jak połączenie Flasha z Rambo i dystans 30 czy 40 kilometrów jawił się jako banalny, bezproblemowy. 7 kilometrów dalej siedziałem z drgawkami na ziemi w środku lasu i błagałem kolegę, z którym biegłem, o to żeby pobiegł po samochód i po mnie przyjechał. Kiedy tak tam siedziałem (no dobra, potem nawet leżałem) to miałem wrażenie, że nad moimi marnie wybieganymi zwłokami już zaczynają kołować sępy. Klasyczny falstart. Cztery dni później wróciłem na miejsce mojej biego-porażki, tym razem najedzony małyszowymi białymi bułkami i bananami, wyposażony w żele i butelkę z wodą. Poszło pięknie. Dwa tygodnie później, w ciężkim deszczu podbiłem stawkę na 34 km.
Jak przyznaje Marcin wtedy do swojej encyklopedii biegacza dopisał hasła: but utopiony w leśnym bagnie oraz pachwiny obtarte do krwi. Ale wspominając swój najdłuższy trening, stwierdza, że biegło się na nim dobrze i tak właśnie miało być w Nowym Jorku. Roberta można traktować jako doświadczonego maratończyka, miał już na koncie występ w Nowym Jorku. Mimo to trening szedł mu jak po grudzie, a przeszkodami okazywały się nawet naleśniki.
– Przygotowana do nowojorskiego maratonu nie były dla mnie łatwe. W maju złapałem dwie kontuzje, które wykluczyły mnie ruchowo na 3 miesiące. Powrót do treningów był jak zaczynanie wszystkiego od początku. Przez miesiąc, co drugi dzień biegałem po 8 kilometrów, potem po 10 i 15. Zrobiłem dwa dłuższe wybiegania po 25 kilometrów i zmieniłem mocno dietę, bo pojawił się nadbagaż w postaci 5 kilogramów. Najtrudniej było zrezygnować po 22.00 ze słodyczy i naleśników, których jestem ogromnym fanem.
Rywalizacja z samym dystansem maratonu w legendarnej imprezie za oceanem odbywała się dla obydwu panów równolegle z wiekopomnym dwuosobowym wyzwaniem Operacja Maraton: NY Challenge. Marcin zajął w nim wysokie drugie miejsce z wynikiem 4:49:46. Robert był przedostatni z rezultatem 4:40:34, ale łatwo nie było, nawet przy jego dobrej znajomości trasy…
– W Nowym Jorku biegłem dwa lata wcześniej, więc wiedziałem, co na mnie czeka po drodze. Nigdzie na świecie nie ma tylu rozkrzyczanych kibiców, którzy są z biegaczami od startu aż do samej mety w Central Parku. Mówi się, że kibicuje tu 2,5 miliona ludzi i to robi fantastyczne wrażenie podczas każdego kroku na trasie. Pięć dzielnic, pięć mostów, kolory, muzyka, która zmienia się już za zakrętem, okrzyki mówiące , że jesteś najlepszy i świetnie wyglądasz i ogromne zaangażowanie całego miasta w to biegowe święto, powodują, że czujesz się jak bohater najlepszego filmu z pięknym finałem. Kryzys pojawił się na krótko na 30 kilometrze i wtedy przestałem na chwilę biec, rozmontowany od głowy do małego palca u nogi. Biegłem z trenerem, który jednak rzucił: “Nie rób tego, nie teraz, nie zatrzymuj się, świetnie ci idzie!” Ruszyłem. Dobiegłem w 4:40. Biegłem w podwójnej intencji, która niosła mnie od startu. Wspólnie z Marcinem w ramach Operacji Maraton pomagaliśmy podopiecznym fundacji Rak’n’Roll, a medal zawiozę mojemu tacie, który staje do walki o to, by wrócić do zdrowia. Marcin ocenia, że logistycznie był przygotowany na medal. Przyznaje się nam, że dysponował wybieganymi, sprawdzonymi butami, skarpetkami oraz nerką, żelami. Poinformował nas, że miał też zaklejone sutki i nasmarowane wszystko, co dało się nasmarować.
– Nic nie mogło mnie zaskoczyć, więc od 7 kilometra, zupełnie nie wiadomo dlaczego, zaczęło mnie potwornie boleć kolano. Cały urok życia, nigdy wszystkiego nie przewidzisz. Ale to chyba też cały czar tak długich biegów – ta walka z samym sobą. Motywacyjnie bardzo pomogła małżonka z dzwoneczkiem i flagą czekająca na mecie oraz dwaj zaprawieni w biegach koledzy, z którymi przyszło mi przebyć większość trasy. Dla ułatwienia obaj mieli na imię Robert, więc nawet zamroczony ze zmęczenia, chcąc któregoś zawołać, nie mogłem się pomylić… A śmiałem się dużo, bo pięknie tam, wesoło. Muzyka grana live przy trasie wgniatała w fotel, u mnie w buty, a szaleńcze reakcje ludzi jeszcze podbijały stawkę. Radości było co niemiara. No dobra. Na ostatnich dwóch czy trzech kilometrach też trochę popłakałem. Ale o tym już nie mogę powiedzieć – kończy tajemniczo reprezentant Kabaretu Skeczów Męczących.
1:0 dla Roberta, 0:1 dla Marcina. Zapytaliśmy, jak się dzisiaj czuje wygrany i pokonany w wielkim wyzwaniu kabareciarzy. I gdzie może leżeć przyczyna takiego, a nie innego wyniku.
– To był mój czwarty maraton. Na jednym miałem przyjemność kibicować biegaczom na ostatniej prostej przez prawie 4 godziny i myślę, że każdy kto kończy ten bieg jest zwycięzcą. Można się ścigać, poprawiać życiówki, biegać z intencją, dla szpanu, dla siebie albo kibiców, ale to nadal jest dystans 42 kilometrów i 195 metrów, który trzeba pokonać na własnych nogach. Wielu biegaczy płacze na mecie. Ja ryczę zawsze, bo czuję że dokonałem czegoś niezwykłego, dla siebie szczególnie i że nie przyszło to łatwo.,że trzeba było walczyć. No, a dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą – cytuje klasyka Robert. – Gratulacje Marcin! Pobiec maraton, to wielka rzecz – chwali rywala.
– Kiedy stałem po biegu zmordowany i zmarznięty, jeszcze w metrze w drodze do hotelu, szczerze powiem najlepiej nie było. Szczególnie, kiedy do pierwszego pociągu nawet nie udało się wcisnąć, tylu biegaczy wracało z trasy… Teraz, z perspektywy kilku dni, czuję się co najmniej mistrzem świata wszech wag biegowych całego układu słonecznego i kilku ościennych galaktyk.. i chcę więcej! Robert dziękuję za rady i wspólną przygodę na trasie. Gratuluję woli walki i świetnego czasu. I mam nadzieję szybko to wszystko razem powtórzyć – szykuj się, mam parę pomysłów na szalone challenge – ripostuje Marcin.