eliza megger
8 października 2022 Jakub Jelonek Sport

Eliza Megger: ten sezon wywindował mnie na zupełnie inny poziom


Eliza Megger mijający sezon z pewnością może zaliczyć do udanych. Kwalifikacja na mistrzostwa Europy, życiówka na 1500 m poprawiona o 7 sekund, prestiżowe mityngi i bieganie coraz bliżej światowej czołówki. O mijającym sezonie, rzucie monetą, który zdecydował o tym, jaki pobiegnie dystans, obozach wysokogórskich, wpływie Bronisława Malinowskiego, przeprowadzce na Śląsk i planach na przyszłość opowiada nam w wywiadzie z Kubą Jelonkiem.

Eliza Megger

Data urodzenia: 29.08.1999
Klub: LKS Pszczyna
Rekordy życiowe:
800m: 2:03.53
1500m: 4:03.04
3000m: 9:03.96
Osiągnięcia:
– Mistrzostwa Europy U23 2019 – 4 miejsce (1500m)
– Mistrzostwa Europy U23 2021 – 5 miejsce (1500m)

Zacznijmy o sezonu halowego, podczas którego zdobyłaś dwa medale halowych mistrzostw Polski w Toruniu. Sezon pod dachem był chyba udany?

Sezon halowy był pozytywny i dynamiczny. Podsumowując halę, był to dla mnie taki przedsmak tego, co może nadejść w sezonie letnim. Czułam się wówczas bardzo dobrze i te starty były fajne, chociaż 1500 m z Halowych Mistrzostw Polski nie było do końca satysfakcjonujące, ponieważ nie mogłam się tam w pełni wykazać. Znowuż ta trójka, która miała miejsce następnego dnia, wyszła bardzo spontanicznie, ponieważ my w ogóle z trenerką nie miałyśmy takich planów i aspiracji, żeby biec na 3000 m na mistrzostwach Polski. Ale gdzieś moje samopoczucie i forma, którą czułam przed mistrzostwami Polski, podpowiadały mi, że warto byłoby spróbować. Zasugerowałam więc trenerce, żeby zapisała mnie na tę trójkę. Początkowo podchodziła do tego sceptycznie, ale później sama była tego ciekawa, jak może wyjść i rzeczywiście wyszło to bardzo dobrze. Więc sezon halowy wspominam jak najbardziej na plus – bardzo mnie podbudował i zaszczepił ducha mobilizacji, żeby skupić się na lecie. Wierzyłam, że może być naprawdę bardzo dobrze, jeżeli oczywiście odpowiednio się do tego przygotuję. 

Oglądałem twój bieg na trójkę i świetnie pobiegłaś go taktycznie, zwyciężając m.in. z Kingą Królik, która przecież bardziej specjalizuje się w dłuższych dystansach.

Sam fakt, że trójka była dzień po rywalizacji na 1500 m sprawiła, że musiałam ją wyczuć, zobaczyć, jak będzie się biegło i dostosować do sytuacji. Dziewczyny narzuciły bardzo fajne tempo. Może trochę się bałam na początku, że nie będę w stanie temu sprostać, ale to też sprawiło, że wszystkie uzyskałyśmy bardzo wartościowe rezultaty na imprezie mistrzowskiej, więc bardzo fajnie to wyszło. A jeśli chodzi o taktykę – musiałam podejść do tego biegu ostrożnie. Inaczej sobie tego nie wyobrażałam. Pobiegłam „z głową”, na chłodno. Nastawiłam się na to, żeby biec z tyłu, ale musiałam jednocześnie się nie bać, nie odpuścić. Siły rzeczywiście zostały mi do samego końca, dzięki czemu mogłam wbiec na linię mety pierwsza.

Twoim koronnym dystansem jest 1500 m, ale wspominałaś kiedyś, że zastanawiasz się nad próbą zrobienia dobrego wyniku również na 5000 m. Czy te biegi na 3000 m to już trochę preludium tego dłuższego dystansu?

Nie ukrywam, że ten start na trójkę otworzył mi pewną furtkę w głowie, przez co bardzo chciałabym się sprawdzić na 5000 m. Głównym założeniem w tym sezonie była rywalizacja na 1500 m i to stanowiło główny trzon moich startów i przygotowań. Piątkę zarezerwowałyśmy sobie z trenerką gdzieś pod koniec sezonu, żeby się sprawdzić i żeby pobiec na „fali” zeszłych przygotowań. Chciałyśmy zobaczyć, jakby to było. Niestety nie udało nam się tego zrealizować. Bardzo tego żałuję, ale gdzieś pod koniec sezonu po prostu sama chciałam już odpocząć, chociaż tak naprawdę nie miałam nawet okazji, żeby gdzieś na taką piątkę wystartować. Wzięłam udział na koniec sezonu w biegu na trójkę w Olsztynie (9:03,96, 04.09.2022), gdzie uzyskałam praktycznie ten sam wynik, co na hali. Ten bieg był o tyle satysfakcjonujący, ponieważ nabiegałam ten wynik sama. To też dało mi do myślenia, że jednak naprawdę byłam dobrze przygotowana nawet do dłuższych dystansów. Ale to mi nie ucieknie. Mam nadzieję, że jeszcze ta piątka mi wpadnie i zobaczymy, na jaki wynik byłabym w stanie pobiec. Jestem tego ciekawa, chciałabym się przekonać, zobaczyć. Czemu nie? Nie zamykam się, żeby przebiec 5000 m w przyszłości.

Później wystartowałaś w takich zagadkowych dla mnie zawodach, a mianowicie Akademickich Mistrzostwach Świata w przełajach? Opowiedz coś więcej o tym starcie.

Dla mnie również były one zagadkowe, ale to było bardzo fajne doświadczenie. Były to zawody o charakterze akademickim. Skonstruowano drużynę, żeby wystartować w sztafecie mieszanej: 2 chłopaków i 2 dziewczyny na 2 i 4 km. Co ciekawe, jadąc tam, ja i Ola Płocińska, która również brała udział w tej sztafecie, nie wiedziałyśmy, jak to podzielić: która z nas będzie biegła 2 km, a która 4 km? Ostatecznie zadecydował o tym rzut monetą! Tradycyjnie, znając moje szczęście, wylosowałam ten dłuższy dystans, a bardzo chciałam biec ten krótszy. To oczywiście nic takiego – wystartowałam, zrobiłam swoje i było bardzo fajnie. Było to ciekawe doświadczenie, bardzo mi się podobało. To był taki fajny przerywnik w treningach, coś innego, mobilizującego do dalszej pracy.

I choć odbywało się to w Portugalii, to pogoda trafiła wam się niezbyt dobra?

Niestety tak. Nastawialiśmy się na słońce i jakiś taki „portugalski urok”, w szczególności, że jechaliśmy do naprawdę ładnego miejsca. Aveiro, gdzie się to odbywało, nazywane jest „portugalską Wenecją”, ze względu na kanały wodne, które nadają takiego specyficznego uroku temu miastu. Ale nic z tego specjalnie nie zobaczyliśmy, ponieważ cały czas padało, wiało. Okropna pogoda utrzymywała się przez cały wyjazd, więc jedyne, co z niego pamiętam, to przenikliwe zimno, deszcz, brak słońca i ogrom błota na trasie. Słoneczna Portugalia? Na pewno nie wtedy. Ale było przynajmniej sympatycznie ze względu na towarzystwo, w jakim się tam znalazłam.

Zanim rozpoczęłaś starty na stadionie, w tym sezonie miałaś okazję przetestować obozy wysokogórskie. Jakie odczucia towarzyszyły tym wyjazdom i jak hipoksja zadziałała na ciebie?

Bardzo dobrze na mnie wpływają góry. Już od dłuższego czasu wiedziałam, że wysokość jest dla mnie dobrym bodźcem, ponieważ dobrze reagowałam już na nasze polskie góry i zawsze w tych warunkach dobrze mi się biegało. Ten tak zwany „eksperyment kenijski”, który zastosowałyśmy w tym roku z trenerką, okazał się trafny w moim przypadku. Mój organizm bardzo dobrze zareagował na ten wysokogórski bodziec. Sama odnalazłam się tam dobrze, chociaż początki nie były łatwe. Szczególnie pierwsze zgrupowanie w Kenii, które było dla mnie eksperymentalne. Musiałam wyczuć „z czym to się je”, jak specyficzny jest to trening i jak specyficznie zachowuje się organizm. Dlatego nic nie wiedziałam po pierwszym zgrupowaniu. Nie umiałam sobie odpowiedzieć na pytanie: jak będzie po zjeździe z gór? I chyba tego obawiałam się najbardziej. Tego, jak może być po tym obozie, jak moje ciało rzeczywiście zareaguje i czy objawi się to jakąś formą, a może to w ogóle nie będzie „to”. Okazało się, że dobrze to na mnie podziałało, biegało mi się potem bardzo fajnie. Dlatego obozy wysokogórskie w moim przypadku świetnie się sprawdzają. Mam nadzieję korzystać z tego jeszcze w przyszłości.

Pierwsze starty to dwa razy 800 m (2:04,54 w Piasecznie i 2:06,99 w Poznaniu), a później w Ostrawie już mocno poprawiona życiówka na 1500 m – 4:04,90.

Te pierwsze dwa starty na 800 m trochę zaburzyły mi obraz tego, jak może wyglądać sezon, ponieważ nastawiałam się na coś innego, na lepszy rezultat. A to podpowiadały mi moje treningi, które w pewnym momencie po prostu dawały mi znaki, że mogę biegać w tym sezonie dużo szybciej. Chociaż i tak ten pierwszy start był szybszy w stosunku do ubiegłego roku, było to lepsze otwarcie sezonu. Ale to nadal nie było wejście w sezon z impetem, tak jak tego wtedy oczekiwałam. Chyba dobrze, że tak się stało, ponieważ powoli się rozkręcałam. Musiałam znaleźć w sobie dużo takiego spokoju, żeby nie myśleć o tym, że nie jestem w stanie czegoś zrobić, tylko ze startu na start się rozpędzać. To drugie 800 m było na Akademickich Mistrzostwach Polski. Biegło mi się tam zdecydowanie lepiej, chociaż rywalizacja z zawodniczkami nie pozwoliła mi na zakręcenie się w okolicach rekordu życiowego. Ale już trzeci start, Ostrawa, to solidna życiówka na 1500 m. Wtedy otworzyły mi się oczy, że to już jest to i że wchodzimy na lepsze prędkości. Moje ciało zaczynało już sygnalizować: jestem w formie.

Później przed mistrzostwami Polski startowałaś jeszcze w Manchesterze 3 czerwca i wynik był trochę słabszy – 4:10,28. Jak przebiegał ten bieg?

Wydaje mi się, że nieodzownym elementem w całym cyklu startowym są również potknięcia. Na pewno Manchester był dla mnie takim potknięciem, ponieważ dla mnie samej bieganie na poziomie, na który wskoczyłam w tym sezonie, było czymś zupełnie nowym. Sama też musiałam się w tym odnaleźć. Po starcie w Ostrawie poprzeczka była ustawiona wysoko, więc w czystym przełożeniu chciałam oczywiście, żeby było albo bardzo podobnie, albo nawet lepiej na następnych zawodach. Być może skupienie się na tym trochę mi przeszkodziło. Ten bieg był typowo taktyczny, na miejsca. Wydaje mi się, że to także pogmatwało mi jasność oceny podczas biegu. Spowodowało podejmowanie gorszych decyzji niż zazwyczaj i to wszystko złożyło się na to, że na zegarze zobaczyłam wynik 4:10. Ale cóż, przyjęłam to jako kolejny sprawdzian, który musiałam przejść, żeby pobiec lepiej w następnym starcie. Musiałam uświadomić sobie, że takie starty bywają, mają miejsce i koniec. Byłam tam trzecia, do pierwszej zawodniczki nie było daleko. Nie byłam w pełni usatysfakcjonowana, ale nie załamywałam się tym. Po prostu wypadł mi jeden gorszy start. Tak po prostu się zdarza.

Następnym przystankiem były mistrzostwa Polski w Suwałkach. Tam przesunięto wam bieg na kolejny dzień z powodu ulewy, która przeszła w czwartek nad stadionem.

Mistrzostwa Polski to bieg typowo taktyczny i uważam, że tutaj w ogóle nie ma co patrzeć na uzyskany rezultat. Byłam z siebie bardzo zadowolona, ponieważ w pewnym momencie, kiedy po wolnym kilometrze doszło do tej szybszej ostatniej pięćsetki, to utrzymałam to. Gdy tempo znacznie wzrosło, a Sofia Ennaoui zaczęła wychodzić na czub, to ja w tym momencie również nie ustępowałam. Biegłam w rytmie i po prostu po przebiegnięciu linii mety byłam z siebie zadowolona, że nie ustępowałam, biegłam dalej. Przegrałam na końcu, ale ani przez moment nie dopuściłam do siebie myśli, że w jakikolwiek sposób jestem gorsza czy słabsza. Walczyłam do końca. Mistrzostwa Polski jak najbardziej oceniam na plus. Trochę zdestabilizowała mnie też ta zmiana terminu, ale myślę, że wpłynęło to jednakowo na każdą z zawodniczek i zawodników z innych konkurencji. Więc to nie jest żaden czynnik utrudniający.

eliza megger

Pięć dni później pobiłaś kolejną życiówkę w Marsylii (4:04,55). Ten start był wcześniej zaplanowany?

Ten start był w planach, wiedziałam o nim, ponieważ z trenerką kreśliłyśmy sobie wstępny kalendarz imprez tuż przed sezonem i rzeczywiście Marsylia była gdzieś tam zapisana. Ale wiadomo też, że takie plany bywają elastyczne, zależnie od własnych odczuć możemy je dostosowywać do aktualnych warunków. Nie wiedziałam do końca, czy tam wystartuję, czy nie. Miałam zadecydować po mistrzostwach Polski. I chyba właśnie przez fakt, że czułam się dobrze, zarówno fizycznie, jak i przede wszystkim mentalnie, byłam gotowa na kolejny mocny start. Zadecydowałam, że chcę tam jechać, chcę spróbować, bo czuję, że to może być „to”. To przeczucie okazało się poniekąd strzałem w dziesiątkę, ponieważ rzeczywiście czułam się dobrze i zrobiłam kolejną życiówkę na 1500 m. Potwierdziłam tym samym swoją formę, co było dla mnie bardzo ważne, bo to udowodniło, że wynik z Ostrawy nie był tylko wypadkiem przy pracy, jakkolwiek można było tak sądzić. Było to dowodem dla mnie samej, że jestem gotowa na dobre bieganie. Również ekipa Polaków startujących w Marsylii była bardzo fajna i w takim dobrym towarzystwie spędziliśmy ten czas. Wszyscy porobiliśmy niezłe wyniki. Marsylia w mojej głowie od tego momentu jawi się jako świetne wspomnienie.

Później 3 tygodnie treningu i start w Cork w Irlandii. Zrobiłaś tam – a jakże – kolejną życiówkę, tym razem na 800 m (2:03,53, 05.07.2022).

Był to dość dziwny start, bo kilka zawodniczek zaliczyło podczas biegu upadek. Już po 200 m była wywrotka. Na moje szczęście nie jestem aż tak szybka, jak zawodniczki prowadzące w tym biegu. Trzymając się tyłów widziałam, jak przede mną moje przeciwniczki sypią się jak pionki na planszy. Przez to, że miałam do nich odpowiedni dystans, byłam w stanie zareagować na to, co się działo. Zdołałam odskoczyć, unikając przy tym upadku. Śmiałam się później, że z takiego biegu, gdzie tyle się działo, zrobiłam jeszcze życiówkę. Szkoda trochę, że nie było jeszcze lepiej. Popełniłam dodatkowo błąd taktyczny, bo zbyt wcześnie wyszłam do przodu, co spowodowało, że biegłam po drugim torze. Z tego wszystkiego, biorąc pod uwagę wywrotkę, ten drugi tor, ta życiówka jest tym większym sukcesem. Myślę, że stać mnie jeszcze na o wiele lepszy wynik, ale trzeba to będzie nabiegać przy innej okazji. Ważne, że wtedy tyle pobiegłam i było w porządku. Czułam się tam dziwnie, bo byłam zaraz po zjeździe z Zakopanego. Byłam przez to bardzo niepewna i sama nie wiedziałam, co z tego wyniknie. Na szczęście wyniknęło coś fajnego.

Później znowu trochę treningu i bardzo podobny wynik na 800 m w Luksemburgu (2:03,62), a następnie Diamentowa Liga w Chorzowie na 1500 m i kolejna życiówka (4:03,04). 

Start na 800 m w Luksemburgu był bezpośrednio po zjeździe z Font Romeu. To też był bieg dość eksperymentalny dla mnie, ponieważ nigdy wcześniej nie startowałam od razu po zjeździe z takiej wysokości. Bieg był dla mnie udany, nie mogę powiedzieć, że był zły. Nie wiedziałam, na co się nastawiać: czy na świetną życiówkę, czy na dołek związany ze zjazdem z wysokości. Było po prostu w porządku. Później wróciłam do domu i uspokajałam się przed startem na swojej pierwszej Diamentowej Lidze, która była dla mnie czymś naprawdę ważnym w moim sportowym życiu. Sam start był „oczekiwanym nieoczekiwaniem”. Nie wiem, jak mam to określić. Wiedziałam, że jestem w formie, ale nie wiedziałam, w jakiej. Nie czułam się „rozbiegana” po zgrupowaniu we Francji, a mimo to zrobiłam taki wynik. Długo to do mnie nie docierało, że uzyskałam taki, a nie inny rezultat. Byłam przeszczęśliwa. Ten start to nie były też moje „ostatnie pieniądze”. Dlatego byłam pełna takiej wewnętrznej satysfakcji, mobilizacji, że być może da się pobiec jeszcze lepiej.

Kolejnym startem były już mistrzostwa Europy w Monachium. 

Dla mnie ta impreza to bardzo cenna życiowa lekcja. Na pytanie, jak miałabym określić bieg w Monachium – czy rozpatrywać go w kategoriach sukcesu, czy porażki, to trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć. Z perspektywy czasu, którą teraz mamy, oceniam to jako sukces oczywiście. Ponieważ pomimo tego, że nie udało mi się wywalczyć awansu do finału, to wystartowałam w swoich pierwszych w życiu zawodach seniorskich o charakterze międzynarodowym. Teraz wiem, że aby osiągać sukcesy na tej arenie, trzeba mieć bagaż doświadczeń i przejść przez różne scenariusze, jakiekolwiek by one nie były. Czy bardzo udane, czy fatalne. To, że nastawiałam się na to, że mogę być w tym finale, pomagało i przeszkadzało. Moja życiówka sprzed kilku dni wcześniej wskazywała, że jak najbardziej mogę myśleć o tym finale. Nie było to niczym niewłaściwym, że sobie to wizualizowałam i tak też robiłam. Niestety wyszło jak wyszło i się w tym finale nie znalazłam. Było mi bardzo przykro, bo podeszłam do tego ambitnie i bardzo chciałam to zrobić. Potem, rozmawiając i analizując bieg na gorąco z trenerką Marzanną Helbik i trenerem Joachimem Helbik zastanawiałam się, co można było zrobić inaczej. Powiedziałam od razu po biegu, że gdybym mogła powtórzyć go jeszcze raz, to pobiegłabym odwrotnie: nie ustawiłabym się na początku stawki, tylko biegłabym obserwując grupę z tyłu. Ale to znowu były „gdybania” i moje myślenie życzeniowe. Pobiegłam inaczej i nie mogę mieć do siebie teraz żadnych wyrzutów. Było, minęło. To był mój pierwszy start tego typu i chociaż było to dla mnie trudne, teraz jestem po prostu wdzięczna, że mogłam się tam znaleźć i wystartować. Wiem, jak to wygląda i wiem na pewno, co zrobić dalej. Trzeba wyciągnąć oczywiście z tego odpowiednie wnioski, żeby było tylko lepiej.

Sezon jako całość był przecież bardzo udany. Ósme miejsce w tabelach historycznych, życiówka poprawiona prawie 7 sekund…

Tak, oczywiście. Jeżeli mówi się o „kamieniach milowych” w czyichś życiowych scenariuszach, to na pewno ten sezon takim dla mnie był. Przede wszystkim wywindował mnie na zupełnie inny poziom w sferze biegowej. Ten czas na 1500 m nagle otworzył mi sporo nowych ścieżek i udowodnił mi samej, że stać mnie na bardzo dobre bieganie. Zaczęłam przywiązywać większą uwagę do niezbędnych czynników, by być jak najlepszą. Podsumowując, był to dla mnie sezon bardzo owocny. Jestem absolutnie szczęśliwa mogąc siedzieć sobie teraz w swoim mieszkanku i wracać myślami do tego, co działo się jeszcze przed chwilą: jak stresowałam się, przeżywałam te starty. Teraz już ze spokojem myślę sobie: Eliza – zrobiłyśmy to, dałyśmy radę, udźwignęłyśmy to!

Pochodzisz z Warlubia koło Grudziądza, który kojarzy mi się z Bronkiem Malinowskim i jego trenerem Ryszardem Szczepańskim. Czy dało się odczuć tę atmosferę związaną z tym wielkim mistrzem?

Przede wszystkim pochodzę z miejscowości, która była ściśle związana z samym Bronkiem. On sam pochodził z miejscowości tuż obok Warlubia, tutaj chodził do szkoły, wszyscy starsi go pamiętają. Jego nazwisko w moich stronach jest synonimem wytrwałości i tytanicznej pracy. Zawsze jego osoba mi przyświecała. To było wiele rzeczy, które teraz z perspektywy czasu miały na mnie niemały wpływ. Uśmiecham się na samą myśl, kiedy to sobie przypominam. Przez pewien okres swojego życia mieszkałam na ulicy Bronisława Malinowskiego, potem chodziłam do szkoły jego imienia. Później, kiedy zaczęłam trenować, codziennie pokonywałam most nazwany jego imieniem. Trenowałam też w klubie, z którym był związany przez całe swoje życie. Przez to cały czas czułam gdzieś jego obecność w moim życiu, co było dla mnie niezwykle budujące. To chyba ważne, żeby mieć taki autorytet sportowy. Nie ukrywam, że on na pewno takim dla mnie był, mimo że nigdy nie było mi dane go poznać przez jego tragiczne losy. Ale często powracając do mojego domu myślę o nim. Jest to bardzo ważna postać w moim życiu.

eliza megger

Jakiś czas temu przeniosłaś się jednak na Śląsk. Co o tym zadecydowało i jak ci się tu żyje?

Powody przenosin były dość prozaiczne, ponieważ kończąc liceum musiałam jakoś zadecydować o swojej przyszłości. A że bardzo zależało mi na tym, żeby nadal trenować i robić to w sposób właściwy i mądry, to rozważałam naprawdę wiele opcji związanych z moim dalszym rozwojem. Chciałam jakoś połączyć studia i trening. Nie wyobrażałam sobie, żeby nie uczyć się dalej. Bardzo chciałam iść na studia, bardzo chciałam dalej trenować i chciałam, żeby po prostu to się wszystko udało, żeby miało „ręce i nogi”. A że będąc członkinią kadry narodowej, trenowałam pod okiem swojej obecnej trenerki – Marzanny Helbik. Dlatego zadecydowałam, że chcę kontynuować z nią współpracę. Dodatkowo świetnie dogadywałam się z moją przyjaciółką z Pszczyny Sylwią Indeką. Dało mi to wszystko do myślenia, że może byłby to dobry kierunek. Pomyślałam, że skok na głęboką wodę, jakim byłaby przeprowadzka do odległego jednak miasta, jakim są Katowice, byłby dla mnie samej dobry. Stwierdziłam więc: dlaczego nie? Dlaczego by nie spróbować, nie sprawdzić, czy nie potrafię pływać w tej głębokiej wodzie? Zrobiłam to i rzeczywiście to wyszło. Fajnie udało mi się wiele rzeczy zrealizować. Uważam, że była to chyba najlepsza decyzja w moim dotychczasowym życiu. Bo gdyby nie ona, to nie byłoby tych wszystkich udanych wydarzeń po drodze. Więc oczywiście niczego nie żałuję. Zadecydowały tutaj względy sportowe. Wybrałam też Uniwersytet Śląski na moje studia, tam też poznałam wspaniałych ludzi. Świetnie odnalazłam się na Śląsku, wpasowałam się w to miejsce. Bardzo do mnie przemówiło. Dlatego teraz dzielę swoje życie między strony rodzinne, kiedy do nich powracam na jakieś krótkie „wakacje” i tutaj, gdzie mieszkam na co dzień, uczę się, trenuję i jest mi z tym bardzo dobrze.

Poprawiłaś już połowę rekordów swojej trenerki: na 800 m, półtora i trójkę, ale na piątkę (16:17,52), 10 km, w półmaratonie i maratonie nie było by ci tak łatwo. Myślę, że ta piątka jest jeszcze do zrobienia?

Mam nadzieję! Zobaczymy, jak wystartuję, czy to rzeczywiście się uda. Trenerka za każdym razem, kiedy uda mi się poprawić rekord życiowy, wspomina również o swojej życiówce, że była taka i taka, więc jest to mój stały punkt odniesienia w moim progresie sportowym.

A jak określiłabyś swój trening? To znaczy czy wychodzisz bardziej z treningu szybkościowego, a może wytrzymałościowego. Czy masz jakiś trening, który szczególnie „oddaje” później na zawodach?

Mój trening skupia się wokół wykorzystania naturalnych predyspozycji. „Wchodząc” w bieganie, od początku zaczynałam od dłuższych dystansów ze względu na wrodzoną wytrzymałość. Do tego nigdy nie miałam większego problemu z szybszymi odcinkami, bo jak mawia trenerka – mam szybką stopę (śmiech). Wychodzimy więc z treningu wytrzymałościowego – kilometraż jest bliższy bieganiu 5000 m, aniżeli krótszym dystansom, wtedy czuję się najlepiej. Do tego dochodzi siła biegowa, podbiegi, a w okresie jesiennym stały element przygotowań – przełaje. Mój trening to taka hybryda wytrzymałości i szybkości, jednak gdybym miała wyznaczyć udział procentowy obu elementów – dominuje wytrzymałość. Trening, który szczególnie oddaje? Każdy, który sprowadza mnie do parteru (śmiech). Wtedy jedyną odpowiedzią, dlaczego warto go dokończyć, jest sformułowanie – „Nic się nie martw Eliza, to odda”. Tyczy się to u mnie większości treningów tempowych w okresie okołosezonowym.

Ten sezon to już mistrzostwa Europy, prestiżowe mityngi, wyjazdy w góry. Czy myślisz już o kolejnych celach, jak mistrzostwa świata i igrzyska olimpijskie w Paryżu?

Na pewno jest to gdzieś z tyłu mojej głowy, ponieważ wysokie cele są według mnie czymś niezbędnym w życiu. One gdzieś kształtują mi też sam cykl treningowy. Bez wątpienia imprezy, które wymieniłeś są dla mnie i dla mojej trenerki dalekosiężnym celem. Oczywiście nie jest to też coś, co sobie narzucam, że muszę tego dokonać i coś udowodnić. W taki sposób do tego nie podchodzę. Ale jak najbardziej myślę o sobie w kategoriach zawodniczki, która chce biegać na coraz lepszym poziomie i będzie robić wszystko, aby takie kwalifikacje uzyskiwać.

 Dziękuję za rozmowę!

Możliwość komentowania została wyłączona.

Jakub Jelonek
Jakub Jelonek

Były chodziarz, który nieustannie dokądś zmierza (wielokrotny reprezentant Polski i dwukrotny olimpijczyk – z Pekinu i Rio). Współautor biografii Henryka Szosta, Marcina Lewandowskiego i Adama Kszczota oraz książki „Trening mistrzów". Doktor nauk medycznych i nauk o zdrowiu. Pracownik Uniwersytetu Jana Długosza, a także trener lekkoatletycznych klas sportowych w IV L.O. w Częstochowie. Działa też jako sędzia i organizator imprez, nie tylko sportowych.