29 września 2009 Redakcja Bieganie.pl Sport

Edward Stawiarz – ostatni długodystansowiec Wunderteamu


edwardstawiarz_540_5.jpg

Idąc na spotkanie z Edwardem Stawiarzem, najbardziej deprymująca była świadomość tego iż będę rozmawiał z żywą legendą. Nie przytłaczał mnie fakt iż jest to olimpijczyk, były rekordzista Polski, utytułowany zawodnik. Wiedziałem, że jest to człowiek, któremu wspomnień może pozazdrościć najlepszy znawca Królowej Sportu w tym kraju. Edward Stawiarz był ostatnim długodystansowcem Wunderteamu, który trenował z Krzyszkowiakiem, Zimnym, Chromikiem. Można śmiało powiedzieć iż dzierży w ręku klucz, który zamknął bramę pięknego okresu polskich biegów długich. Jako ostatni zawodnik tamtych czasów, był ceniony na świecie, zapraszany na prestiżowe mitingi i tylko niewłaściwe okoliczności sprawiły iż nie osiągnął wysokiej pozycji na Igrzyskach Olimpijskich. Oto rozmowa przesiąknięta charakterem i zasadami ludzi, którzy blisko pół wieku temu stworzyli polską szkołę biegów długich, słynną wówczas na cały świat.

Edward Stawiarz, obecnie prezes klubu WKS „Wawel” Kraków przyjął mnie w swoim gabinecie mieszczącym się w siedzibie klubu. Zaskoczony wysportowaną sylwetką i wręcz młodzieńczym krokiem oraz przywitany silnym uściskiem dłoni zacząłem podróż wehikułem czasu…

Pierwsza sprawa, która rzuca się w oczy przeglądając przebieg Pańskiej kariery sportowej to dość późny jej start. Wynikiem, do którego udało mi się dotrzeć najgłębiej sięgając w przeszłość jest 31:55 na 10000m uzyskane przez Pana w wieku 21 lat.

Zgadza się. Jeżeli Pan prześledzi kariery sportowe takich zawodników jak Szordykowski, jak Mamiński, jak Piotrowski, Niemczak czy Wawrzuta, zauważy Pan, że większość biegaczy wówczas wychodziła z Biegów Narodowych w wojsku. Żołnierz, który przychodził do wojska startował najpierw w mistrzostwach jednostki, następnie w mistrzostwach okręgu czy też sił zbrojnych. W ostatnim etapie wyłaniano sześciu najlepszych.

Czyli rozumiem, że u Pana wyglądało to właśnie w ten sposób?

W moim przypadku było zupełnie inaczej. Ja się bawiłem w piłkę nożną, biegałem w LZS-ach na poziomie 1:58 na 800m i 4… żebym nie skłamał 08 czy coś takiego na półtora na Mistrzostwach Województwa LZS-ów w 1959 roku. LZS-y były wówczas bardzo prężne, Kaziu Zimny z tego wyszedł na przykład. Wielu reprezentantów Polski wyszło z tego pionu, nie tylko w lekkiej atletyce.

Wyniki, którymi wówczas Pan się legitymował były uzyskane na „żywca”?

Na żywca, wynikało to raczej z gry w piłkę nożną. To były inne czasy, wtedy nie było komputerów, nie było telewizji, jak ja przyszedłem do wojska w 1960 roku, w telewizji emitowano program 3-4 godziny dziennie, więc co było robić?

edwardstawiarz_540_1.jpg
Mistrzostwa Europy Budapeszt 1966, finał 5km.

Trzeba było biegać… Czyli w rezultacie mimo pierwszych kroków biegowych w LZS-ach nie został Pan wyłowiony tamże, nastąpiło to dopiero w wojsku?

Ja trafiłem do wojsk powietrzno desantowych. W wojskach powietrzno desantowych była tak zasada, że jak się przychodziło to oprócz skakania było przygotowanie typowo wytrzymałościowe. Komandos miał być wszechstronnie przeszkolony. Tak więc zimą był obóz w Istebnej, na który szło się po prostu piechotą! Jedna jednostka szła, druga wracała. Po drodze były oczywiście zajęcia taktyczne, jak był śnieg to w śniegu. Na samym obozie siedziało się 3 tygodnie, wszyscy uczyli się jeździć na nartach, no ale najpierw trzeba było tam zajść. Myśmy byli do tego przygotowani. W jednostce gdziekolwiek się chodziło, wszędzie obowiązywała komenda „biegiem”.

Ale jak Pan trafił do sportu wielkoformatowego?

Przychodząc tutaj w roku 1960, były takie śmieszne sprawdziany. Na żużlowej bieżni biegało się 1000m,w trampkach wojskowych tzw „pepegach”, poza tym wspinanie po linie, bieg na 100m z pozycji leżącej i skok w dal, jednak tu była śmieszna rzecz, bo to był skok przez traneszeję. W każdym razie ja wygrałem to 1000m.

Pamięta Pan może jeszcze czas?

Proszę Pana, ja wygrałem to w tych „pepegach” w 2:55. Była wówczas taka impreza na wale pomorskim – bieg patrolowy na 18km, na 15km było strzelanie z kbks-u. Tam startowały zespoły 4-osobowe. Dywizja powietrzno desantowa wystawiała również drużynę. Jako, że uzyskałem najlepszy wynik na te 1000m z nowego naboru, zostałem zobligowany do zasilenia reprezentacji na ten bieg. Ściągnięto mnie wówczas z Istebnej dokąd jak wspominałem, dotarliśmy piechotą. Przygotowanie żołnierzy do biegu patrolowego powierzono Ożogowi, który był wówczas cały czas czynnym biegaczem. No i zaczęliśmy tutaj z Ożogiem truchtać. Zaczął Ożóg kompletować ekipę do biegu patrolowego. Dwóch biegaczy – żołnierzy było już tutaj w desancie. Był to Marian Jurczyński – 2-krotny Mistrz Polski w maratonie i Pierzynka, nie pamiętam imienia, daleki kuzyn tego słynniejszego Zbigniewa Pierzynki. Jako trzeciego wcielili okresowo do desantu, specjalnie na ten bieg Jasia Puchera, który był już po wojsku, biegał koło 14:20 piątkę. Brakowało im czwartego. Na podstawie kilkudniowej obserwacji postanowiono iż tym brakującym ogniwem będę ja. No i dołączyłem do nieźle już wytrenowanych kolegów. Okazało się, że bieg wygraliśmy! W dodatku z dość znaczną przewagą nad oficerską szkołą wojsk radiotechnicznych z Jeleniej Góry. Tam dochodziło jeszcze to nieszczęsne strzelanie. Myśmy na 200 strzałów trafili 76, a za każdy niecelny strzał było doliczane 10 sekund. W rezultacie i tak zwyciężyliśmy o 3 minuty. Zasada była taka, że grupa musiała się trzymać razem, więc miałem co robić! I w ten sposób trafiłem właśnie pod skrzydła Ożoga, tak zaczęła się przygoda ze sportem.
.
Pamięta Pan swój pierwszy poważny start?

Pierwszy mój start był na lidze seniorów w Warszawie. Biegałem wtedy 5000m i uzyskałem 15min i 4sek. I to był wtedy szósty wynik w Polsce.

W młodzieżowcach?

Nie, w ogóle, w seniorach. Dostałem wtedy powołanie na obóz kadry do Wałcza. Wszyscy młodzieżowcy, spaliśmy w takim starym budynku, w 15 osób na jednej sali. Na zakończenie tego obozu nabiegałem na trójkę 8:45. Wyniku na piątkę już nie poprawiłem w tamtym sezonie. Na drugim rzucie ligi biegałem dychę, ustanawiając ten wynik, o którym Pan wspominał na początku – 31:55. Z czego ten czas wynikał – startowałem z moim trenerem klubowym Ożogiem,a on był specyficzny człowiek i tłumaczył mi „kurdasz aniołku, nie chodź za mną bo się zarżniesz!”. Pierwsze 5 okrążeń cały czas to powtarzał, aż zaczął robić zrywy. Ja go nie puszczam, a on znów – zryw. W końcu po 6km nie wytrzymałem, podejrzewam że przy innym rozkładzie tempa mógłbym w okolicach 31min nabiegać. W następnych latach notowałem progresję, kolejny sezon po tym otwierałem biegiem na 5km w 14:24, później było 3:56 na półtora. I tak sukcesywnie co roku się poprawiałem, do tych swoich rekordowych wyników. 3:44 na 1500m nabiegałem 5 lat później w 1967 roku.

edwardstawiarz_400_2.jpg
Mistrzostwa Polski, Szczecin, 1965

Jak na długodystansowca miał Pan wówczas przyzwoite życiówki w biegach średnich, szacunek budzi np. 1000m

2:24. Wie Pan w jaki ja to sposób nabiegałem? O 4:30 rano wsiedliśmy z Andrzejem Czarneckim z „Wisły” na jego motor – Junaka. Obładowaliśmy się bagażami i do Wałcza na tym motorze! A to nie takie drogi jak teraz! Przyjechaliśmy na miejsce coś koło wpół do drugiej. Zjedliśmy obiad i mówią, że są o 16:00 zawody. No to startujemy! No to na tysiąc! Po tej podróży objechałem wszystkich średniaków, z Brehmerem wygrałem między innymi. Mulak miał takie metody treningowe, że 40min później biegaliśmy 400m. 52,4 nabiegałem. Biegaliśmy to na stadionie miejskim w Wałczu, na twardym żużlu. Pierwszy tartan, to już było pod koniec mojej kariery, położony został na „Skrze” w Warszawie w 1969 roku. Myśmy wyjeżdżali praktycznie co sobota ekspresem o 4:45 rano z Krakowa. Po przyjeździe drzemało się gdzieś tam na stadionie treningowym pod drzewami, do 16:00 czekając na rozpoczęcie zawodów. W międzyczasie obiad w barze mlecznym, a później większość startowała z powodzeniem bijąc wielokrotnie rekordy życiowe. O 20:40 był pociąg powrotny, który w Krakowie było 2:30.

Czyli tłumaczenie czyjegoś słabego startu powiedzmy „twardym łóżkiem” możemy schować między bajki?

To były zupełnie inne czasy, jak patrzę teraz na czołowych zawodników zauważam wszechobecny minimalizm. To istotna różnica pomiędzy obecnym, a tamtym pokoleniem biegaczy. Rzadko mi się zdarza teraz znaleźć młodego zawodnika, który tak jak wtedy rwał się od pierwszych treningów przed doświadczonych kolegów. Idąc na wycieczkę w góry np. w Przesiece, Krzyszkowiak musiał tych młodych co chwilę hamować. Ja mając za sobą 1,5 roku treningu pojechałem na obóz do Bydgoszczy, mieszkaliśmy na obiektach Zawiszy, te baraki stoją tam do dzisiaj. Przed treningiem Mulak z Kępką dzielili kto, co, z kim i ile.
Kępka mówi „Krzysiu to ty pójdziesz ze Stawiarzem, weź go i zróbcie sobie 15x3min, on niech zrobi 12 razy, z tym że ty ostatnie 30sek za każdym razem przyspieszaj, a on niech sobie spokojnie dobiega”. Poszliśmy na ten trening, rozgrzewka, no i biegamy. Pierwsza – on przyspiesza, ja przyspieszam. Druga on przyspiesza ja przyspieszam. 3, 4 to samo, widzę że tempo już jest takie, że nie ma miejsca na przyspieszanie. Zrobiliśmy tak te 15 razy, Krzyszkowiak nie odzywa się do mnie w ogóle, był małomówny, ale wtedy to już zupełnie nie miał ochoty na żadne rozmowy. Wchodzimy do ośrodka, Krzysiu rzucił czapką o stół i krzyczy do Kępki: „Kończę ze sportem! Żeby taki gówniarz, który półtora roku trenuje, mnie Mistrza Olimpijskiego zarżnął na treningu”. Do dziś pamiętam jego słowa, ale podejrzewam, że od tego czasu miałem u Krzyszkowiaka fory i do końca życia byliśmy wielcy przyjaciele.

Czyli uważa Pan, że obecnie zawodnikom brak tej fantazji?

Proszę Pana, kiedy my szliśmy do lasku wolskiego,a to cała wataha tych wojskowych szła, to było ściganie, tam się nikt nie oszczędzał. Jest tam podbieg 1,5km to wszyscy celowo czaili się właśnie na ten odcinek. Nikt się nie martwił, że się zarżnie, nikt się nie martwił, że jutro będzie biegał tempo. A teraz? Największy minimalizm, jak ja widzę że ma biegać tempo to broń Boże żeby się za bardzo przed tym konkretnym treningiem nie zmęczył. Wtedy też się zupełnie inaczej trenowało, nikt nie znał żadnych zakresów. Jakbym Panu pokazał dzienniczki treningowe, to w tygodniu były 4 mocne akcenty.

Ale to wszystko bazowało raczej na samopoczuciu, na zabawach biegowych tak?

Niekoniecznie , przede wszystkim na tempie. Podam Panu taki przykład. Chromik, Krzyszkowiak, Zimny, Ożóg, nie wiem kto tam jeszcze był, biegali w lutym 20x400m na płaskim odcinku szosy z Przesieki w stronę Borowic. Na miękkim śniegu mieli zrobić to po 70 sek. Nie wiem wtedy kto zaczął, ale któryś poprowadził w 64 sekundy. Tak się napędzali wzajemnie i wszystkie 20 razy wyszły w 64-65sek. Tam specjalnych przyjaźni nie było, oczywiście jako drużyna potrafili walczyć i pomagać sobie, ale na treningach była rywalizacja. Jurek Chromik – Ślązak, Ożóg taki charakter ciekawy gdzieś tam z Kresów, Kaziu Zimny chłopak ze wsi z pod Tczewa, każdy odmienny charakter, tworzyli zespół kiedy było potrzeba.

Jakie przerwy na tych odcinkach?

Minuta. Nikt się nie martwił wtedy, że forma przyjdzie za wcześnie. To był klasyczny trening obowiązujący cały rok, był to trening piątkowy. W zależności od części sezonu zmieniała się liczba powtórzeń i prędkości.
Przed krosem L’Humanite biegaliśmy w Podgórzynie na obozie na odmierzonym odcinku szosy 15x1km po 2:45, na przerwach 3-minutowych. Tak się biegało wtedy, to była kwestia wytrenowania. Nie było pojęcia biegu ciągłego. Z ciekawszych treningów pamiętam jeszcze 3x(6x200m) po 28-29 sek, z tym że przerwa polegała na truchcie po przekątnej stadionu, wychodziło to 45 sek. Po każdej serii biegaliśmy sześćsetkę, w tempie zbliżonym do tego z dwusetek. Wychodziło to w granicach 1:30sek. Dopiero po tym było 5 minut przerwy.

Zaskakujące jest to, że wtedy były znacznie gorsze czynniki zewnętrzne takie jak wspomaganie, baza startowa, nie było przecież tartanu, a wyniki były zbliżone do czasów naszej obecnej czołówki.

Zgadza się, ile by taki Krzysiu nabiegał na tartanie, jeżeli w błocie podczas Igrzysk Olimpijskich w Rzymie osiągnął 28:52 na 10km! I wtedy zawodnicy potrafili bić rekordy życiowe na otwarciu sezonu z początkiem mają i 12 października na Dniu Wojska Polskiego.

Czyli ta forma była bardzo stabilna na przestrzeni całego sezonu.

Dokładnie. I przy takim intensywnym treningu, przy tak marnym wyżywieniu, bez odnowy biologicznej, wtedy właściwie tylko sauna była, człowiek wytrzymywał cały sezon. Gdyby zerknąć w mój dzienniczek treningowy, to ja startów na bieżni miałem: z 4-5 dych, z 6 do 8 piątek, ze 4 trójki i 4-5 razy półtora. 26-28 startów! Mniej było przełajów, nie było wówczas biegów ulicznych. Krzyszkowiak potrafił biegać w sobotę piątkę, w niedzielę dychę, na wysokim poziomie!

No Pan również to potrafił i to w jakim stylu! Jeżeli przyjrzeć się pańskim najlepszym wynikom na 5 i 10km, nietrudno zauważyć że uzyskane zostały dzień po dniu w Leningradzie. W dodatku minimalnie odbiegały od ówczesnych rekordów Polski.

Muszę Panu powiedzieć, że w obydwu tych biegach ja byłem w stanie pobić te rekordy. Niestety nie było trenera, który mógłby mi krzyknąć na co ja idę. A kompletnie nie miałem pojęcia. Po 4km urwała się wtedy czwórka, był tam między innymi Keino i Haase który pobił wtedy rekord Europy 28:04. I została za nimi druga grupa, z 6 zawodników, ja w tej grupie byłem. Trochę mi było wolno, jak już wspominałem nie wiedziałem na ile idę, wydawało mi się, że jest to tempo na jakieś 29:30.Gdybym miał pojęcie na co biegniemy, poszedłbym sam, bo mnie było stać na to. A tak nabiegałem 28:54 (ówczesny rek. Polski 28:52), a kolejny zawodnik za mną miał 29:01. Ja ruszyłem dopiero z pięćsetki i włożyłem mu 7 sekund. A w drugim dniu przyznam szczerze nie chciało mi się iść na trening, a że byłem zgłoszony na piątkę to mówię „a przebiegnę z 3km i zobaczymy jak będzie.

edwardstawiarz_540_3.jpg
Mistrzostwa Polski, Szczecin, 1965

Odczuwał Pan skutki ścigania się dzień wcześniej na dychę?

Nogi mnie nieźle bolały , w końcu to było bieganie po twardym żużlu. Jednak zaryzykowałem i widzę po 2km biegnie jakieś 40m za mną Heniek Szutko. A że była to połowa sezonu, Przegląd Sportowy drukował na tymże półmetku tabele lekkoatletyczne. No to mówię „lecę, będę pierwszy na tabelach!”. I zmotywowany w ten sposób dobiegłem do końca. I znów ta sama sytuacja, nabiegałem 13:46 przy rekordzie Polski Zimnego 13:44. Gdybym wiedział, że to jest tak blisko, na pewno rekord by był. W jednym jak i w drugim biegu byłem piąty.

To był Memoriał Braci Znamieńskich?

Tak, w Leningradzie przebywaliśmy od tygodnia, zostając po wcześniejszym meczu Polska-NRD-ZSRR, na którym biegałem trójkę. Z tym, że ta trójka to było czajonko na 8:18. Wtedy przegrałem na końcówce z Mistrzem Europy na 3km z przeszkodami – Kudinskim.

Miał Pan jednak wybitnego pecha bo był to olimpijski rok 1968, gdzie będąc w tak wyśmienitej dyspozycji został Pan „skazany” na Igrzyska Olimpijskie w Meksyku. A wiadomo, że warunki dla długodystansowców są tam zabójcze.

Jak ja dotarłem do Meksyku to mi Kępka od razu powiedział: „stary, tutaj nic nie zdziałasz”. Aklimatyzować się pojechał tam pół roku wcześniej fenomenalny wówczas Clarke, a jaki był skutek wiadomo. Wrócił bez medalu.

A Pan ile dni wcześniej przybył do Meksyku?

To był jakiś miesiąc przed startem.

Czy był Pan zdruzgotany wynikiem 15:13 na 5km?

Nie tą piątką nie byłem szczególnie załamany. Natomiast byłem zdruzgotany dychą.

Nie ukończył Pan o ile się nie mylę…

To nie było tak z tym nieukończeniem. Ja byłem drugi z Europejczyków, jedenasty był Hill, a ja byłem osiemnasty. To był błąd sędziów, którzy od któregoś miejsca chcieli nas ściągać z bieżni. Ja ukończyłem i pojawiły się 2 komunikaty. Jeden ten z adnotacją o zejściu, drugi na którym figuruję na 18 pozycji. Jako oficjalny niestety figuruje ten gdzie rzekomo nie skończyłem.

Z jakim wynikiem pokonał Pan tą dychę?

To było 31 minut z groszami. Wracając do piątki , biegałem ją już po dyszce, byłem zmęczony. Poza tym widziałem co się dzieje – cala Europa wówczas nie liczyła się, tam po raz pierwszy zaczęli dominować czarni. Ruszyłem dość żywo, jednak po 600m zobaczyłem że właśnie czarny padł z niedotlenienia, ja sobie mówię „oho, Edek uważaj!” i zwolniłem tempo, biegnąc tak aby po prostu ukończyć.

Chciałem zapytać o maraton w Pana karierze. Na tym dystansie pańskie wyniki zdają się odbiegać znacznie od wartości tych uzyskiwanych na bieżni.

Wie Pan, maraton to jest oddzielny rozdział, nikt nie wiedział jak do tego trenować, trenowało się właściwie tym samym systemem co do bieżni. Zwiększaliśmy ewentualnie ilość powtórzeń odcinków tempa.

Wypracował Pan swoje metody treningowe?

W momencie kiedy biegałem już maraton, popełniłem kilka błędów, które na pewno odbiły się w późniejszych latach na mojej karierze. Początkowo trenowałem z Ożogiem, później Ożóg stwierdził „kurdasz aniołku idź ty do Mulaka bo powiedział, że tak cię trenuję żebyś ze mną nie wygrał”. No i zacząłem współpracę z Mulakiem do momentu kiedy był on trenerem kadry. Po Mulaku, na krótko kadrowiczów przejął Krzyszkowiak, a później już nie pamiętam kto, w każdym razie dość często się zmieniali. I tak zacząłem konsultować, raz z trenerem Biernatem, innym razem z Korbanem, z Orywałem i przyznam się szczerze że zacząłem sam trenować, co nie było dobrą rzeczą. Nie jest dobrze samemu trenować. Moja wiedza wtedy na temat fizjologi, biomechaniki była niewielka patrząc z perspektywy tego co nabyłem później na uczelni. U mnie jeszcze dochodziła zmiana techniki biegu, którą zmieniałem 3-krotnie. Inaczej się biega na żużlu, inaczej na tartanie, inaczej na asfalcie. Należy pamiętać, że był wtedy jeden maraton w Polsce – Dębno. Podczas jednego z nich mijałem półmetek w 1:05:45. Po połówce widząc, że za mną nie ma nikogo nie było motywacji żeby ciągnąć na lepszy wynik. Poza tym odżywianie na trasie, nie było punktów odżywiania takich jak teraz, przygotowywało się herbatę lub kawę, do której wsypywało się sproszkowaną witaminę C i to było całe odżywianie. Start był o 15tej, jak przygrzało słońce, na tych wzgórzach piaszczystych i pośród łąk to nie było takie proste.

Podejrzewam, że potencjalnie było Pana stać na znacznie lepsze rezultaty na tym dystansie

Ja jestem przekonany, że z tych wyników, które miałem na piątkę i dziesiątkę mógłbym osiągać takie wyniki jakie uzyskiwali później moi wychowankowie. A miałem chłopaków którzy biegali w okolicach 2:12.

Z pańskich zawodników chyba najbardziej wybija się tutaj postać Jacka Kasprzyka, który w wieku 24 lat nabiegał w Pekinie 2:11:52.

Proszę Pana, nie każdemu zawodnikowi niestety, Bozia dała równocześnie zdrowie i rozum. Bez głowy zawodnik nie będzie zawodnikiem. Jednak fizycznie Kasprzyk był nie do zajechania. O tym jakim Jacek jest „koniem” świadczy to iż miał zerwanego achillesa dwukrotnie i do tej pory biega. I nie przebywał w jakiś specjalistycznych klinikach, tutaj u nas w szpitalu wojskowym był zszywany. Nie przechodził nigdy po tym żadnej rehabilitacji, koń był nie do zdarcia. Tylko główka nie ta. Jak on mi pojechał i nabiegał te 2:11:52, ja go chciałem przyhamować, a on na jeden bieg mi ucieka, na drugi , tu półmaraton tam 10km. Ja mu dałem ostrzeżenie, że bez mojej wiedzy nigdzie nie startuje. Powiedziałem mu „Jacek tą metodą to my daleko nie zajdziemy”, na co on „ja muszę zarabiać pieniądze”. Ja to oczywiście rozumiałem, ale mówię „Jacek ja bardzo chcę żebyś ty zarabiał pieniądze, ale duże pieniądze i chcę żebyś po skończeniu kariery był w pełni zdrowym człowiekiem”. Niestety ten czarny scenariusz sprawdził się bardzo szybko. Dowiedziałem się, że za moimi plecami załatwił sobie start w Beppu. To było zimą, gdzie my zaczynaliśmy dopiero pracę treningową. Próbowałem mu tłumaczyć, że to nie ma sensu, ale on dostał spore startowe i nie dało się go przekonać. Poleciał tam 2:17, ja byłem w szoku, bo nabiegał to właściwie z niczego. Ale na zdrowiu na pewno się odbiło, tym bardziej, że do 17km leciał z grupą na poziomie jego rekordu życiowego, a później doczłapał się do mety. Powiedziałem mu wprost „Jacek to był ostatni twój wyjazd, o którym ja nic nie wiedziałem”. Dowiedziałem się chwilę później, że jedzie na połówkę do Berlina i to był koniec. Powiedziałem „cześć, życzę ci powodzenia, 10 lat ze mną trenowałeś i źle na tym nie wyszedłeś”.

A czy będziemy mieli jeszcze maratończyków na poziomie 2:09 i lepiej?

Jeżeli nie będziemy mieli zawodników biegających poniżej 28min na 10km to możemy zapomnieć o bieganiu maratonu poniżej 2:10. Jest szansa, że Szost coś pokaże… Te 2:09 Gajdusa czy Niemczaka też się z niczego nie wzięło, oni mieli rekordy życiowe na dychę w okolicy 28:20. Bo niemożliwym jest aby facet biegający 29min dychę, leciał maraton i mijał poszczególne dziesiątki w 30min. Ja zrobiłem analizę i wyszło mi że najmniejszą stratę pomiędzy średnią prędkością z jaką zawodnik pokonuje 10km podczas biegu maratońskiego a rekordem życiowym na 10km miał Portugalczyk Carlos Lopez. Wyszło 2min i 6sek. Bardzo mi się podobała właśnie na Mistrzostwach Polski na 10000m ta dwójka – Szost i Chabowski. Ciekawe chłopaki, nie wolno ich stracić. Ja z Chabowskim byłem w 2003 roku w kanadyjskim Scherbrooke na Mistrzostwach Świata Juniorów Młodszych i bardzo mi się ten chłopak podobał. Codziennie z trenerem wymieniali zdanie na temat treningu, analizowali wszelkie uzgodnienia co do planu. No i jakby nie było wynik, który uzyskał na dychę jest od niepamiętnych czasów zdecydowanie najbardziej wartościowy. Gdyby tam w Kędzierzynie miał im jeszcze kto poprowadzić, pewnie pobiegliby w okolicach 28:20. Chabowski więcej pracował tam od Szosta i jeszcze na końcówce dał mu radę.

W czym przede wszystkim upatruje się Pan upadku biegów długich w Polsce?

Paradoksalnie hamulcem w rozwoju dla wielu naszych talentów stał się rozkwit biegów ulicznych w Polsce. Ktoś kto idzie na ulicę, cofa się w rozwoju. Naszym zawodnikom brak cierpliwości, nie potrafią skupić się przez 3 sezony na bieżni. Owszem można wiosną przebiec maraton, ale cały sezon niech siedzi na bieżni i szlifuje szybkość jak np. Heniu Szost. A nie, że co sobota tłucze piątki i piętnastki za 500 – 1000zł. Przyjdzie czas, że to poświęcenie na bieżni zaprocentuje i taki zawodnik będzie znacznie efektywniejszy w maratonie, a co za tym idzie będzie zarabiał takie pieniądze jakie w ciągu kilku sezonów wymęczy na drobnych biegach.

To chyba nie jest takie proste, bo większość biegaczy wybiera ulicę ze względu na „walkę o byt”. Nie kończą kariery po wieku młodzieżowca, jednak kontynuacja oznacza totalne rozdrobnienie się, ale pozwala w najlepszym wypadku na kilka lat finansowych bonusów.

Dopóki nie będzie sponsora, który wyłoży pieniądze na konkretnego zawodnika, który kończąc wiek juniora jest pozostawiony sam sobie, dopóty nie będziemy mieli biegów długich. Taki facet zamiast martwić się o to jak związać koniec z końcem powinien mieć spokojną głowę i ściśle realizować plan szkoleniowy. Stypendia wypłacane obecnie przez PZLA są przyznawane za miejsca finałowe na imprezach mistrzowskich. Ale cała sztuka w tym, aby zawodnika do tego finału doprowadzić. Wracając do rozdrabniania się, we wcześniejszym wątku naszej rozmowy podkreślałem, że za czasów mojej kariery był jeden maraton w Polsce. Miało to swoje dobre strony. Obecnie jest takie nasycenie maratonami, że zawodnicy są wręcz wyrywani. Wiosną jedne po drugich Dębno, Kraków, Katowice, Toruń, Łódź, czy jesienią Wrocław, Warszawa, Poznań. To kusi zawodników do podreperowania budżetów, ale nie pomaga w sportowym rozwoju.

Czy w czasach pańskiej świetności PZLA pomagał zawodnikom w rozwoju kariery?

Okazyjnie w perspektywie zbliżającej się imprezy mistrzowskiej dostawaliśmy jakiś tam drobny sprzęt. Poza tym obozy. Rok przed swoją pierwszą olimpiadą dostałem stypendium w wysokości 450zł. Janusz Sidło czy Irena Szewińska mieli po około 900zł. Ja w wojsku miałem wtedy pensję 1700zł, tak więc duże kwoty to nie były.

Co było przyczynkiem do zakończenia przez Pana długoletniej kariery sportowej? Miał Pan 35 lat, na siłę do tej 40-tki można było dociągnąć…

Ja wręcz myślałem o trzecich Igrzyskach Olimpijskich, szykowałem się do Montrealu, ale zaczęły występować problemy ze zdrowiem. Początkiem końca była taka utajona grypa z którą biegałem na obozie w grudniu, nabawiłem się wówczas arytmii. Pojechałem taki niewyraźny na bieg sylwestrowy do Stargardu Szczecińskiego na 20km. Po powrocie z tego biegu dostałem ataku kolki nerkowej. Z tym problemem trafiłem do szpitala gdzie pani, która mnie badała stwierdziła „ma pan stan przedzawałowy”. Nie chciałem jej wierzyć, no bo jak to , dopiero co biegałem półmaraton. W każdym razie posiedziałem w tym szpitalu z 2 tygodnie. Wyszedłem zacząłem trenować, ale straciłem już dużo czasu. Pojechałem jeszcze na maraton do Fenyanu, gdzie osiągnąłem swój najlepszy wynik w karierze (śmiech) 2:34. Fakt że tam były ciężkie warunki, zwycięzca miał coś koło 2:23. I właściwie po tym sezonie przedolimpijskim zakończyłem karierę.

Całe szczęście, że został Pan przy sporcie do dziś! Dziękuję bardzo za rozmowę!

Dziękuję.

edwardstawiarz_540_4.jpg

Edward Stawiarz
ur.1940
Lekkoatleta, długodystansowiec klubu WKS Wawel Kraków.
Dwukrotny olimpijczyk, były rekordzista i 6-krotny Mistrz Polski.
Trener wielu znakomitych polskich długodystansowców.
Obecnie Prezes WKS „Wawel” Kraków, członek zarządu PZLA.

wiek 1000m 1500m 3000m 5000m 10000m maraton 3000m
prz.
25 2:26,7 ——– 8:10,5 14:00,0 29:05,6 ———- 8:59,2
26 2:24,2 3:44,9 8:14,4 13:50,8 29:38,0 ———- 8:58,2
27 2:28,6 3:47,0 8:03,2 14:00,2 29:55,0 ———- ——–
28 2:27,4 3:46,1 8:03,6 13:46,2 28:54,2 ———- 8:58,4
29 ——– 3:50,9 8:07,0 13:59,0 29:34,0 ———- 9:01,4
30 ——– 3:50,0 8:08,0 14:02,4 29:18,6 ———- 9:04,2
31 ——– ——– 8:33,4 14:02,6 29:22,2 2:21:10 9:12,0
32 ——– 3:49,2 8:11,4 14:13,4 29:35,2 2:18:36 ——–
33 ——– ——– ——– 14:06,2 29:10,8 2:22:03 ——–
34 ——– ——– ——– 14:30,6 30:54,4 2:18:59 ——–
35 ——– ——– ——– 14:44,4 ———- 2:34:36 ——–

Osiągnięcia:

Igrzyska Olimpijskie:

Meksyk 1968

5000m – eliminacje, 15:13,8
10000m – nie ukończył
Monachium 1972
Maraton – 40m, 2:28:12

Mistrzostwa Europy:
Budapeszt 1966
5000m – 12m
Helsinki 1971
Maraton – nie ukończył

Tytuły Mistrza Polski:
10000m
1966 – 29:46,4
1968 – 29:23,3
1969 – 29:34,0
Maraton
1971 – 2:21:10
1972 – 2:27:54
1973 – 2:22:03

Możliwość komentowania została wyłączona.