Redakcja Bieganie.pl
Szukaliśmy w sobie tej energii, która nazajutrz miała nas nieść do mety
niczym skrzydła Hermesa. Na lotnisku w Budapeszcie spoglądaliśmy sobie trwożnie
w oczy, jakby szukając potwierdzenia wiary w skuteczność morderczego wyzwania.
Typowe Jaka forma? było tylko czubkiem góry lodowej narastającej
niepewności.
Wśród nas znajdowała się 19-letnia, ambitna dziewczyna, której nie straszne
były najdłuższe nawet treningi po ośnieżonych sudeckich szczytach. Jednakże
przedstartowa emocja porażała ją tak bardzo, jak porażony może być biedny
króliczek w ostrych światłach reflektora.
Narastającą niepewność przerwało pojawienie się organizatorów, którzy
sprawnie skierowali nas do czekającej już taksówki. Nie była to wprawdzie
"zaczarowana dorożka", ale było jej do niej niedaleko. Oto bowiem kazano nam
wsiąść do srebrzystego, bajeranckiego pojazdu o bajecznej nazwie…
Nissan. Oszołomieni komfortem, w którym przyszło nam niespodziewanie
podróżować, podziwialiśmy migoczące światełka, kontrolki oraz fantastyczną
amortyzację pojazdu. Zamilkły natrętne myśli, bez przerwy kołaczące się pod
czaszką. Krótko mówiąc poczuliśmy się jak VIP-y.
Po przyjeździe na miejsce, Kazio zręcznie wyskoczył na wilgotną czerń
asfaltu, a ja nie oglądając się na koleżankę, która zwyczajem kobiet zamarudziła
z lekka, podążyłem w jego ślady. Czując się jak bohater hollywoodzkiego filmu,
niedbałym wzrokiem omiotłem hotelowy trawnik, a lewą ręką wykonałem energiczny
ruch, skierowujący srebrzyste drzwi pojazdu na trajektorię półobrotową. Lewym
uchem nasłuchiwałem metalicznego dźwięku, który miał oznajmić miłosne zespolenie
się zamka i jego zapadni, i… nic takiego nie usłyszałem!
Zamiast metalicznego "kling" usłyszałem donośne "luuup"!
I po jakie
licho biednej dziewczynie, mającej przy prawym ręku drzwi wiodące na przeciwną
stronę, zachciało się leźć za nami? Za chwilę wszystko się wyjaśniło. Wszystkiemu bowiem była winna ta sama
technika, którą tak zachwycaliśmy się podczas jazdy. Zamarudzenie przy
wysiadaniu z taksówki, o które posądziłem koleżankę, było zwykłą bezradnością w
zetknięciu z czarem techniki. Mówiąc krótko – ona nie mogła otworzyć tych
piekielnych drzwi!
I tu się zaczęła bieda – płacząca dziewczyna zapragnęła nagle wziąć na mnie
odwet i nie bacząc na czekający nas start, poczęła mnie w furii gnać po
hotelowym trawniku. Ledwo się wywinąłem i czmychnąłem do portierni, by złapawszy
swój klucz, pokłusować chyżo do własnego numeru. Na kolację dotarłem "kanałami" i konsumowałem dość łapczywie, siedząc pod
stołem. Usnąłem dość łatwo i szybko, jakby nie znana mi była bezsenność
przedmaratońskiej nocy.
Nazajutrz bardzo się pilnowałem, by być z daleka wiadomej osoby. Maraton
jakby nie istniał, a właściwie odbywał się mimochodem – ja obawiałem się jedynie
krwawej vendetty. I co się okazało? Otóż koleżanka owa w swoim pierwszym starcie pobiegła
rewelacyjny wynik 2:44. Ja sam pobiegłem dość szybko, by być w czasie maratonu
poza jej zasięgiem i na mecie byłem już "dętka". Gdy w końcu dostrzegła mnie, jak sokół dostrzega swą ofiarę, przyjąłem swój
los z pokorą i opuściłem głowę w oczekiwaniu na potworny cios. Zamiast niego
usłyszałem ekstatyczny okrzyk: "Żebyś ty mnie tak przed każdym startem w głowę
walił! Dzięki tobie w ogóle nie myślałam o biegu!"
Oszołomiony takim obrotem sprawy, nie wiedziałem jeszcze, czy to jawa, czy
sen i naprawdę zacząłem kombinować, w jaki sposób i czym by ją tu regularnie
"zaprawiać". Na szczęście okazało się, że żadne takie sztuczki nie były
potrzebne i owa koleżanka stała się czołową biegaczką na świecie.
Jedno mi tylko nie daje spokoju. Otóż nie udał się jej występ na Igrzyskach Olimpijskich.
Jak myślicie – powinienem był poprawić?