Redakcja Bieganie.pl
W wywiadach często wpisuje się słowo „śmiech” w klamrach, żeby zaznaczyć te miejsca gdzie rozmówca był szczególnie wesoły. Gdybym miał zastosować tę praktykę spisując wywiad z Dominiką, tekst byłby o połowę dłuższy… Bywały jednak momenty większej powagi, a niektórzy czytelnicy mogą nawet ocenić pewne pytania za nietaktowne czy napastliwe. Znamy się jednak z Dominiką od wielu lat i dlatego pozwoliłem sobie na szczerą rozmowę bez ogródek
______________________
Właśnie wróciłaś z Sahary, przedtem byłaś w Kenii? Jak Ci się podobała zimą z dala od mroźnej Polski?
Ja lubię polską zimę, ale po raz pierwszy w życiu mogłam poczuć się jak prawdziwa zawodniczka. Trenować, regenerować się… Zrozumiałam również, że nigdy nie będę miała tej możliwości, którą mieli ci, co zaczynali trenować wcześniej, jeździć na obozy.
To jest zupełnie inna jakość biegania. Jesteś w stanie wykonać znacznie więcej pracy, nie czując obciążenia organizmu. Jakie będą efekty – tego jeszcze nie wiem.
Byłaś tam sama czy z rodziną?
Na ferie przyjechał starszy syn z mężem, ale kiedy wyjechali resztę czasu spędziłam sama.
To była dla mnie ciężka decyzja i zdecydowałam się na takie rozwiązanie dopiero teraz, kiedy chłopcy mają 6 i 9 lat. Starszy syn spędził z tatą męskie wakacje i to było dobre dla nich, a młodszy też był zadowolony, choć pod koniec mocno tęsknił. Miał jednak zapewnione atrakcje podczas mojej nieobecności – był u dziadków, miał do towarzystwa brata ciotecznego. Niemniej to było trudne dla nas wszystkich. Wiesz, w przypadku każdego rodzica, który wyjeżdża, czas rozłąki z rodziną będzie trudny.
Mimo niepodważalnego poziomu sportowego kojarzysz się z bieganiem amatorskim, dodatkowo jesteś obecna w mediach społecznościowych i ludzie komentują to, co robisz. Nie boisz się posądzenia o bycie „wyrodną matką”, która pojechała na koniec świata „bawić się w bieganie”?
Ech, takich komentarzy pada mnóstwo, z najróżniejszych powodów. A przecież sama znam ludzi, którzy wyjeżdżali i zostawiali dużo młodsze dzieci… Do tej pory się na to nie decydowałam, bo dzieci były za małe, ale teraz podrosły, mają też przecież tatę – to są wybory, których dokonujemy. Na pewno będę chciała spędzić wspólnie z nimi wakacje.
Jakiś czas temu zrezygnowałaś z pracy i oświadczyłaś, że poświęcasz się w pełni sportowi. Ile to już trwa i jak oceniasz tę decyzję z perspektywy czasu?
Rzuciłam pracę w korporacji półtora roku temu i bardzo się z tego cieszę. Spełniam swoje marzenia i choć nie wiem, czy uda się je spełnić do końca, to czuję się bardzo szczęśliwa. Odkrywam nowe możliwości rozwoju sportowego i osobistego, szukam też innych form zarabiania. Niewielu sportowców ma komfort tego, żeby poza treningiem nic nie robić. Inaczej teraz funkcjonuję, uczę się nowego życia, natomiast to była super decyzja.
Kiedy myślimy o zawodowych sportowcach, to albo są to ludzie z silnym wsparciem sponsora, albo w przypadku biegaczy długodystansowych zawodnicy ze wschodniej Afryki, których koszty życia (i oczekiwania np. co do stopnia wygody) są bardzo niskie. U nas chyba trzeba trochę inaczej funkcjonować?
Nigdy nie będę takim zawodowym sportowcem, który w pełni oddaje się wyczynowemu uprawianiu sportu, zawsze to będzie półprofesjonalne, niemniej istnieje dużo możliwości zarabiania pieniędzy. Co prawda dużo zależy od tego, w jakiej jesteś formie, czy nie złapiesz kontuzji – ale to jest ryzyko, które trzeba wkalkulować.
A czy bieg na Saharze był motywowany względami sportowymi czy ekonomicznymi właśnie?
To pytanie jest trochę nie na miejscu… Wiele razy mówiłam, że nie wiem, co kocham bardziej: bieganie czy podróżowanie. Pojechałam na Saharę, bo wpisywało się to w mój plan treningowy i miałam możliwość połączenia różnych aspektów – i skorzystałam z tego. Wiadomo, że to nie było jakieś ekstremalne wyzwanie, jak Marathon des Sables, ale uwielbiam podróżować i zrobiłam taki pierwszy krok w stronę „ekstremalnych” biegów.
Rozumiem, że układasz sobie kalendarz startów i był to pasujący element układanki. Moje pytanie wynika z obserwacji kilkorga skądinąd znakomitych zawodników biegów trailowych i ultra. Sukcesy w zawodach nie dawały im dość pieniędzy, by móc żyć tylko z tego, a więc część swojej energii skierowali na wyjazdy na biegi, obozy, wydarzenia okołosportowe, które w pewnym momencie zaczęły im chyba przynosić więcej szkody niż pożytku…
Zgadza się, tyle tylko, że ja w tym momencie mam ze trzydzieści zaproszeń na różne biegi. I wiem, że przez kilka następnych lat będę zapraszana. Wielu odmawiam, muszę wybierać to, co jest rozwojowe, stanowi wyzwanie albo pozwala na chwilę oderwać się od monotonii treningowej. Zdaję sobie sprawę, że duża liczba startów może szkodzić, ale patrząc na moją karierę widać, że nigdy nie miałam mało startów. W tym roku pobiłam rekord – w 3 miesiące startowałam tylko 3 razy!
Decyzje będę podejmować po maratonie, wtedy zdecyduję, gdzie startować, ale na pewno nie odpuszczę biegów górskich, bo to jest moja forma oderwania, aktywnego odpoczynku po startach asfaltowych. W tym roku skrócę jednak sezon biegów górskich i będę chciała jeszcze powalczyć na asfalcie… Zobaczymy. Na razie jestem strasznie niepewna tego, co się będzie działo po Kenii, bo mój organizm strasznie silnie zareagował na powrót…
Co się działo?
Totalny spadek formy, straszny ból głowy… Trener uspokaja mnie, że gorsza reakcja może oznaczać jeszcze lepsze efekty. Wiedziałam, że odpowiedź organizmu może być różna, ale nie tak łatwo to sobie wszystko wytłumaczyć, jak się nie jest w stanie rozbiegania zrobić. Wiem jednak, że pierwsze tygodnie mogą takie być. Teraz okaże się, czy wszystko idzie w dobrym kierunku i będę w stanie przygotować się szybkościowo. Wybierając Kenię wiedziałam, że nie będę mogła realizować zadań szybkościowych. To zawsze była moja pięta achillesowa, więc przed maratonem mam dużo znaków zapytania – czy samą wydolnością da się pobiec maraton?
Kibice biegów górskich z kolei zadają sobie pytanie, czy wicemistrzyni świata będzie bronić tytułu?
Na pewno chcę bronić tytułu, szczególnie że większość trasy biegnie pod górkę (mowa o MŚ w biegach górskich WMRA, które odbędą się w Argentynie w listopadzie – przyp. red.). Mam nadzieję, że to się uda zrealizować. Jest to dość ambitne założenie, bo wrześniu chcę biec maraton w Berlinie, więc zostanie półtora miesiąca na odpoczynek i przygotowanie pod góry. Ale zależy mi tym i chcę nie tyle bronić tytułu, co zawalczyć o pierwsze miejsce.
Bardzo cieszę się z tej naszej rozmowy. Znamy się przecież jeszcze z czasów, kiedy prowadziliśmy blogi na forum bieganie.pl. Dzisiaj rozmawiamy o tym, w których mistrzostwach świata pobiegniesz i o marzeniach, o igrzyskach olimpijskich… Czy pamiętasz w ogóle jeszcze te czasy zupełnej „amatorszczyzny” i czy już wtedy miałaś w głowie omawiane marzenia i plany. A może to już zupełnie inna rzeczywistość?
Miałam pewne marzenia, ale chowałam je do szufladki z napisem „nierealne”. Pamiętam niektóre wpisy, jak cieszyłam się z tego, że przebiegłam 10 kilometrów na treningu w 45 minut i uważałam, że już jestem mistrzynią świata. Wtedy to było wkraczanie w zupełnie nowe tereny, w czasach, gdy granica między amatorem a zawodowcem była bardzo wyraźna. Nie można było uzyskać wiedzy od trenerów elity, bo było się amatorem. Wiele dyskusji treningowych toczyło się na forum bieganie.pl, jedyną książką był Skarżyński, potem pojawił się Daniels. Wiedza była towarem deficytowym, poza tym w maratonie startowało 200-300 osób i to już było dużo.Te piętnaście lat temu, bo zaczynałam biegać w 2004 roku, wszyscy się znali, każdy kto trochę dłużej pobiegał dawał tysiące rad. Po jednym z maratonów, który cały przegadałam z biegaczami powiedziałam sobie „Boże, teraz to już nie wiem, jak mam trenować, bo każdy mówi co innego!”. Każdy miał swoją drogę. Dzisiaj mamy szansę, żeby trenować mądrze od początku. Popełniłam trochę błędów, ale też wiele się z nich nauczyłam.
Poza tym trudno było sobie wyobrazić, żeby amator, który nie przeszedł „jedynej słusznej”, sportowej drogi lekkoatletycznej mógł wejść na naprawdę wysoki poziom.
Pamiętam pewną sytuację (bo zabolało mnie to), jak przyjechałam do Warszawy po rocznym wyjeździe na Erasmusa do Portugalii, w 2007 roku i zaczęłam pierwsze starty. Zajęłam 3. miejsce w Biegu Powstania, potem zaczęłam wygrywać w Lesie Kabackim na GP Warszawy. Zaczęłam się czuć fajna, mocna, po czym po którymś maratonie usłyszałam, że nigdy nie będę prawdziwą biegaczką i nigdy nie złamię 3 godzin w maratonie. Powiedziała mi to jedna z trenerek, a ja pomyślałem sobie „Kurde, jak mogłaś coś takiego powiedzieć, ja ci pokażę…” I nawet ta negatywna motywacja jakoś zadziałała. Teraz to brzmi śmiesznie… Potem biegałam już 2:48, 2:46, przy czym nadal było to za wolno, żeby myśleć o sukcesach. Niemniej śmieję się, że z każdym rokiem poprawiam swoją życiówkę w maratonie, więc chciałabym utrzymać ten trend.
Wyobrażam sobie, że fakt, iż jesteś z rodowodu „amatorką” oraz że masz niewyparzony język i mówisz co myślisz, może część ludzi zwyczajnie denerwować. Jak pobiegniesz 2:50, to można powiedzieć, że 2:40 nie zdołasz. Jak osiągniesz 2:40, to że nie pobiegniesz 2:30 – i tak bez końca…
Dokładnie! Słyszę to nieustannie. Na szczęście z wiekiem przychodzi też dystans do pewnych spraw. Oczywiście czasami pojawia się myśl, co by było, gdybym zaczęła biegać wcześniej i mądrzej… Poszłam trochę inną drogą, natomiast przy tej okazji chciałam wspomnieć o biegaczkach górskich i ultra, które niedługo będą rządzić. Gerda Steyn – była pierwsza w Two Oceans, druga w Comrades, pobiegła 2:31 w Nowym Jorku. Wczoraj Ruth Croft, z pierwszej piątki ITRA uzyskała 2:35 w maratonie w Seulu – jak widać to nie są zawodniczki, które się urwały z choinki.
Nie, absolutnie nie! Podobnie jak np. młodzi Amerykanie, którzy biegali przecież 10000 m w granicach 28 minut…
Tak, w tej chwili tylko ultra powyżej 100 km pozostało „amatorskie” w tym sensie, że sądzi się, iż prędkość się nie liczy. Francuzki, które 2 lata temu wygrały mistrzostwa świata w ultratrailu, też mają życiówki w maratonie rzędu 2:35-2:36. To pokazuje też, że zawodnicy górscy co jakiś czas sprawdzają się na ulicy, w maratonie – i trzeba pamiętać, że nigdy to nie jest start docelowy, a raczej bieg „po drodze”, a więc potencjał na szybsze bieganie jest spory. Poziom się bardzo podnosi, a im więcej będzie pieniędzy, tym więcej specjalizacji i czołówka będzie robić niesamowite rzeczy.
Nasza rozmowa to dobra okazja, żeby ludzie otworzyli oczy. Zastrzegam, że dzielę ultra na to do 100 kilometrów i powyżej 100, bo o treningu powyżej setki nie mam na razie więkeszgo pojęcia (a na pewno praktyki). Natomiast do „stówy” w treningach czołówki jest sporo szybkiego biegania i zawodów nie wygrywają przypadkowi (w sensie, że bez dobrych wyników na krótszych dystansach) zawodnicy. W tych naprawdę długich biegach (100+) widać, że ta szybkość nie jest już tak ważna, liczą się inne elementy. No ale dla mnie to na razie abstrakcja.
A jakie górskie starty Ty planujesz?
Powiem ogólnie o startach – może za kilka dni pobiegnę treningowo połówkę w Pabianicach, potem oczywiście maraton w Łodzi. Później Two Oceans (56 km po asfalcie z 1600 m przewyższenia) i Wings for Life w Rio de Janeiro, przy czym ten ostatni traktuję towarzysko. Dlatego właśnie wybrałam Rio (jako zwyciężczyni światowej edycji WFL Dominika mogła wybrać, gdzie wystartuje w kolejnym roku – przyp. red.), żeby mnie nie korciło, by szybko pobiec. Później trochę odpoczynku i po nim górskie starty, a pierwszy to Zegama w czerwcu. Następnie biegnę w Marathon de Mont Blanc (koniec czerwca), być może jeszcze mistrzostwa Europy w biegach górskich w Zermatt, ale to krótki bieg ok. 8 km, no i na koniec Sierre-Zinal 11 sierpnia.
Nasza rozmowa mocno przyspieszyła w kierunku przyszłości, ale na chwilę jeszcze wrócę do tego, co było. O swoich sukcesach opowiadałaś i wszyscy pamiętamy je oraz doceniamy. Interesuje mnie to, co z Twojej własnej perspektywy się nie udało, co mogłaś zrobić inaczej?
Są takie rzeczy i może nawet ktoś weźmie sobie to do serca… Po urodzeniu drugiego dziecka za szybko weszłam w trening. Za bardzo chciałam i 3 miesiące po urodzeniu Kacperka wystartowałam w Karpaczu w mistrzostwach świata w 2013 roku i tak to mnie rozłożyło, że przez półtora roku wychodziła z jednej kontuzji, żeby złapać drugą. Wydawało mi się wtedy, że to takie bardzo ważne, że są mistrzostwa w Polsce i muszę w nich wystartować, a to było bardzo głupie. Do tego stopnia, że opadły mnie myśli, że ja już tylko będę sobie wychodziła na dyszkę do lasu dla przyjemności. Tego żałuję, podobnie jak tego, że wcześniej nie stanął na mojej drodze trener, który wziąłby mnie pod swoje skrzydła.
A takie historie, jak maraton kończony na czworakach? Czy patrzysz na to jako na „błąd”, czy „może niekoniecznie należało to robić”…
Może właśnie „niekoniecznie trzeba było tak robić” – to jest dobre stwierdzenie, natomiast chcę, żeby była jasność: kończyłam bieg na kolanach, bo moje mięśnie czworogłowe nie wytrzymały. A jednak byłam dobrze przygotowana ogólnie. Dość szybko się zregenerowałam, więc to nie było tak wielkie obciążenie dla organizmu, jak mogło się wydawać z tego dramatycznego finiszu. Tak naprawdę gdybym upadła na linii mety, to w ogóle nie byłoby tematu. Bardziej myślę o tym, że lepiej by było, gdybym przez ostatnie lata miała bardziej uporządkowane starty. Kiedy mam wyznaczone dwa główne cele, łatwiej mi się przygotowywać, niż gdy na bieżąco decyduję, gdzie i kiedy pobiec.
Dlaczego zdecydowałaś się na zmianę trenera? Mówiłaś, że każdy rok przynosi Ci życiówkę w maratonie, a więc można by uznać, że trening się sprawdza i wszystko jest w porządku?
Po prostu przestaliśmy się dogadywać. Szwankowała nieco komunikacja, a ja czułam się trochę niespokojna.
A dlaczego wybór padł na „Giżę”?
Długo biłam się z myślami o zmianie trenera i kiedy zastanowiłam się, z kim mogłabym trenować, to Mariusz (Mariusz Giżyński – przyp. red.) pojawił się na liście kilku, powiedzmy trzech nazwisk. Był jedynym, który mieszka w Warszawie, ma podobną sytuację w tym sensie, że ma dwójkę małych dzieci. Jest z jednej strony czynnym zawodnikiem, a z drugiej nie jest już nastolatkiem… Dlatego pomyślałam, że byłby dobrym trenerem, także ze względu na swój charakter, siłę spokoju, skupienie na celu.
To na koniec mam pytanie czysto treningowe. Czy możesz opowiedzieć, jak wygląda Twój tydzień treningowy?
To jest trudne pytanie, bo 5 tygodni w Kenii znacznie odbiegało od tego, jak będę teraz trenować. Tam była duża objętość i mała intensywność. Mogłam spokojnie robić codziennie dwa treningi.
Fot. Marek Ogień
Czy w takim razie możesz powiedzieć, ile czasu tygodniowo poświęcasz na bieganie, ile na trening uzupełniający… Jaki masz kilometraż?
Kenia to mocno zaburza – tam biegałam średnio po 190 km w tygodniu, teraz w Polsce biegałam przez dwa tygodnie ok. 120-130 km. Te tygodnie były jednak mocno regeneracyjne, więc podejrzewam, że będzie się kręciło koło 160-170 km tygodniowo.
A ile czasu spędzasz na siłowni, rozciąganiu, innych ćwiczeniach?
Sporo czasu poświęcam na spinning, w styczniu to było od 5 do 8 godzin w tygodniu. Wolę po każdym treningu zrobić trochę siły, niż wykonywać osobne jednostki siłowe, ale cały czas wplatam trening ogólnorozwojowy. Ciężko powiedzieć, ile, ale trochę tego jest…
Pytam o liczby, bo czasami można trwać w błędnym przekonaniu, ile to jest „dużo”, a ile „mało” treningu.
Ja dodatkowo duża uwagę zwracam na to, żeby być sprawna ogólnie, unikać kontuzji. Dlatego uważam, ze warto więcej czasu poświęcić na ćwiczenia core’u, stabilizację ogólną, nawet kosztem kilometrów.
I ostatnie pytanie: podkreślasz marzenia dotyczące maratonu, dodatkowo nie jeździsz co drugi weekend w góry. Kojarzysz się z płaskim bieganiem ulicznym i treningiem w mieście. A potem jedziesz w góry i robisz dobry wynik. Jak to się dzieje?
Bardzo pomaga mi wspomniany spinning, to jest bardzo podobna praca. Dlatego też jestem bardzo dobra pod górkę, natomiast słaba w zbiegach – bo tak jak mówisz, nie ma mnie w górach. Pracuję też dużo na skrzyni, próbuję poprawiać skoczność – to wszystko się przekłada i nie trzeba aż tyle biegać w górach, żeby się w nich dobrze czuć. Fajnie sobie dywersyfikować trening. Patrzę na najlepsze góralki i to wcale nie jest tak, ze one spędzają 365 dni w roku w górach.
Bardzo Ci dziękuję za rozmowę…
(…i ledwo zdążyłem się pożegnać, Dominika pobiegła do kolejnych zajęć – przyp. red.)