22 grudnia 2007 Redakcja Bieganie.pl Sport

Bieganie – sport ekstremalny



Bieganie – sport ekstremalny

O tym, że bieganie to sport ryzykowny, wiemy od dawna. Żaden bokser, zapaśnik, nurek czy inny mięczak nie jest tak permanentnie narażony na utratę zdrowia i życia, jak zwykły, szary truchtacz.

dog2.jpg

To, że w trakcie biegowego relaksu możemy coś w sobie naderwać, złamać, zwichnąć, naciągnąć, skręcić czy przeciążyć, to jeszcze nic. Łatwo przyzwyczajamy się też do myśli o pogryzieniu przez psa, potrąceniu przez samochód bądź rower, zderzeniu ze słupem, poślizgnięciu, wpadnięciu do wykopu bądź do studzienki kanalizacyjnej bez włazu, pokąsaniu przez owady, ataku alergii na łące, czy zwykłym padnięciu z wyczerpania. Ale jest ryzyko, z którym ciężko się pogodzić. Nazywam je czynnikiem lokalnym, ponieważ jest to niebezpieczeństwo, które czyha na biegaczy przede wszystkim w Polsce. W innych miejscach na świecie spotykane jest rzadko, raczej jako zaskakujące wynaturzenie. U nas to niemal norma: groźba fizycznego kontaktu z tubylcami.

Wśród dyskuji na forach biegowych wyróżniają się te, które opisują spotkania z niebiegającymi. Chyba tylko u nas w trakcie maratonów kierowcy klną na przebiegających, a czasem grożą samosądem. Bo wiadomo, muszą objechać, koniecznie tu, i koniecznie teraz. Kierowcy to zresztą wyjątkowo nerwowa grupa, być może ze względu na stan dróg w Polsce. Niedawno pod Słupskiem miałem bliskie spotkanie trzeciego stopnia z naładowanym sterydami kierowcą czarnego BMW. Ów mięśniak nie dość, że omal nie rozjechał mnie na polnej drodze, mknąc z zawrotną prędkością, to na gest dezaprobaty zahamował, wycofał i nawiązał niezobowiązującą rozmowę towarzyską. W sensie, że co ja (pip) sobie myślę, żeby tak bezczelnie biegać, kiedy on próbuje rozwinąc tu sobie prędkość maksymalną. Gdy na pytanie, czy generalnie mam jakiś (pip) problem, odparłem twierdząco, westchnął (że niby taki przykry obowiązek) i zaczął odpinać pasy z miną Clinta Eastwooda. Na tyle wolno, że siedząca obok niego miss dyskoteki złapała go za rękę i powstrzymała przed spełnieniem dresiarskiego obowiązku skucia mi gęby. Wymieniliśmy jeszcze kilka niezobowiązujących obelg i… pojechali.

Tylko w Polsce spotyka mnie kolejny zabawny (?) incydent. Na tej samej polnej dróżce w lato strasznie się kurzy. Myślicie, że ktoś zwalnia, gdy widzi na skraju drogi biegacza? A w życiu! Trafiają się nawet kierowcy z fantazją, którzy potrafią dać po hamulcach, żeby zakurzyć mocniej. Bo będzie mi tu biegał taki, że niby ja za gruby, nieruchawy, co? I biegnie sobie potem człowiek w kurzu, myśląc, że może trzeba było zostać w domu.

Fakt, że chamy mieszkają we wszystkich krajach świata. W Stanach podczas biegu chodnikiem zostałem postrzelony z samochodu plastikową kulką przez grupę rozbawionych Latynosów. Ot, taki niewinny żarcik. Dobrze, że kulka była plastikowa. Ale w Polsce przedstawiciele Międzynarodówki Chamów występują jakoś zbyt licznie, jak na mój gust. Nadmiar testosteronu można zaobserwowac w każdym wieku, nie tylko u kierowców. Pewnej zimy starszy pan, starsza pani, pies i wnuczek bardzo agresywnie zareagowali na moją pokornę prośbę o zejście z koleiny, którą wydeptałem w śniegu i na której śmigałem interwały. Stanęli i nie zeszli, czekali cierpliwie, aż skończę trening kawałek dalej, rozgrzewani upajającą myślą, że mogą komuś zaszkodzić. A przez cały czas treningu wymienialiśmy wyrafinowane obelgi, oni – stojąc, ja – truchtając w przerwie.

Zdarzyło się, że pies ugryzł mnie, za przeproszeniem, w tyłek, co nie wywołało specjalnego poruszenia u właściciela. Ale przynajmniej śmiesznie wygląda to w dzienniczku treningowym: rozbieganie 12km, uwagi: pies ugryzł mnie w tyłek. Zabawnym wpisem nie mogłem jednak skwitować faceta, który zaczął gonić mnie, gdy przebiegłem obok niego. Z bliżej niewyjaśnionego powodu wzbudziło to niepohamowaną agresję tego obywatela. Zresztą co tu wiele pisać – z pewnością każdy z nas spotkał się z tego rodzaju urozmaiceniem treningu.

Osobna historia to psy. Każdy, kto zaczyna biegać, ze zdumieniem dowiaduje się, że żaden pies nie gryzie! Oczywiście, zdaniem właścicieli. A jeśli już ugryzie, to wina biegacza – bo po co pan tak biegnie, zamiast iść, jak Pan Bóg przykazał?

Nikt mi nie wmówi, że jakieś tam bungee jump jest bardziej niebezpieczne niż niedzielny truchcik. Taki skoczek może co najwyżej przygrzmocić głową w beton – w bieganiu to codzienność, szczególnie w świetle ostatnich oblodzeń. A czy takiego jumpera lub alpinistę jakiś obszczymurek obrzucił kiedyś butelkami po piwie? Mam zresztą przykład jeszcze jednego niebezpieczeństwa, z dzisiejszego rozbiegania. Znajomy sokolnik wyprowadza swoje pustółki na spacer na polu, gdzie biegam. No i dziś jeden z tych szybujących sokołów zobaczył jak biegnę… i dalej na mnie! Hitchcock to przy tym małe piwo… Więc widzicie: nawet lotnictwo przeciwko nam!

Dlatego radzę: jeśli zawieracie ubezpieczenie na życie, nie przyznawajcie się do tego, że biegacie, bo podniosą wam składkę. Bieganie to sport podwyższonego ryzyka. Szczuci psami, obrzucami kamieniami, obelgami i butelkami, gonieni lecz niedoganiani, truchtajmy… lecz nie truchlejmy.

Możliwość komentowania została wyłączona.