Z czym może kojarzyć się Tajlandia? Ostatnio to popularny kierunek wycieczkowy zatem z pięknymi plażami, świątyniami, zapewne także ze słynnym filmem KacVegas w Bangkoku, czy orientalną kuchnią z kurczakiem i ryżem na pierwszym planie. Jak w tym całym galimatiasie radzi sobie bieganie?
Zawsze na jakichś eskapadach, wyjazdach, wycieczkach staram się trenować, bowiem są rzeczy ważne i ważniejsze – trening to trening i już. Tym razem podróżnicza ruletka wyrzuciła Tajlandię. Na lotnisku w Polsce -6 i śnieg, w Bangkoku… +35 okraszone ponad 80% wilgotnością. Po wyjściu na ulicę od razu cios w twarz od gorącego powietrza, zmieszanego zapachu spalin, smażonego jedzenia, ścieków i nie wiem czego jeszcze. Następnego dnia okazało się, że znalazłem miejsce, w których w normalny sposób biegać się po prostu nie da. Idąc chodnikiem co chwila ktoś trąbi, aby zabrać do swojej taksówki czy kultowego tuk-tuka, albo na motor, bo to daleko i nikt tyle nie chodzi. Trochę w tym racji, bo bez maseczek ciężko tam oddychać, biegania sobie nie wyobrażam, zwyczajnie szkoda płuc, człowiek kaszle na spacerze, a co dopiero gdyby musiał oddychać szybciej. Nie wiem co na to mieszkańcy Krakowa, ale chyba Bangkok przebija „jakością” powietrza, a już z pewnością brakiem przestrzeni do biegania. Próżno szukać biegaczy, raz widać dwie człapiące po chodniku osoby, jednak można je wyprzedzić szybko idąc, a do tego co chwila trzeba się zatrzymać, bo ktoś z bocznej uliczki podłącza się do ruchu, który poza skuterami się… nie porusza.
Ot, 10 milionowe, azjatyckie miasto, które pożera i przytłacza swoim chaosem. Pozostaje jedynie trening na siłowni – jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Aby nie wyjść z wprawy, jednak bieganie w Bangkoku było. Przejście na drugą stronę ulicy, nawet na przejściu dla pieszych, nawet przy sygnalizacji świetlej to wyczyn godny odznaczenia, kiedy już decydujesz się na pierwszy krok – biegnij i patrz na wszystkie strony, bo cię rozjadą! Jedno jest pewne – nikt się nie zatrzyma. Tak wygląda bieganie po tajsku.
Eksplorując wyspę Phuket
Temperatura nie spada, ale powietrze trochę inne, bardziej łaskawe, a ruch uliczny w niektórych miejscach taki sam, ale tu już biegać się dało. Dodatkową motywacją były ceny mototaksówek i taksówek przewyższające te warszawskie i to czasem kilkukrotnie. Czym krótszy odcinek tym bardziej horrendalna cena. Tajlandzka waluta to bath, zatem nie ma bata! Biegamy! Najpierw wycieczka do miejskiej przystani 5,5 km w jedną stronę w slalomie między straganami z jedzeniem, kurami w klatkach, rybami w lodzie, do tego istny żar. Ostatnio Kuba Jelonek pisał o treningu w cieple przy lekkim odwodnieniu, co przypomina nieco trening wysokościowy – podpisuję się pod tym obiema rękami i nogami. Koszmarny wysiłek, uzupełniasz płyny i przypomina to syzyfową pracę… Po tych 11 km mam dość, ale to dopiero początek, bowiem w planie wycieczka pod posąg Wielkiego Buddy, widać go z bardzo daleka, dokładnie z 14 kilometrów.
Znów ruch, zgiełk upał, ale w końcu trasa zaczyna wieść boczną drogą. Bananowce, palmy, robi się nieco chłodniej, ale tylko nieco. Przystanek na małą przekąskę w postaci zimnej puszeczki pepsi, która działa jak zaklęcie wzmacniające. Czas na podejście, bo przecież Budda patrzy z jednego z najwyższych wzniesień na wyspie. Droga się wije, wszyscy turyści wjeżdżają wynajętymi skuterami, część bije brawo, część coś krzyczy. Wreszcie szczyt i nagroda w postaci niesamowitych widoków i faktycznie przytłaczającej wielkości postumentu. Liczyłem na to, że droga powrotna będzie już bardziej wycieczką z naciskiem na to słowo, ale nie… Jeżeli przed sobą ma się jedną z najlepszych ultramaratonek świata, Olę Niwińską to marny Twój los. Słowo „daleko”, czy zwrot „kawał drogi i jest ciemno” zmieniają wartości. Najpierw szaleńczo w dół góry, potem już po płaskim główną drogą. Motocyklista oferuje podwózkę za 500 bathów (ok. 60 zł), ale widzi, że nic nie zdziała (chyba nigdy nie widział biegacza), za 1 km cena spada do 150, kusi mnie, żeby usiąść, ale nie zapominam kto biegnie przede mną. No i tak robi się 40 km w tropikach o wodzie i dwóch małych puszkach pepsi.
Kolejna wycieczka to cross przez całą wyspę na piękną plażę. W plecaku maska, rurka, ręcznik i picie. Na niebie niemal bezchmurnie, zbawiennie czasem powieje przyjemny wiatr. Półmaraton z górą i jak się okazało małą dżunglą po drodze. Człowiek pokonuje kolejne zakręty w nadziei, że jednak nic nie wyskoczy z tych głośnych zarośli, bo akurat tutaj jest zupełnie pusto i można liczyć tylko na siebie. Spalony słońcem, osolony potem, pchany myślą o tym, że zanurzę się w orzeźwiającym oceanie i będę podziwiał podwodne życie zostaję sprowadzony do parteru. To tak jakby nagle przesunęli metę i powiedzieli, że nie będzie medalu. Komercja, plaża płatna i to po 60 zł, nie ma znaczenia, że jest popołudnie… taki Paradasie Beach, może powinno się zmienić pisownie. Tajlandia jest bardzo tania, ale tylko wtedy, gdy nie dajesz się robić w konia, bo z turysty chcą wydrzeć wszystkie pieniądze, z biegającym turystą szło im jednak gorzej. W tył zwrot i kolejne kilometry do innej, wielkiej i dość zatłoczonej plaży bez rafy, ale i bez ogrodzenia oraz opłat. Przynajmniej za darmo można schłodzić przegrzane ciało no i odnowa biologiczna w postaci solanki Oceanu Indyjskiego gratis.
„Khao Sok, Khao Sok”
Krzyczy w niebogłosy bileter w autobusie. Czas wysiadać i ruszyć w nieznane. Khao Sok to podobno najstarsza dżungla jeśli chodzi o ekosystem na świecie. Nawet Amazonka jest jej młodszą siostrą. No to w drogę! O normalnym bieganiu nie ma mowy jest więc żywy trekking w naprawdę trudnym terenie. Najpierw zwykła ścieżka, ale potem szlak zmienia swoją charakterystykę. Podłoże przypomina wielki krwiobieg tylko zamiast tętnic i żył mamy korzenie i korzonki. Raz w górę raz w dół. Gorąco i parno, ale trzeba się poruszać w długich spodniach, bo insekty czają się wszędzie. Zgubić też się łatwo, bo wszystko wygląda tak samo, a strzałki są tylko w jedną stronę. Naprawdę nie wyobrażam sobie wyścigów ultra w takim terenie i klimacie, nie wiem jak można przeżyć taki Brasil 135 czy Reunion la diagonale, to musi być istny psychofizyczny koszmar. Gdy po 5 kilometrach czas zawracać, bo za godzinę zrobi się ciemno oznaczeń nie ma. Orientację daje rzeka, ale gdy uświadomisz sobie, gdzie w tej chwili się znajdujesz to perspektywa zgubienia się nie jest przyjemna. Zgarniamy zakłopotanego Anglika, który kręcił się w kółko i nie doszedł do końca trasy. Ewidentnie chciał wracać, bo zdołał utrzymać tempo.
Poza granicami Parku Narodowego można biegać wreszcie bez najmniejszego problemu, wreszcie można usłyszeć własny oddech, poczuć bicie serca. Jest cicho i spokojnie, a wokół piękne widoki. Pionowe skały obrośnięte dżunglą, banany rosnące przy drodze, kokosy z przepyszną zawartością do picia sprzedawane przy drodze za 3 złote! Naturalny i najlepszy izotonik – bajka. Kiedy zapuszczamy się w lokalne wioseczki, gdzie nie ma żadnego turysty, bo nie ma żadnych atrakcji turystycznych, atrakcją stajemy się my. Tam nie biega naprawdę nikt, bo przecież są skutery, lub auto japońskiej marki, ale skuter na pewno, więc po co biegać. A tu dwójka biegnących farangów (nazwa dla białych turystów) i to codziennie! Ludzie machają, cieszą się i uśmiechają szczerze, bo nie chcą nic sprzedać, ani nie świadczą żadnych usług, więc jest pewność, że szczerze. Gdy ktoś przejeżdża zatrąbi i pomacha. Dało się odczuć, że to było dla tych wiosek wydarzenie dnia, u nas już na biegaczy się uwagi nie zwraca, ewentualnie narzeka, że ulice znów zamknięte, a tam to jakaś totalna abstrakcja. Bez wątpienia ciekawe i bardzo miłe doświadczenie. Jedyną obawą były bardzo liczne pańskie lub bezpańskie pieski też nieprzyzwyczajone do biegaczy. W większości łagodne, leniwe lub bojaźliwe, ale czasem z rozsądku trzeba było zmienić kierunek biegu, gdy z oddali było widać, że czworonożny nie miał przyjacielskich zamiarów.
Dość dużo było trudności i przeciwności, a niby biegać można wszędzie. Warto było jednak się natrudzić choćby dla tych wszystkich pięknych widoków, spojrzeń niedowierzających taksówkarzy i uśmiechów lokalnej społeczności. Pierwszy taki obóz klimatyczny w życiu, ale na pewno nie ostatni!