Beskidy Ultra Trail 2013 – co nie wyszło organizatorom?
W marcu 2013 roku portale biegowe obiegła elektryzująca wszystkich biegaczy górskich, z ultrasami na czele, wiadomość o organizacji nowej imprezy w Beskidzie Śląskim i Żywieckim. Nie byłoby może w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, ze organizatorzy wprost zaczarowali czytelników opowieściami i zapewnieniami o tym, jakież to wspaniałe wydarzenie będzie.
Roztaczali wizje, kusili, magnetyzowali gwarancjami, że zabawa będzie na najwyższym profesjonalnym poziomie. I to wcale nie był błąd. To był chwyt marketingowy, na który wiele osób dało się nabrać (w tym ja), bo osoby, które te deklaracje składały (Arek i Michał), znane są z tego, że w wielu trudnych biegach udział biorą i na pewno wiedzą, czego ultras potrzebuje i oczekuje.
Pierwszym błędem było zaufanie osobom, które jeszcze żadnej imprezy nie zorganizowali w ich obietnice. Oczywiście błąd po stronie potencjalnych uczestników.
Dobre złego początki
Najpierw wszystko wyglądało całkiem przyzwoicie, pojawiła się strona internetowa imprezy z pięknym logo, ruszyły zapisy, pierwsze opłaty wpłynęły na rachunek bankowy (dobrze było zmieścić się w pierwszym terminie wpłaty, bo wówczas startowe było prawie symboliczne, jak na takie wystawne wydarzenie).
Błąd pojawił się znienacka jak kuksaniec. Organizatorzy niedoszłego jeszcze BUTa wypowiadali się bardzo krytycznie na forach wobec innych debiutujących w Polsce imprez o podobnym charakterze (górskich, ultra). To jak rozgryzione ziarno gorzkiego ziela angielskiego w pysznej zupie – niespodziewanie nagle robi się niemiło. Chyba część osób zniechęca to do udziału w BUT, tym bardziej, że tamte imprezy kończą się sukcesem (czyli krytyk nie miał racji).
Powoli zbliżał się termin zawodów, a marketing imprezy jakby trochę siadł, typowy sezon ogórkowy – strona internetowa nie była uzupełniania i brak komunikacji z zapisanymi zawodnikami (poprzez email) to błąd organizatora. Część osób pewnie zapomniała, że się zapisała albo przegapiła kolejny „próg” opłaty startowej, a potem nie chciała przepłacać. Zakładane przez organizatorów limity uczestników nawet nie były w połowie wypełnione.
Dzień zawodów
Nadszedł wielki dzień – Biuro Zawodów stanęło otworem dla oBUTych, w piątek rano startował „rozmiar większy”, w sobotę w nocy „rozmiar mniejszy”. Odprawa została opóźniona o 25 minut i właściwie nic nie wniosła, bo jak się później okazało, nie zostały omówione wrażliwe miejsca na trasie, a były to z pewnością punkty zbieżne tras 150/220 oraz 55/85 (czyli Brenna, Ostre, Skrzyczne). Nie dowiedzieliśmy się także o tym, że punkt w Szczyrku wcale nie jest przy szlaku niebieskim, tylko gdzieś pół kilometra dalej.
Tak wygląda trasa w Szczyrku na mapie ze strony internetowej:
A tak jej rzeczywisty przebieg zgodny z oznakowaniem taśmami. Zwróć uwagę na punkty odżywcze:
Mapka
Organizatorzy popełnili błąd nie wymieniając mapy (przynajmniej „50-tki”, czyli w skali 1:50 000) w wyposażeniu obowiązkowym, a część uczestników popełniła błąd, że się o takową nie postarała. Ja zawsze przed biegiem wielokrotnie dokładnie studiuję mapę, prawie uczę się na pamięć trasy, aby potem po nią nie sięgać, chyba że w przypadku wyższej konieczności. Najprościej byłoby dodać mapę do zestawu startowego.
Kolejnym błędem organizatorów było umieszczenie na stronie internetowej imprezy mapek, które nie zgadzały się z tym, co potem w rzeczywistości zostało ustalone jako trasa biegu. Oczywiście zawsze takie rozbieżności względem ostatecznej wersji mogą powstać, ale właśnie o nich mówi się na odprawie. Tymczasem biegacze dostali tuż przed startem dodatkowe niezniszczalne rozpiski szlaków na trasie po to, aby w przypadku wątpliwości czy braku oznaczeń kierować się właśnie nimi. Ja się pokierowałam – ze Skrzycznego zbiegłam niebieskim szlakiem (taki kolor mam na rozpisce), podczas gdy trasa na pierwotnej mapie (i być może w rzeczywistości – tego nie wiem do dziś) miała kolor zielony. Różnica może niewielka w porównaniu z całkowitym dystansem, ale ziarnko do ziarnka…
Logistyka
Przed biegiem można się było zapoznać z rozmieszczeniem i wyposażeniem bufetów na trasie. Niestety, w praktyce okazało się, że bufety nie były wyposażone w to, co było zaplanowane, brakowało ciepłych napojów tam, gdzie miały być, brakowało jedzenia. Błędem niektórych biegaczy było poleganie wyłącznie na bufetach – na takie trasy zawsze bierze się dodatkowy „żelazny zapas” jedzenia. Niestety, zabrakło przyrzeczonego jedzenia także na mecie.
Błędem przy budowie tras i ich znakowaniu było wykorzystanie odblaskowych, ale zupełnie niewidocznych w dzień taśm na tych odcinkach trasy, które pokonywane miały być w dzień. Taśmy te naprawdę świetnie się spisywały nocą, ale za dnia powinno wisieć coś jaskrawego (żółtego/pomarańczowego). Sądzę, że nic by się nie stało, gdyby poprowadzić trasy różnych biegów tymi samymi odcinkami, ale na ich rozwidleniu umieścić odpowiednie tabliczki i oznaczenia. Oszczędziłoby to znakowania wielu kilometrów trasy pokonywanej zaledwie przez paru uczestników. W przypadku najdłuższych tras możnaby skorzystać z opcji „tam i z powrotem”, bo zazwyczaj górska droga w przeciwnym kierunku jest zupełnie inna i równie ciekawa. W ogóle wielkim błędem przy budowaniu tras było jej wyznaczenie na szlakach, których kolor zmieniał się zbyt często. Gdyby to były 3-4 kolory, które zmieniają się w kluczowych miejscach (np. punkty odżywcze), to nie doprowadziłoby to do takiego zamieszania i drukowania specjalnych rozpisek. Myślę też, że niepotrzebnie wprowadzane były fragmenty trasy, które nie byłe znakowane szlakiem (np. serpentyna na Skrzyczne), bo w przypadku „tajemniczego zniknięcia” tasiemek zupełnie nie wiadomo jaka jest właściwa droga. Organizator mógł uniknąć wielu telefonów od zdezorientowanych uczestników z pytaniem „którędy?”.
Kolejnym błędem organizatorów było pozostawienie mety bez jakiejkolwiek osoby, która mogłaby uścisnąć dłoń, pogratulować ukończenia, otulić folią zmarzniętych, wykazać choć odrobinę zainteresowania stanem zdrowia przybiegającym z zaświatów. Pomijam brak obiecanego medalu, bo… mają dosłać pocztą.
Bardzo dużo złych opinii można usłyszeć od uczestników, którzy dali się „zrobić w konia” i jedynie na pocieszenie i poprawienie sobie humoru mogą przeczytać wywiad z Arkim i Michałem, gdy zapewniają, że biegacz ma być u nich najważniejszy. Nie wiadomo tylko gdzie się podziały te hale sportowe, tanie/darmowe miejsca noclegowe, zabawy dla najmłodszych, zumba, fitness, pokazy wojskowe, ciekawy pakiet startowy (w pakiecie poza grubym folderem reklamowym producenta odżywek, który od razu poleciał do kosza był bidon, który cudem nie poleciał do kosza, bo zlitowała się nad jego losem inna biegaczka i przygarnęła). Dla biegacza na mecie najważniejsze jest szybko przebrać się w coś suchego i ciepłego, a tymczasem nie było tam żadnego depozytu!
Faktem jednak jest niezaprzeczalnym, że impreza jakkowiek, ale jednak się odbyła. Trasy rzeczywiście były mniej więcej tam gdzie miały być, bufety także, jak również biuro zawodów, meta, pomiar czasu i niezniszczalni wolontariusze. Byli też biegacze. Organizatorzy stawali na głowie, aby zagubionych długodystansowców kierować na właściwą drogę. Widać było, że wszystkie trasy znają, wszystkie newralgiczne miejsca również, a na podstawie opisu okolicy są w stanie domyśleć się położenia nieszczęśnika, który nie ma przy sobie mapy.
Nauczka?
Myślę, że niezaprzeczalna klapa tego przedsięwzięcia będzie nauczką dla innych potencjalnych organizatorów imprez biegowych, aby zaczynali od jakiś mniejszych (niekoniecznie krótszych), skromniejszych biegów z małym budżetem i powoli budowali sobie dobrą markę, aby ściągać biegaczy również z zagranicy. Dobrze jest także korzystać ze sprawdzonych pomysłów innych, np. zamiast stawiać matę z odczytem chipa dla zaledwie kilku zawodników wręczać im jakiś gadżet, jako dowód, że punkt ten zaliczyli (np. na Chudym Wawrzyńcu jest to opaska na nadgarstek z logo biegu) – rozwiązanie z pewnością tańsze i prostsze w obsłudze, bo pojedynczego wolontariusza można posłać na szczyt góry (albo inny tajemniczy, nieznany punkt) bez konieczności zabierania tam kilku ton sprzętu elektronicznego. Na punktach nawet zwykła kartka do zapisywania numerów będzie tańsza i łatwiejsza w obsłudze niż chipy elektoroniczne. Można też kombinować z różnymi naklejkami z numerem, aby eliminować pomyłki i przyspieszyć proces. Można na punktach odżywczych proponować proste, tanie jedzenie jak np. gorące kartofle z solą (jak to było na punkcie w Ostrym) ugotowane nawet wcześniej i utrzymywane w termicznym naczyniu – takie jedzenie zadowoli także wegan i wegetarian oraz innych uczulonych na przeróżne sztuczne dodatki do żywności.
Bardzo jestem ciekawa kolejnej edycji BUT. Czy organizatorzy wyciągną wnioski, czy się czegoś nauczyli? Czy choć trochę spokornieli? Czy znajdą się potencjali uczestnicy na kolejną edycję? Będę się przypatrywać z boku. A tymczasem idę na jogę w mojej nowej koszulce z logo biegu i napisami na plecach: 220km +11000m / 150km +8000m / 85km +4500m / 55km +3000m i wykonam „powitanie słońca”, wspominając niedawne widoki ze zbocza Smerekowca, gdzie zastał mnie brzask, czy z Malinowskiej Skały, gdy słońce witało mnie ciepłą różowo-złotą poświatą.
amatorka biegania, maratonka i ultramaratonka, joginka, instruktorka rekreacji ruchowej z dyplomem AWF w Warszawie. Rekordzistka trasy Biegu Rzeźnika (2007 i 2008) i pierwsza kobieta, która ukończyła Bieg Rzeźnika HardCore. Od 2015 roku koordynatorka parkrun Warszawa-Ursynów.