Redakcja Bieganie.pl
Zacznijmy od przybliżenia egzotycznie brzmiącego terminu rogaining, który nawet dla doświadczonych polskich orientalistów jest pojęciem raczej nowym. Dyscyplina ta narodziła się w latach 70. XX w. w Australii, a jej nazwa pochodzi od imion rodzeństwa Philipsów – Roda, Gail i Neila. Byli oni jednymi z pierwszych organizatorów zawodów tego typu.
Rogaining to długodystansowe, piesze zawody na orientację, w których uczestnicy w 2-5 osobowych zespołach poruszają się marszem lub biegiem. Muszą się oni wykazać wytrzymałością, talentami nawigacyjnymi (nie w sensie obsługi urządzeń GPS 😉 ), umiejętnością korzystania z mapy i kompasu, zdolnością do pracy w zespole oraz planowaniem strategicznym. Uczestnicy nie są zobowiązani do poruszania się po określonej trasie pomiędzy punktami kontrolnymi, nie muszą też odwiedzać tych punktów w określonej kolejności. Nie muszą nawet dotrzeć do wszystkich punktów kontrolnych – mogą wybrać te z nich, które pozwolą im na uzyskanie jak najwyższej punktacji. Ogranicza ich podstawowy czynnik – muszą się zameldować na mecie w określonym czasie. W zasadniczej wersji rogainingu są to 24 godziny. Każda rozpoczęta minuta spóźnienia to odjęcie jednego punktu ze zdobytej puli, a spóźnienie przekraczające 30 minut oznacza dyskwalifikację zespołu. Na ERC 2012 również limit czasowy to doba, ale równolegle rozgrywane są też 6-godzinne otwarte Mistrzostwa Litwy, w których wzięły udział także polskie zespoły.
Kolejna różnica względem typowych zawodów na orientację to zróżnicowana liczba punktów, jaką można uzyskać za dotarcie do poszczególnych punktów kontrolnych. Mówi się wtedy o różnej wadze punktów. Punkty położone stosunkowo blisko bazy zawodów, położonej zwykle w centrum teatru działań, mają wagę niewielką. Punkty najbardziej odległe, trudne do odnalezienia, oddalone od innych albo odgrodzone przeszkodami terenowymi (woda, bagna, pasma górskie) mają wagę najwyższą. W tych zawodach do odnalezienia były 73 punkty kontrolne, ponumerowane od 21 do 97 (z kilkoma ominiętymi numerami), a wagę punktową każdego z nich określała pierwsza cyfra numeru. Na każdym punkcie kontrolnym można więc było zdobyć od 2 do 9 punktów, przy dotarciu do wszystkich można było uzyskać 392 punkty. Jeżeli kilka zespołów uzyskało tę samą liczbę punktów, o kolejności w klasyfikacji decyduje czas dotarcia do mety.
Zazwyczaj liczba i rozmieszczenie punktów kontrolnych nie pozwalają na osiągnięcie w limicie czasowym wszystkich punktów, nawet jeśli zawodnicy poruszają się cały czas szybkim biegiem. Trzeba wybierać najtłustsze kąski, a czasem nawet z nich rezygnować, jeżeli koszt dotarcia jest zbyt duży. Inni wolą lżejsze wagowo punkty, których można zebrać więcej, bo są łatwiej osiągalne. Trzeba mieć strategię 😉 . W zawodach dwudziestoczterogodzinnych obszar działań obejmuje zwykle około 200 kilometrów kwadratowych trudnego do przemieszczania się, możliwie mało zurbanizowanego terenu – mogą to być góry lub obszary pokryte gęstą roślinnością. W ERC 2012 na Litwie był to teren z licznymi polodowcowymi jeziorami, bagnami oraz mnóstwem drobnych form terenowych. Nie dało się poruszać pomiędzy punktami po najkrótszych liniach, trzeba było nieźle kluczyć. Przepływanie sporych jezior o wydłużonych, skomplikowanych kształtach i bardzo zimnej na początku maja wodzie, było surowo wzbronione.
Rogaining to konkurencja zespołowa, zespół może liczyć od 2 do 5 osób. Start indywidualny wyklucza się głównie ze względów bezpieczeństwa – w razie wypadku inny uczestnik zespołu może udzielić pomocy lub ją sprowadzić. Uczestnicy zobowiązani są posiadać w widocznym miejscu numery startowe, a lotne komisje sędziowskie sprawdzają, czy zespoły nie rozdzielają się i nie naruszają zasad rywalizacji. Niedopuszczalne jest wymienianie się chipami czy potwierdzanie obecności na punkcie „za kolegę”. Zresztą paski na nadgarstkach, mocujące chipy, praktycznie uniemożliwiają taki proceder. Przy rejestrowaniu obecności na stacjach SI na punktach kontrolnych, w ramach zespołu odstęp może wynosić maksymalnie 60 sekund. Przepis ten, jak się okazało na końcu, zaważył o Mistrzostwie Europy.
Kolejna różnica, względem tradycyjnych zawodów na orientację, to spokojne planowanie. Zazwyczaj, w tradycyjnych zawodach na orientację, mapę z zaznaczonymi punktami kontrolnymi zawodnik otrzymuje w momencie startu lub kilka minut przed nim. W 24-godzinnych zawodach rogainingowych mapy zostają wydane uczestnikom z dużym wyprzedzeniem. Start był zaplanowany na sobotnie południe, przy czym uczestnicy z Polski musieli pamiętać o tym, że na Litwie czas przesunięty jest o godzinę do przodu względem naszego. Mapy wydano o 9.30, czyli dwie i pół godziny przed rozpoczęciem rywalizacji. Każdy zespół otrzymał dwa, jako tako wododporne, arkusze o formacie 39 x 62 cm oraz trzeci, wydrukowany na zwykłym papierze, przeznaczony do szkicowania na brudno trasy. Wtedy też organizatorzy przymocowali każdemu uczestnikowi specjalnym, mocnym paskiem do nadgarstka chip systemu SportIdent, służący do potwierdzania obecności na stacjach punktów kontrolnych.
Każdy zespół w spokoju analizował mapę i wspólnie planował przebieg trasy. Niektórzy uczestnicy używali przy tym kolorowych szpilek, pinezek, chorągiewek, kolorowych flamastrów, a niekiedy efektownych konstrukcji z kolorowej nici i szpilek. Metod mnóstwo, jedna bardziej widowiskowa od drugiej, prawdziwe gry wojenne. Znakomita większość półtysięcznej gromady zawodników kwaterowała w zaimprowizowanym miasteczku namiotowym, tam też wśród traw przy pięknej pogodzie można było obserwować intensywną robotę koncepcyjną, pozornie tylko przypominającą niefrasobliwe piknikowanie. Używanie komputerów do projektowania trasy i w trakcie zawodów jest zakazane, podobnie jak i urządzeń z odbiornikami GPS, elektronicznych wysokościomierzy i podometrów . Krótko mówiąc – nawigacja analogowa ;-).
Zatrzymajmy się na chwilę przy uczestnikach. Teoretycznie były to Mistrzostwa Europy, w praktyce reprezentowana tu była tylko północno-wschodnia część naszego kontynentu. Być może dlatego, że na przełomie sierpnia i września 2012 r. w Czechach odbędą się Mistrzostwa Świata w tej samej dyscyplinie, zawody jakby nie było wyższej rangi, więc może reszta Starego Kontynentu ma zamiar powalczyć raczej tam. W ERC 2012 na Litwie udział wzięło 457 osób w dwustu zespołach, w znakomitej większości dwuosobowych. A oto zestawienie, po ile zespołów przyjechało z poszczególnych krajów:
Łotwa – 65 ekip
Rosja – 47
Estonia – 29
Litwa – 14
Ukraina – 13
Polska – 11
Finlandia – 8
Białoruś – 3
Poza tym po jednym zespole ze Szwecji, Czech i Holandii oraz 5 zespołów o międzynarodowym składzie. Tyle zestawiłem sobie ze wstępnych wyników.
Jeśli chodzi o przekrój wiekowy, to jest on imponujący – od nastolatków do ludzi sędziwych. Bardzo duży udział kobiet, zdecydowanie większy niż w tradycyjnych imprezach biegowych – szacuję go na 30-40%. Zespoły podzielono na trzy zasadnicze kategorie:
zespoły damskie (W)
zespoły męskie (M)
zespoły mieszane, czyli miksy (X)
W ramach kategorii płciowych były też wyszczególnione dodatkowo kategorie wiekowe: juniorzy (J, wszyscy w zespole w wieku 14-18 lat), weterani (V, wszyscy powyżej 40 lat) oraz superweterani (SV, wszyscy powyżej 55 lat). Na tradycyjnych zawodach na orientację, jak np. na GEZnO, rywalizacja odbywa się właściwie tylko w ramach poszczególnych kategorii – bo każda z nich ma własną trasę, a właściwie własny zestaw punktów kontrolnych do zaliczenia. W rogainingu klasyfikacje w kategoriach stanowią tylko uzupełnienie klasyfikacji generalnej, można porównać wszystkich ze wszystkimi bez uwzględniania podziałów na płeć i wiek. Ten wspólny mianownik to wielki atut tej dyscypliny! A przy tym każdy zespół planuje swój wariant stosownie do chęci i możliwości, a ryzyko wypadnięcia z klasyfikacji z powodu ominięcia jakiegoś punktu nie istnieje. Do DSQ trzeba naprawdę coś przeskrobać. Wróżę więc rogainingowi świetlaną przyszłość. Tylko ta zespołowość…
Duża część zawodników to piechurzy i nordic walkerzy, zaprawieni w turystycznych imprezach na orientację. Część z nich zakładała nocną, kilkugodzinną przerwę na nocleg w połowie zmagań. Ale myślę, że równie wielu było dobrze przygotowanych kondycyjnie ultramaratończyków, pokonujących znaczną część trasy biegiem, o ile teren pozwoli, i nie planujących nocnej przerwy.
Zbliża się południe, podchodzimy do strefy startowej. Na bramkach wejściowych rejestrowane są wszystkie zespoły przy pomocy chipów i stacji SportIdent. Obowiązkowe gwizdki i odblaski nie są jednak sprawdzane, choć zapowiadano to na stronie internetowej organizatora. Pogoda piękna, ciepło ale nie upalnie, sucho, choć w nocy padało. Tłok w strefie startowej. Ostatnich instrukcji niezbyt wyraźnym angielskim udziela przez mikrofon młody organizator, a po chwili to samo po rosyjsku robi energiczny, starszy jegomość, co spotyka się z ogólnym aplauzem. Nie ukrywam, że i dla mnie spicz po rosyjsku był dużo klarowniejszy. Jest to zresztą najczęściej słyszany w miasteczku namiotowym język. Czyżby jeszcze ciągle aktualna lingua baltica 😉 ?
Ruszamy w samo południe i właściwie wszyscy pędem. Leśne drogi ograniczają przepustowość wielkiej kolumny biegnących. Analiza mapy wykazała, że najbardziej smakowite kąski można zebrać, kierując się ku jej południowo-wschodniemu narożnikowi, gdzie zgromadzono sporo punktów o najwyższej wadze. Ten kierunek wybierają niemal wszyscy uczestnicy. Więc na pierwszy ogień idą punkty kontrolne 21 i 22. Kto się do nich nie pospieszy, będzie stał w długiej kolejce przy lampionie.
Biegnę w zespole z Andrzejem Krochmalem, orientalistą o ogromnym doświadczeniu, organizatorem m.in. słynnego mazowieckiego rajdu DyMnO. Ale w rogainingu obaj dziś debiutujemy. Andrzej naturalnie przejął szefowanie nawigacyjne w naszym zespole. Przewidując rozwój sytuacji, postanowił ominąć położony najbliżej startu i najpewniej oblegany PK 21, zostawiając go na drogę powrotną do bazy, i zmierzać od razu co sił w nogach na PK 22. Miał rację. Sześć i pół minuty po starcie, nieco ponad kilometr od niego, znajdujemy bez pudła punkt u szczytu małego wąwozu, jesteśmy na nim jednymi z pierwszych. Andrzej upewnia się, że jestem przy nim, zanim włoży chip do gniazda w lampionie. Piknięcie i mrugnięcie lampki kontrolnej potwierdza obecność, kilka sekund później to samo z moim chipem.
Zbiegamy przez las po własnych śladach do drogi, mijając dziesiątki ludzi biegnących jeden za drugim w przeciwnym kierunku. Gdybyśmy się spóźnili pół minuty, to odstalibyśmy kilka minut w kolejce. Zasuwamy dalej ostro na wschód leśnym duktem. Na PK 50, jakieś 600 m za PK 22, jesteśmy niecałe 11 minut od startu i też bez specjalnej kolejki. Andrzej jest jak automat, bez sekundy wahania wali w gąszcz, ja tylko staram się utrzymać tempo. Nie ma czasu na patrzenie w mapę, planowanie było wcześniej.
Jakieś zabudowania i bieg północnym brzegiem niewielkiego jeziora do PK 26, w towarzystwie kilku innych biegaczy. Obiegnąwszy jezioro zasuwamy na południe, studząc stopniowo tempo biegu. Zaliczamy PK 33 i znów zmierzamy na wschód. Osiągamy spore jezioro Aisetas i jego północnym brzegiem zasuwamy do pierwszego tłuściocha, czyli położonego na końcu niewielkiego półwyspu PK 97. Jesteśmy na nim 50 minut po starcie, to mniej więcej szósty kilometr. Wokół migają co i raz te same twarze, taką samą jak my kolejność wybrało wiele ekip. Ktoś biegnący z przeciwka krzyczy do mnie: „Jang!” Patrzę, a to Taras Koniukhow z Kijowa, który w lutym zażarcie walczył o zwycięstwo setki z Pawłem Pakułą na Skorpionie w Batorzu. Naprawdę mocny gość, z zawodu socjolog, bardzo sympatyczny i nieśmiały. Pawła zresztą spotykam niewiele później, mówię mu, że widziałem Tarasa. Paweł odpowiada, że on też. Na dłuższe wymiany zadań nie ma czasu, bo to tylko kilkusekundowe mijanki.
Spotykamy też najlepszy tutaj polski team, reprezentujący portal orienteering.waw.pl. Tworzą go znakomici długodystansowi orientaliści: Sabina Giełzak (reprezentująca także Inov-8) oraz Marcin Krasuski. Oni także przyjechali na Litwę samochodem Andrzeja. Na początku pobiegli na PK 21, ale zobaczywszy ogromną kolejkę oczekujących na podbicie punktu, zrezygnowali na razie z niego. Marcin jest trochę wkurzony. Uważa, że przy starcie masowym na punktach położonych najbliżej bazy organizatorzy powinni ustawić po kilka stacji SI, co z pewnością rozładowałoby korki. Ma rację, tak się robi np. na Harpaganie. Wracamy brzegiem na zachodni kraniec długiego jeziora, po czym kierujemy się na PK 39. W jego okolicach tracimy na dobre z oczu Sabinę i Marcina, są dużo szybsi od nas, walczą o pudło.
Kolejne nasze punkty noszą numery 40, 74 i 64. Zaliczamy pierwsze podmokłości, w butach robi się mokro. Niechcący nadepnąłem partnerowi na piętę i zdjąłem z niej but, był więc krótki przystanek na poprawianie obuwia. Obaj mamy na nogach ten sam model – inov-8 roclite 295. Także Marcin w nich biegnie, Sabina z kolei ma x-talony 212, także od inov-8. Z butów Marcina zostały zresztą po biegu strzępy – widziałem, jak rzucał je na kupę śmieci. Andrzej kupił w Ergo swoje roclity ode mnie dwa dni przed imprezą, trochę ryzykując, bo model dla niego nowy i jeszcze nieobiegany. Ja mam na nogach jeszcze stuptuty tej samej firmy, ale trochę za małe – zamiast opinać cholewkę ze wszystkich stron, zachodzą z tyłu za zapiętek. Ale do tej pory w zestawie z cascadiami czy columbiami stuptuty działały mimo tego zachodzenia – sznurówki się nie rozwiązywały, ciała obce miały ograniczony dostęp do butów, otarć nie było. Andrzej bez stuptutów, ma na rozwiązujące się sznurówki swój patent: owija i łączy ich końcówki przezroczystą taśmą klejącą. Ale kiedy jeden z butów okazuje się zbyt luźno związany, jest trochę zamieszania z odwijaniem taśmy. W końcu obuwnicze problemy zostają zażegnane, przemy dalej.
Andrzej prowadzi bardzo dobrze, bez problemów wypadamy prosto na punkty. Czasami tylko się zatrzymuje, aby przybliżając mapę do okularów przeanalizować ledwo czytelny, niezgeneralizowany rysunek poziomic. Nasze mapy mają skalę 1:35 000, ale podstawę wykonano w skali co najmniej dwukrotnie większej (może 1:15 000?) i tylko fotograficznie ją pomniejszono. Dało to rysunek bardzo drobny i pełen szczegółów, ale czasem trudno czytelny. Mapa wykonana jest w kolorystyce orientalistycznej: lasy przedstawiono na biało, od czasu do czasu tylko mamy soczystozielone plamki młodników o trudniejszej przebieżności. Otwarte, bezleśne tereny zaznaczono na żółto, dominują one w zachodniej części teatru działań, do którego dotrzemy w niedzielę. Barwą zgniłozieloną oznaczono niewielkie wieloboki zagród wokół nielicznych zabudowań. Sporo błękitnych plam jezior, a wzdłuż ich brzegów o ton jaśniejsza, jasnobłękitna kreskowa tekstura terenów podmokłych, ale możliwych do przejścia. Jeżeli na niebieskie kreski nałożono żółty szraf – oznacza to bagno nie do przebycia. Kluczowe rozróżnienie przy planowaniu trasy.
Po wszystkim, przy posiłku na mecie, rozmawiałem z młodym orientalistą z Moskwy, o fryzurze i zaroście muszkietera, który mówił, że był tu na zawodach dziesięć lat temu. Wtedy startowali na dokładnie takich samych mapach jak teraz. Ich aktualność to według niego początek lat 90. XX w. (ale nie napisano tego nigdzie na mapie), trochę zamierzchła jak na Mistrzostwa Europy. W międzyczasie pojawiły się nowe zabudowania, młodniki zamieniły się w gęsty las, pojawiły się wycinki, niektóre drogi zniknęły. Czyli normalka, jak na wielu innych zawodach. Mój rozmówca sam organizuje imprezy na orientację i aktualizuje do nich mapy. Uważa, że dwudziestoletnia aktualność jest niedopuszczalna. Ale to jednak norma.
Wracamy na trasę. Teraz kierujemy się marszobiegiem na południe, ku PK 77. Las na mapie niby biały, przebieżny, ale jest w nim dość gęsto, nierówno i od czasu do czasu mokro. Zdecydowanie lepiej poruszać się duktami, choć nadkłada się nieco drogi. Pomiędzy PK 77 a PK 91 jest długi, dwukilometrowy przebieg wyraźną drogą na wschód, gdzie w zasięgu wzroku mamy około 20 osób, sporo dziewczyn, większość z nich wyprzedzamy. W drodze na południe do kolejnego PK 92 wychodzą braki w aktualizacji mapy, zniknęła po wycince szeroka droga, ale trafiamy na punkt szybko. Teraz długi przebieg duktem na zachód do PK 48, przy którym na mapie widać kuszący kubeczek – symbol wodopoju.
Jesteśmy na trasie prawie trzy godziny. Zlani potem, słoneczko grzeje, za sobą mamy około 20 km. Zaraz uzupełnimy wyczerpujące się już zapasy wody. Andrzej ma w swoim plecaku dwulitrowy bukłak, chyba z izostarem. Ja w swoim kilianowskim plecaczku Salomona, w półtoralitrowym camelu miałem roztwór odgazowanej coli. Ale po ciężarze czuję, że jadę na resztkach. Wpadamy na PK 48 i rejestrujemy obecność chipami. Spodziewaliśmy się jakiejś obsługi wydającej wodę. Zamiast tego wszędzie walają się plastikowe, zużyte kubeczki, widać też kilka pustych pięciolitrowych butli po wodzie. Obsługi brak, w okolicy kręci się tylko kilkunastu zawodników. Jest też spory plastikowy baniak, na oko o pojemności ze 25 litrów, z resztką wody na dnie. Czyli na parę setek zawodników zostawiono tu kilkadziesiąt litrów wody do samoobsługi (!). Nalewamy sobie wzajemnie z Andrzejem do bukłaków wodę, inni zawodnicy podstawiają nam swoje kubeczki pod dziubek baniaka. Woda się momentalnie kończy, słychać jęk zawodu kolejnych nadchodzących i spragnionych. Zaopatrzenie w wodę na wyznaczonych punktach było, jak się okazało, największą niedoróbką organizacyjną tych mistrzostw.
Ruszamy dalej, tym razem na południowy zachód i wyjątkowo bez towarzystwa innych uczestników. Mało kto zdecydował się teraz na zaliczenie PK 69, większość zostawiła go sobie na drogę powrotną. Las wokół niby nie różni się specjalnie od tych, w których zwykle się w Polsce ścigamy. Dominuje bór sosnowy z domieszkami. Ale runo inne od naszego. Sporo roślin o liściach przypominających łubin, których w polskich lasach nie widziałem. Zamiast zawilców ich wersja o dużo drobniejszych, ale także białych kwiatach, rosnących obficie nie tylko w podmokłościach. Bardzo rzadkie w Polsce i podlegające ścisłej ochronie widłaki tu ścielą się całymi dywanami, przez które przebiegamy. Andrzej zwraca mi uwagę na rosnącą w podmokłościach krzewinkę, ni to iglastą ni liściastą. Nie znam jej, Andrzej mówi że nazywa się bagno, a stosuje się ją do zwalczania moli w szafach. Podmokłe tereny zwykle są tak zarośnięte trawami i mchami, że otwartej wody prawie nigdzie nie widać, za to buty zapadają się w tym jak w gąbce i łapią wodę. Zasuwamy takimi elastycznymi, cmokającymi materacami dość regularnie. Sporo owadów, wśród nich dokuczliwe komary. W gęstych zaroślach trzeba uważać na twarz, smagają kolczaste gałązki, a na ciele osiadają liczne pajęczyny. Survival .
Wolimy więc poruszać się duktami. Kolejna długa prosta, prawie dwa kilometry przecinką na wschód ku PK 87. Im bliżej punktu, tym w pobliżu więcej rywalek i rywali. Wśród nich dwie drobne, ale ostro ciągnące szybkim marszem dziewczynki, pewnie licealistki – Swieta i Lena. Pytam skąd są, odpowiadają że z Rosji, z leżącego pod Uralem miasta Perm. Lekko licząc jakieś dwa i pół tysiąca kilometrów, 42 godziny jazdy. Chyba rekordzistki jeśli chodzi o dystans dojazdu, konkurować z nimi mogą tylko dwaj śniadzi jegomoście reprezentujący Holandię: Mohammad Ahmed i Mohammad Shahid. Minęliśmy ich wcześniej, na cypelku w okolicach PK 97.
Teraz stado blisko siebie położonych, wypasionych trofeów: kolejno PK 87, 84, 85, 83, 82, 78, 93. Żniwa. Wszystkie w podmokłych zagłębieniach, albo na wzgórkach otoczonych bagnami. Staramy się unikać miejsc, po których przeszło już wielu uczestników, bo wydeptali oni w trawach ciągi mokrych kałuż. Już lepiej zasuwać na przełaj po nietkniętych jeszcze butami kępach traw. Niektóre takie trawiaste mikropagórki wystają na kilkadziesiąt centymetrów ponad otoczenie, bieg po ich wierzchołkach to niezła akrobatyka. Zbijamy się na przemian w grupki i rozdzielamy, ale widać, że wszyscy z grubsza zmierzają w tą samą stronę. Spotykamy wielokrotnie uśmiechnięte Swietę i Lenę, ale Lena trochę się już skarży na bolące kolana.
Przez jakiś czas w pobliżu widać dwóch zawodników ze Szwecji, to jedyni na zawodach reprezentanci tego kraju. Podążają naszym śladem przez dwa czy trzy punkty, trochę się na nas wiozą. My z kolei wieziemy się na weterańskim miksie z Łotwy. Andrzej podziwia nawigacyjny kunszt prowadzącego team Łotysza. Mówi, że od razu widać klasę fachowca, kiedy „idzie po poziomicy”. Są całkiem szybcy, chociaż prawie wcale nie biegną. Żeby nie było, że cały czas się wieziemy, w pewnym momencie Andrzej specjalnie wybiera inny wariant przejścia niż oni i przechodzi do ostrego biegu. Ja oczywiście za nim. Ale Łotysze będą nam jeszcze od czasu do czasu towarzyszyć przez najbliższe kilkanaście kilometrów.
Docieramy do najbardziej oddalonych od bazy punktów kontrolnych, od startu minęło pięć godzin, w nogach dobrze ponad 30 km. Najpierw łatwy do zlokalizowania PK 96. Kwadrans później docieramy do najbardziej na południowy wschód położonego PK 80. Usadowiono go na końcu cypla, wysuniętego w głąb sporego i malowniczego jeziora Rasia. Biegnąc do niego widzimy, że na pomoście ktoś się położył, przyłożył usta do powierzchni jeziora i… pije. Zastanawiamy się, czy to bezpieczne i czy czasem nie pójść w ślady śmiałka. Kiedy wracamy z punktu, nie ma już o tym mowy – pomost jest wręcz oblepiony spragnionymi uczestnikami zawodów. Po raz już chyba ostatni mijam podążające naszym śladem Swietę i Lenę, rzucając uśmiechniętej, węglookiej Lenie krótko: „Da wstrieczi!”.
Docieramy do drugiego „wodopoju” przy punkcie numer 49. Zgodnie z przewidywaniami nie znaleźliśmy na nim ani kropli, tylko plastikowe śmietnisko i pusty duży baniak. Stąd na zachód, a potem na północ, ku PK 51. Widzimy w trawie kilka plecaków. Z mapy wynika, że aby potem najszybciej dotrzeć do kolejnego PK 79, trzeba będzie tędy znów przebiegać. Andrzej także z ulgą zrzuca swój plecak z ciężkimi akumulatorami do starodawnej czołówki, które odciskają mu się boleśnie na krzyżu. Ja nie decyduję się na to, za dużo zabawy z rozpinaniem i ciężarów nie dźwigam. Odciążony Andrzej niemal frunie, nie mogę go dogonić, trafiamy bez pudła na PK 51 i wracamy obok młodej brzeziny do plecaka. Nie zginął, czeka. A kilometr z haczykiem był dla Andrzeja nieco lżejszy.
Zaliczamy ostatnie dwa tłuściochy tego regionu: PK 79 i 90, po czym kierujemy się ku bazie na północ. Jest już późne popołudnie. Kilkaset metrów dość ruchliwą, asfaltową szosą, a potem kolejne dwa bagienne punkty o numerach 45 i 58. Ponownie pojawia się problem kończącej się wody, mimo że temperatura spadła i zapotrzebowanie na wodę wraz z nią. Nie pocimy się już tak bardzo jak na początku, mój założony na czoło buff jest suchy. Ale pić trzeba. Andrzej odradza skorzystanie z przeskakiwanego właśnie wartkiego potoku. Zbliżamy się do wioski Krauliejai, położonej nad brzegami największego w okolicy jeziora Stirniai.
Wioska składa się z kilku bardzo biednych domostw, w ogóle w napotkanych litewskich wsiach ewidentnie się nie przelewa. Jest tu cmentarzyk z kilkoma zaledwie starymi grobami, za to ze świeżo wykarczowanymi krzewami i nowym wysokim murem z kamieni. Jakieś sto metrów od niego widzimy studnię. Pukamy do najbliższego, niewielkiego, drewnianego domostwa, po kilku minutach pojawia się w drzwiach starszy gospodarz, który udziela nam zgody na skorzystanie ze studni. Woda wydobyta z głębiny przy pomocy wiadra i kołowrotu jest wyborna: czysta, lodowata i przepyszna. Sąsiedztwo cmentarza nic jej nie ujmuje, zwłaszcza jak człek mocno spragniony. Z braku naczyń żłopiemy ją wprost z wiadra, po czym wypełniamy bukłaki. Postój przy studni trwa kilka minut, zjadamy po batonie. Wcześniej w biegu zjedliśmy na spółkę tylko dwa banany.
Kiedy ruszamy ze wsi w polną drogę, powstrzymuje nas okrzyk młodego, odzianego tylko w kąpielówki człowieka, stojącego przy wejściu do domu, w którym prosiliśmy o zgodę na skorzystanie ze studni. W pierwszej chwili wygląda na to, że nie podoba mu się, że biegniemy w jego pole. Podchodzi do nas, koniecznie chce wiedzieć dokąd biegniemy, zna kilka słów po rosyjsku i angielsku, ale dogadać się z nim nie możemy. Jedzie od niego alkoholem, trochę się zatacza, niemal wyrywa mi mapę, koniecznie chce coś tłumaczyć, ale brakuje mu słów. Na przedramionach widać zagojone sznyty. No mamy problem, trudno się od jegomościa uwolnić, nie pozwala nam ruszyć dalej. Wreszcie po paru minutach bezsensownej dyskusji żegnamy się i biegniemy drogą, którą nam serdecznie odradzał. Diabli gościa nadali.
PK 71 jest w zagajniku na wzgórzu, przy sporym, pomnikowym głazie narzutowym. Potem mijamy dla odmiany sporą, bogatą posiadłość z tabliczkami ostrzegającymi przed pilnującymi psami. Kiedy biegniemy wzdłuż ogrodzenia, odzywają się za nim wzmiankowane psy. Od brzegu niewielkiego, śródleśnego jeziora prowadzi na północ przez bardzo pofałdowany teren przecinka. W okolicach PK 67 po raz kolejny napotykamy mieszaną drużynę. Chłopak cały czas trzyma się jakieś 50 m przed goniącą go dziewczyną. Okazuje się, że to team międzynarodowy, składający się z Łotysza i Czeszki, zapewne uformowany doraźnie tuż przed zawodami.
Kolejny punkt znajduje się na półwyspie, wrzynającym się w spore jezioro Alnis. Prowadzi do niego droga wzdłuż brzegu. Pomarańczowe słońce za kilka minut schowa się za wierzchołkami drzew za wodą na zachodzie. Piękny, spokojny, słoneczny zmierzch. Ale na podziwianie zachodu słońca nie ma czasu, trzeba zasuwać. Kolejny raz mijamy młody miks łotewsko-czeski i starszy, czysto łotewski. Powrót z punktu jest tą samą drogą wzdłuż brzegu. Potem zmierzamy na zachód, zaliczając kolejno PK 37, 38 i 61. Robi się chłodno i zmierzcha, ale dzień trwa wyjątkowo długo.
Trzeci wodopój jest przy punkcie numer 65, przy którym w środku lasy stoi… toi-toi (!). Zupełnie niespodziewana możliwość zaspokojenia potrzeb fizjologicznych, ale z niej nie korzystamy. O dziwo, tu jest się czego napić, w pięciolitrowych baniakach jest chyba izostar. Mamy bukłaki prawie pełne studziennej wody, ale skwapliwie wypijamy po kilka kubeczków izostara. Dobry! Koczuje tu kilku zawodników.
Kilka minut później docieramy do jednego z najbardziej malowniczych punktów na trasie. PK 60 postawiono na środku wąskiego, bagiennego przesmyku pomiędzy dwoma niewielkimi jeziorami. W drodze do niego po łydki grzęźniemy w bagienku. Ale punkt znajdujemy bez problemu. Niesamowite okoliczności potęguje wyjątkowa pora dnia – za chwilę zapadnie noc, wszystko zamiera, bezruch, ciepłe światło odbija się w wodzie, niebo na zachodzie płonie. Jest już po dziewiątej wieczorem, oczywiście czasu litewskiego. Wracając z przesmyku na suchy ląd napotykamy kilku zawodników, wśród nich wyżej wspomnianego moskwianina o muszkieterskim image’u.
Stroma wspinaczka na południe, po czym docieramy do PK 59 na wierzchołku otoczonego bagnami pagórka. Półtora kilometra dalej na południe, po biegu leśną drogą, docieramy do położonego na północnym brzegu jeziora Stirniai PK 70. Zapadły już ciemności, słychać głośny żabi koncert. Zwierzam się Andrzejowi, że dokuczają mi otarcia w intymnych zakamarkach okolic rufowych. Sól z potu robi swoje. Andrzej każe mi wysmarować rufę kremem dla niemowląt, który taszczy ze sobą w apteczce. Po krótkich ablucjach okolic rufowych w jeziorze, korzystam z rady Andrzeja. Przy okazji zakładam termoaktywną bluzę Columbii. Może nie od razu, ale po kolejnych kilku kilometrach tłusty krem pomaga, rufa już nie piecze. Nie ma to jak towarzystwo starego, długodystansowego wygi.
Przedzieramy się leśnym przesmykiem pomiędzy bagnami do drogi, którą zasuwamy na zachód. Po raz kolejny napotykamy łotewski miks. Przesuwamy się na północ, zbierając PK 41, 32 i 46 i tasując się z Łotyszami. Andrzej postanawia odpuścić sobie PK 27 i zasuwać od razu na PK 25. Łotysze jednak zasuwają na PK 27. Okazało się na końcu, że PK 27 był jedynym niezaliczonym przez nas punktem kontrolnym w centrum terenu zawodów. Nie dotarliśmy też do sześciu punktów na południu mapy, odgrodzonych dużymi jeziorami Malkestas, Ilmedas i Stirniai, ale to było zaplanowane już przed biegiem.
Mamy trochę kłopotu z odnalezieniem PK 25, wypadliśmy trochę za daleko na południe, ale w końcu trafiamy. Przeprawiam się po pniu na drugą stronę rzeczki (Andrzej znalazł inne przejście), po czym pomykamy w żabim rechocie bardzo pofałdowanym półwyspem jeziora Patys na południe, by podobnie jak chyba z dziesięciu innych zawodników, kręcących się teraz w pobliżu, odnaleźć na jego końcu PK 55. O północy docieramy do PK 23, kwadrans później jeszcze ten strasznie oblegany na początku PK 21. O wpół do pierwszej docieramy na krótki odpoczynek do bazy zawodów w Poviliskis. W nogach ponad 60 km, pół doby w akcji, zaliczone 46 punktów kontrolnych.
Zachodzimy do stołówki, gdzie można się posilić. Jest do wyboru szczawiowa lub fasolowa (taka gorąca zupa na półmetku ultra to świetna sprawa), są też wędliny, ser, pieczywo, pomidory, ogórki, można sobie zrobić herbatę lub kawę, ale niestety w filiżankach o mikroskopijnej pojemności, więc chodzi się po pięć razy (kto w ogóle i po co wymyślił filiżanki?!). Pora też napełnić bukłak, ale czym?… Idę do pań obsługujących stołówkę i proszę po rosyjsku o nalanie do pojemnika w plecaku zimnej wody. Panie są trochę zdziwione, ale biorą ode mnie camel i niosą go do… kranu. Pamiętając nieciekawy smak tutejszej kranówki z porannego mycia zębów protestuję i zabieram bukłak. W końcu nalewam wrzątek od herbaty do kilku filiżanek, żeby trochę ostygł, po czym taką ciepłą wodą uzupełniam camel. A wydawałoby się, że cóż prostszego niż woda… W dodatku w promieniu ładnych paru kilometrów od bazy woda w butelkach większych niż półlitrowe (te były dostępne tylko w knajpce) była nie do kupienia.
Andrzej przepakowuje się w naszym namiocie, dołączam do niego. O tkaninę zaczyna bębnić deszcz. Zastanawiamy się, czy go przeczekać, czy ruszać. Jednak ruszamy, zabieram tylko ze sobą jeszcze kurtkę ambasadora Festiwalu Biegowego, która była pod ręką. Daje się nałożyć na dobrze przylegający do ciała plecak. Z sąsiedniego namiotu polscy uczestnicy zawodów sześciogodzinnych namawiają, żebyśmy już dali spokój i do nich dołączyli. „Mowy nie ma! Do zobaczenia w południe!” Łącznie postój w bazie zajął nam jakieś 50 minut.
Teraz zasuwamy raźnym marszem (niech się posiłek uleży), prawie jak nowi, drogą na północny zachód. Deszcz w lesie tylko trochę kropi. Pierwszy punkt drugiej pętli, czyli PK 24 odbijamy o 1.42. Teraz zmierzamy na południowy zachód, ku położonym blisko siebie PK 28 i 29. Wyprzedza nas męski team z Białorusi, jeden z rywali ma bardzo mocną czołówkę. Andrzej stara się ich nie zgubić i ja też muszę podkręcić tempo. Nie jest to łatwe w gąszczu i ciemnościach, gotuję się trochę pod kurtką.
Pradawna czołówka Andrzeja ma charakterystyczne żółte światło, więc mogę ją odróżnić od dwóch pozostałych. Gałęzie chlaszczą twarz, nie ma mowy o patrzeniu w mapę, biegnę czasem po omacku przez największe gąszcze, byle tylko nie zgubić żółtego światła. Zdejmuję kurtkę i biegnę z nią w garści, bo nie ma czasu na umocowanie jej przy plecaku. Znajdujemy PK 42 i zasuwamy teraz na położony w sporym bagnie PK 43, zgubiwszy gdzieś Białorusinów.
Doganiam Andrzeja przy bagnie, ten maszeruje tylko w tę i z powrotem po miękkim, nasiąkniętym podłożu. Czuję się, jakbym chodził po łóżku wodnym, huśtawka. Tu gdzieś, na południowym brzegu zarastającego jeziorka, powinien być PK 43. Szukając go, zapędzamy się aż pod zabudowania położone na zachód od rozległego bagna, potem wracamy po własnych śladach. Są i Białorusini, także zdezorientowani krążą po okolicy. Wreszcie we czterech znajdujemy rozrzucone białe konfetti, a na pniu brzozy jaskrawozielonym sprayem coś jest wymalowane. Tu stał punkt kontrolny. Widać ktoś miły zachachmęcił lampion ze stacją kontrolną SI. Ale na środku bagna?! Jakiś desperat… Na dowód, że tu byliśmy, zabieramy po kilka kawałeczków konfetti i ruszamy dalej na północny zachód, ku obserwatorium astronomicznemu Kulionys.
W ciemnościach dostrzegamy ledwo widoczne, futurystyczne stalowe konstrukcje obserwatorium. Eksponowano je na zdjęciach w internecie, zachęcających do udziału w ERC 2012. Przy dużym głazie narzutowym koło parkingu stoi sobie grzecznie na widoku PK 56. Białorusini i ich czołówkowy szperacz powoli znikają gdzieś na północy. Zasuwamy ich śladem, skręcamy z szosy w lewo i po chwili przeprawiamy się drewnianym mostkiem na półwysep jeziora Zelvos. Potem ostra wspinaczka na wzgórze wieńczące koniec półwyspu i zaliczamy PK 36. Teraz zbieg dróżką ku wodzie i półtora kilometra asfaltem na południowy zachód. Aby dotrzeć do PK 72 musimy obiec południowy skraj dużego jeziora.
Jest po wpół do czwartej, ciemno zupełnie. W czasie truchtania po asfalcie deszcz się nasila, a po chwili przechodzi w ulewę. Trafiło nas w zupełnie otwartym terenie. Dobiegamy do skrzyżowania asfaltowych dróg, skręcamy w prawo i dopadamy kępy drzew, żeby chociaż mapy trochę osłonić. Znów zakładam ambasadorską kurtkę i ruszamy dalej, mimo ulewnego deszczu. Znajdujemy w lesie najbardziej wysunięty na północny zachód PK 72, w jego okolicach widać kilka innych zespołów. Deszcz siecze bez litości, zwłaszcza Andrzeja, który nie ma czapki ani kaptura, tylko zaparowane okulary.
Wróciwszy do skrzyżowania asfaltowych dróg, zasuwamy dalej na południowy zachód. Musimy ominąć dwa kolejne jeziora rynnowe, po czym, już gruntowymi drogami, przemy na zachód ku małej osadzie Padkamanai. Robi się szaro, przestaje padać. PK 52 ukryty jest na bagnie na północny wschód od osady, szukamy go wyjątkowo długo, nawet na trochę się rozdzielamy. Wychodzi zmęczenie, trochę już podsypiam. Wreszcie go mamy i wracamy na skrzyżowanie przy osadzie. Teraz na południe i, po krótkim błądzeniu w powycinkowym terenie pełnym trudnych do pokonania ściętych gałęzi, mamy też PK 54.
Zsuwamy na przełaj przez pola i na leśnej polance, po krótkim przeczesywaniu okolicy razem z innym zespołem, znajdujemy PK 62. Dochodzi szósta, za chmurami przebłyskuje przez luki w chmurach wschodzące słońce. Świty zawsze mnie pobudzały. Omijamy przez wioskę jezioro Susiedas i wychodzimy na szosę Moletai-Utena, ułożoną z betonowych płyt, która od zachodu ogranicza teren rogainingowych zmagań. Zasuwamy poboczem na południe, mijając kilka zespołów podążających w przeciwnym kierunku.
Szosa nawet o tej porze jest dość ruchliwa. Z daleka słychać regularny stuk złączy płyt pod kołami, połączony z odgłosem rozpryskiwanych kałuż. Czuję pod czwartym palcem lewej stopy nabrzmiały burchel, zdejmuję but i odpiętą agrafką numeru startowego staram się go przebić przez nieściągalną, mokrą skarpetę kompresyjną. Chyba się udało, ucisk trochę zelżał. Jest jeszcze jeden poważny problem ze stopami – za małe stuptuty, które włażą mi za zapiętki roclitów, obcierają mnie strasznie pod zewnętrznymi kostkami. Nie jestem pewien, czy to wina stuptutów czy butów.
Po dwukilometrowym marszobiegu szosą odbijamy w leśną dróżkę na wschód, potem na przełaj przez pola, przeprawa przez fosę z głęboką wodą i jesteśmy na PK 81. Omijamy polnymi drogami od południa największą miejscowość w okolicy, Toliejai. Naszym celem jest wodopojowy punkt 47, do którego przedzieramy się wąskim przesmykiem pomiędzy bagnem i jeziorem. Punkt jest przy zaroślach wśród łąk, prowadzi do niego wydeptana trawa, a picia na nim skolko ugodno. Pięciolitrowe baniaki z różnokolorowymi płynami, jest ich kilkanaście, są opróżnione najwyżej w ćwierci, mimo, że do końca rywalizacji pozostało mniej niż pięć godzin. Wokół masa rozrzuconych plastikowych kubków, czyli znowu taki trochę śmietniskowy klimat. Oczywiście żadnej obsługi.
Od początku było wiadomo, że do tego punktu dotrze znacznie mniej uczestników, niż do wodopojów na południowym wschodzie, gdzie były najwięcej ważące punkty. Ktoś logistycznie to słabo zaplanował. Decydujemy się na krwistoczerwony płyn o smaku chyba winogronowym i sporej słodkości, wypijamy po kilka kubków. Zdejmuję kurtkę i mocuję ją do plecaka. A potem wracamy po własnych śladach drogą poprowadzoną przez przesmyk.
Zaczynają się długie, wielokilometrowe przebiegi polnymi drogami. Andrzej nie chce ryzykować skrótów przez podmokłe obniżenia. Zasuwamy marszobiegiem, ale jak tylko zaczynamy biec, to w gardle czuję straszne palenie. Albo żołądek już się buntuje, albo czerwone picie było jednak trochę za słodkie. Jak przechodzę do marszu, to zgaga ustaje, bo mniej chlupie w żołądku, muszę tylko pociągnąć łyk czystej wody przez rurkę z camela.
Po prawej spore jezioro Ilmedas. Na jego zalesionym półwyspie, na samiutkim ostrym koniuszku, zainstalowano PK 88. U wejścia na półwysep napotykamy odpoczywający polski team. Potem zasuwamy przez las, by na końcu po stromej skarpie schodzić kilka metrów do usytuowanego nad samą wodą lampionu. Włożenie chipa do gniazda przy jednoczesnym czepianiu się pni rosnących skosem drzewek to tutaj prawdziwa akrobacja, przy której Andrzej gubi mapę, ale mu ją podaję. Wracamy na szerokę drogę, prowadzącą dalej na wschód.
Zastanawialiśmy się chwilę nad celowością długiej wyprawy na PK 95, który położony jest na końcu długiego półwyspu, wbijającego się głęboko na południe w wielkie jezioro Stirniai. Ale uznaliśmy, że zapas czasu mamy wystarczający, żeby z czterech pozostających do zakończenia zawodów godzin jedną przeznaczyć na dotarcie do tego punktu i powrót. W sporej wsi Purvenai odbijamy więc na południe. Po półgodzinnym marszobiegu, przekroczywszy wąski przesmyk i minąwszy oddalony od osad prawosławny cmentarz, docieramy do PK 95, po czym po własnych śladach wracamy do Purvenai. Musiałem zrobić kilkuminutowy postój na pozbycie się ocierających stopy stuptutów, po czym tuż przed wsią doganiam maszerującego Andrzeja.
Szeroka na jakieś osiem metrów szutrowa droga prowadzi teraz ku bazie na północny wschód. Znajdujemy bez większych problemów położone blisko siebie PK 44, 30 i 53. Zostało prawie dwie i pół godziny. Andrzej mówi, żeby złapać już tylko PK 31 blisko bazy i kończyć, bo czas dotarcia na metę liczy się przy jednakowej liczbie punktów kilku zespołów. Ja proponuję zaliczenie jeszcze PK 35, który odpuściliśmy o świcie, choć wiąże się to z dodatkowymi czterema kilometrami w obie strony. W końcu ruszamy na północny zachód, omijając południowy kraniec dużego jeziora Baltis. Nie pakujemy się na przełaj przez las, wolimy dukty, choć nadkłada się drogi. Mijamy truchtając liczne ekipy młodych piechurów – prawdziwy marsz zombie. Umęczeni, kroczący na szeroko rozstawionych nogach, poobcierani, z pewnością z pęcherzami na stopach, obolali, pomagający sobie zebranymi po drodze kijami. Ale prą dzielnie dalej, choć już nie tak szybko jak na początku.
Andrzej bez pudła trafia w lesie PK 35, choć ja miałem wrażenie, że kieruje się w złą stronę. Zmęczenie daje fatamorganę – jestem pewien, że widzę lampion w miejscu, w którym go wcale nie ma. Wracamy marszobiegiem po własnych śladach, zgaga już nie dokucza, widocznie czerwone słodkości spłynęły niżej. Z drogi wiodącej do bazy odbijamy w lewo, by zaliczyć ostatni, bardzo malowniczy fragment naszej odysei. Aby dotrzeć do PK 31, trzeba się przecisnąć przez zapewne mokre, przecięte ciekami przesmyki pomiędzy jeziorami Baltis i Baltelis. Nie było tak źle, wystarczyło przejść po zwalonym pniu i pobrodzić w wodzie po łydki po piaszczystym dnie. Zaliczywszy ostatni PK 31 w czasie 22:36 od startu zasuwamy już prosto do bazy, na której meldujemy się z czasem 22:55. Ponad godzinę przed dobowym limitem. Oddajemy chipy, w zamian dostajemy wydruki z czasem zaliczenia poszczególnych punktów, których znaleźliśmy w sumie 66 (na 73 możliwe).
Wcale nie jesteśmy pierwsi. Okazuje się, że przekonanie o tym, że zaliczenie wszystkich punktów kontrolnych na 24-godzinnym rogainingu jest niemożliwe, wcale nie jest prawdziwe. Tak powinno być, ale te zawody okazały się jednak zbyt lightowe. Według moich obliczeń obszar działań na ERC 2012 to nie więcej niż 130 kilometrów kwadratowych, razem z jeziorami. A teoretycznie, wg międzynarodowych standartów, powinno być ich przynajmniej około dwustu. Punkty okazały się łatwe nawigacyjnie i stosunkowo dostępne terenowo, a może było ich po prostu zbyt mało. Skoncentrowano je w południowo-wschodniej części mapy, nie wykorzystując chyba należycie bezleśnych terenów na południe od ciągu największych jezior Malkestas, Ilmedas i Stirniai.
W każdym razie z kompletem wszystkich punktów na mecie zameldowało się przed upływem doby… 14 ekip! Najszybciej, z czasem 17:08:46, dokonał tego estoński, męski zespół SKM! Ale okazało się, że na jednym z punktów kontrolnych odstęp czasowy między zawodnikami przekroczył 60 sekund. Punktu więc nie zaliczono i zespół SKM! spadł na 14 miejsce.
Tak wygląda czołówka klasyfikacji generalnej w ostatecznych wynikach:
1. Hiie Armo, Lahtmäe Lauri – Estonia, EST1, 392 pkt, 17:54:51, MV
2. Dombrovskiy Evgeniy, Kalinin Oleg – Rosja, Team Russia Red Fox, 392 pkt, 18:44:21, MO
3. Liepina Anita, Kaminskis Valters – Łotwa, 2 wet shirts, 392 pkt, 18:59:33, XV
4. Giełzak Sabina, Krasuski Marcin – Polska, orienteering.waw.pl, 392 pkt, 20:23:09, XO
5. Savchenko Viacheslav, Shpetnyy Volodymyr – SV UKR-RUS, 392 pkt, 20:34:05, MV
6. Natalija Abramova, Andrey Shvedov – Rosja, Garmin-Orienta SkiO, 392 pkt, 20:51:01, XO
O sporym pechu może mówić najlepszy polski zespół. Sabina Giełzak i Marcin Krasuski z kompletem punktów zameldowali się na mecie ponad trzy i pół godziny przed limitem czasowym. A tu okazuje się, że są w klasyfikacji generalnej na tak nie lubianym czwartym miejscu, a w dodatku o godzinę i 23 minuty wyprzedził ich łotewski weterański miks. A że weterani poza swoimi klasyfikacjami są też klasyfikowani w głównych kategoriach płciowych, to Sabinie i Marcinowi nie udało się wygrać nawet swojej kategorii. Ale stawali mężnie.
Zwyciężyli ci, którzy odpowiednio wcześnie się zorientowali, że aby zwyciężyć nie można odpuścić ani jednego punktu. W najlepszej sytuacji byli ci, co dostrzegli to na samym początku, jeszcze przed startem. Sabina i Marcin, wychodząc podobnie jak my z założenia, że wszystkich punktów nie da się zaliczyć, omijali niektóre. Zorientowali się poniewczasie, że trzeba zgarnąć wszystkie i musieli wracać na tereny już penetrowane, nadkładając drogi. Czyli jednak zasadnicze znaczenie ma strategia, nie tylko sprawność fizyczna i talenty nawigacyjne.
Najlepsze ekipy, policzywszy po prostych liniach między punktami kontrolnymi, nieznacznie przekroczyły dystans stu kilometrów. W praktyce było z pewnością dużo więcej. Według prostych przebiegów w ostatecznych wynikach ja i Andrzej zrobiliśmy 88 km. Według moich pomiarów na mapie było to około 104 km, a w rzeczywistości, uwzględniając kluczenie w przełajowym pokonywaniu lasu i bagien, przynajmniej ze 120 km. Największy kawał drogi, jaki na raz w życiu zrobiłem 🙂 . Nasz team, reprezentujący KB Galeria Warszawa (pierwotnie moim partnerem miał być Marcin Miśkiewicz, ale z powodów zawodowych musiał zrezygnować) zajął ostatecznie z 353 punktami lokatę 44. Zgłosiliśmy na mecie brak stacji i lampionu na PK 43 i nam go ostatecznie uwzględniono. Pogratulowaliśmy sobie całkiem niezłego rezultatu, choć można było wycisnąć więcej. Niewątpliwie to głównie zasługa świetnej nawigacji Andrzeja.
Warto też wspomnieć o trzecim miejscu męskiej juniorskiej ekipy (kategoria MJ), reprezentującej Wiking Szczecin, czyli Bartłomieja Mazana i Michała Andrzejewskiego. Zdobyli oni 316 pkt w czasie 23:10:31.
A oto osiągnięcia wszystkich polskich ekip w ERC 2012:
4. Giełzak Sabina, Krasuski Marcin, orienteering.waw.pl, 392 pkt, 20:23:09, 1 msce w kat. XO
44. Andrzej Krochmal, Jan Goleń, KB Galeria Warszawa, 353 pkt, 22:55:23, 10 msce w kat. MV
82. Bartłomiej Mazan, Michał Andrzejewski, Wiking Szczecin, 316 pkt, 23:10:31, 3 msce w kat. MJ
90. Krzysztof Ligienza, Jacek Wieszaczewski, Orientop Wrocław, 307 pkt, 23:37:41, 49 msce w kat. MO
105. Paweł Pakuła, Paweł Kotlarz, Columbia/Byle Dobiec Anin, 294 pkt, 18:00:36, 55 msce w kat. MO
128. Halina Biziuk, Jan Gracjasz, GRAB, 270 pkt, 23:51:07, 26 msce w kat. XV
129. Janusz Olbrycht, Jacenty Łapanowski, TRAILTeam M, 267 pkt, 8 msce w kat. MSV
145. Trykozko Urszula, Leszek Herman-Iżycki, Hit, 227 pkt, 17:46:28, 28 msce w kat. XV
163. Herman-Iżycka Urszula, Żytka Jakub, KubUle, 164 pkt, 20:16:04, 69 msce w kat. XO
164. Zuzanna Szymańska, Bartosz Niezgódka, ICM Adventure, 154 pkt, 23:41:16, 70 msce w kat. XO
170. Anna Rudzka, Kamil Nowosad, Sweety Feet, 84 pkt, 20:16:13, 73 msce w XO
Niespełna półtorej godziny po upłynięciu dobowego limitu, ruszamy w drogę powrotną, nie czekając na ceremonię zakończeniową. Marcinowi i Sabinie spieszy się do domu, a naszym kierowcą jest wypoczęty uczestnik zawodów sześciogodzinnych, który dosiadł się na piątego do Andrzejowej toyoty. Odsypiamy zarwaną noc w aucie. Trochę szkoda ominiętego Wilna, w którym jeszcze nigdy nie byłem. Zawody, przy niektórych ewidentnych niedociągnięciach, okazały się w sumie fajne. Sprawy związane z elektroniczną rejestracją obecności na punktach, czyli system SportIdent, zadziałały bez zarzutu. Trochę spartańskie okazały się warunki mieszkaniowe, ale dzięki temu można było sporo kasy zaoszczędzić. Zdecydowanie brakowało na mecie ciepłej wody pod prysznicem.
W sumie fajna poznawczo i sportowo wyprawa i niezła wyrypa. Pieszy rogaining w wymiarze 24-godzinnym to jest to! Czekam z nieciecierpliwością, aż przyjmie się również na polskim gruncie. A tymczasem całkiem blisko, w Prebuz w zachodnich Czechach, za trzy i pół miesiąca organizowane są w tej dyscyplinie Mistrzostwa Świata! Warto pojechać, następnym razem może być daleko…
Strona organizatora ERC 2012:
http://www.erc2012.lt/
Strona Międzynarodowej Federacji Rogainingu:
http://www.rogaining.com/