Redakcja Bieganie.pl
Misja niemożliwa? Sztuka dyplomacji? A może, przepraszam za dosadność porównania, jak z epidemią eboli – specjalnego wysiłku nie trzeba… Drogi bywają różne jak treningi i starty, podobnie z wynikami, ale próbować warto.
Potencjalne ognisko zarażeń można podzielić na dwa warianty. Pierwszy z nich to „wada wrodzona”, czyli sport towarzyszy nam od dziecka, trenowaliśmy lekką atletykę, całe nasze otoczenie o tym wie i z reguły również trenowało. W pewnym momencie zawieszamy kolce na kołku i wkładamy adidasy, bo przecież przestać jest tak trudno, jak wyjść z nałogu. W nasze ślady idą wówczas kolejni, którzy zostali zmuszeni do zakończenia kariery, bo widzą, słyszą i czują, że to też jest fajne. Z początku myślą sobie, że takie długie bieganie jest nudne i nie dla nich, ale z BIEGIEM czasu będą chcieli wlać nam na ulicy. Wystarczy nacisnąć na odcisk ambicji, który jest w każdym sportowcu – zadziała. Po co się tak męczyć? „Mówisz tak, bo nie dasz rady”… no i się zaczyna. Przyjaciele, rywale z bieżni wybiegają na ulice i rywalizacja na zupełnie innej płaszczyźnie znów się zaczyna. Znów ma się naście lat i jest wspaniale. Razem ustala się, kto, co, gdzie i kiedy biegnie. Wracają teksty, „dlaczego tak słabo”, jest motywacja do treningu, bo gdy biegałeś coś na poważnie, to każdą rywalizację musisz tak traktować, bo nie zmusisz się do wysiłku, a truchtać nie wypada. W rezultacie na zawodach i na treningu boli – dochodzimy do momentu, że nasze środowisko jest zainfekowane nową, zmutowaną odmianą wirusa.
A co z rodziną?
Przez lata zdążyła się przyzwyczaić i czymś nienormalnym jest dla niej fakt, że się nie ruszamy. Wówczas musi dziać się coś naprawdę złego ze zdrowiem – innej opcji nie ma. Członkowie dopingują nas, czasem pukają się w czoło, ale to dla nich norma. Domowe otoczenie przez to, że od zawsze żyje w skażonym powietrzu częściowo się na wirusa uodparnia i trudniej jest się zarazić. Potrzeba sprzyjających warunków – motywacji lekarskiej, w przypadku, kiedy istnieje ryzyko zachorowania na poważniejszą zarazę, motywacji lustrzanej, – kiedy patrzymy w swoje odbicie i stwierdzamy, że z zapasów na zimę zrobiły się zapasy na epokę lodowcową. Wówczas jest hasło „synku, córeczko, bracie, siostro… jak się do tego zabrać”. Macie punkt zaczepienia, jednak to tylko przeziębienie – do poważnej choroby jeszcze daleko, tu należy wykorzystać wszelkie środki motywacyjne i treningowe, aby osoby z tego przeziębienia… nie wyleczyć. Nie ładować antybiotyków w postaci ciężkich ćwiczeń, tylko powoli, stopniowo sprawiać, żeby organizm się zainfekował endorfinami. Trzecim elementem motywacji możecie być Wy – motywacja poprzez autorytet. Bywa tak w przypadku kogoś młodszego od Was, np. młodszego rodzeństwa. Chcą pójść w Wasze ślady. Tu z kolei trzeba uważać, aby nie przedobrzyć, bowiem nadmierna ambicja może być jak trzydniowa gorączka u noworodka. Szybko przyjdzie i równie szybko odejdzie… po chorobie. Trzeba wstrzymywać konia, aby puścił się galopem dopiero wtedy, gdy będzie już gotowy – wynikowe rozczarowanie potrafi bardzo boleć.
Wariant drugi
Co z tymi, których choroba dopadła znacznie później i w domu to nowość? Nagle wszystko się zmienia – mniej czasu dla najbliższej rodziny. Wymykasz się na wieczorny trening zamiast siedzieć w domu. Weekend? Albo długie rozbieganie w lesie, albo start gdzieś w Polsce. Wraz z postępem choroby wybierasz się za granicę lub na obóz… masakra. W domu bunt. „Oszalałeś/oszalałaś? W domu cię nie ma, nie interesujesz się, wiecznie to Twoje bieganie!” Słyszeliście to? Dziękujcie opatrzności, –gdy pojawi się wyrozumiałość. Może się jednak nie pojawić i trzeba sobie na to zapracować lub… próbować zarazić chorobą. Jak? Na przykład zabrać rodzinę na zawody, zaangażować w wydarzenie. Gdy poczują klimat, zobaczą, z czym to się mówiąc potocznie je, może się skuszą. Można również spróbować asysty, na rozbieganiach w postaci rowerowej. Wy biegniecie, a ktoś jedzie na rowerku i poda coś do picia, do jedzenia, porozmawia – spędzacie czas razem jednocześnie trenując. Z czasem istnieje możliwość, że druga połówka lub większe rodzinne grono zechce spróbować tego, co Was fascynuje, bo przecież wstajecie rano zamiast wylegiwać się w łóżku, lub opuszczacie wieczorny film w telewizji…, „ Co jest w tym takiego fantastycznego, że rezygnuje z dotychczasowych przyjemności…hmm” – element ciekawości też może zadziałać. Może też zadziałać element zazdrości, bo wraz z rozwojem choroby młodnieje się, pięknieje itp. Dziwna ta infekcja.
Nieuleczalnie chorzy
Ultramaratończycy – już jest po nich. Koniec. Diagnoza – ostatnie stadium choroby. Szanse na wyleczenie – brak. Co wtedy mają biedaki począć? Nie mają szans a żyć trzeba. Kombinują. Starty łączą z rodzinnymi wypadami na weekendy w różne, ciekawe miejsca, bo startów jest bardzo dużo. Wakacje również dopasowują w taki sposób, aby wykorzystać to w treningu. Na poważniejsze biegi mogą zabrać rodzinę i powierzyć im rolę serwisantów. Niezapomniane przeżycie daje dużą szansę na zrozumienie tej złożonej choroby i pogodzenie się z nią w życiu doczesnym. Brzmi jak wyrok… niestety. Przy tego typu zabiegach można liczyć, że ktoś z rodziny złapie infekcję. Jednak w medycynie bywają przypadki, że ktoś przeżywa znajdując się w morowym powietrzu i nie da się tego wyjaśnić. Są ludzie odporni na choroby, na które chorują inni i już. Istnieje szansa, że nawet będąc w ostatnim stadium, w którym infekuje się otoczenie najbardziej – można spotkać organizm odporny na wszelkie dotychczasowe działania. Wówczas pozostaje tylko jedno – ukierunkować je nie na zarażenie, lecz na zrozumienie. Chodzi o to, aby przynajmniej były nosicielami choroby, jeśli nie da się wirusa uaktywnić. Czasem taki stan może trwać latami aż niespodziewanie przyjdzie… pierwsze kichnięcie.