Śladami Caballo Blanco i Chrisa McDougalla – relacja z Meksyku
Jedna z naszych czytelniczek nadesłała nam swoją, pełną energii, relację z niesamowitego biegu w Meksyku. Przeczytajcie ją i poczujcie się jakbyście, przynajmniej przez chwilę, truchtali na drugim końcu świata.
W północnym Meksyku można zakochać się szaleńczą, nieokiełznaną miłością. Odkrywam tę prawdę z chwilą gdy tylko pierwsze promienie wschodzącego słońca wyrywają mnie z drętwego snu, snu w pozycji akrobatyczno-embrionalnej, snu z twarzą wtuloną w zimną szybę autobusu. Szybko zapominam o opuchniętych powiekach i sztywnym kolanie, bo oto za oknem odbywa się spektakl światła i cienia, a scenę stanowi rozległy krajobraz rodem z kowbojskich filmów. Autostrada przecina wielkie pustkowia usiane potężnymi agawami, kaktusami i żującymi gdzieniegdzie trawę końmi o rdzawej maści. Kierowca – elegant w krawacie zatrzymuje się na śniadanie w zajeździe, w którym Stone mógłby nakręcić pierwszą scenę „Urodzonych morderców”. Próbuję zamówić coś wegetariańskiego, otyła Meksykanka z wylakierowaną grzywką proponuje mi w związku z tym jajka z chorizo, jajka z mięsem mielonym lub jajka z mięsem suszonym. Tak będzie przez najbliższe tygodnie, bowiem meksykańska prowincja jaroszy ma w głębokim poważaniu, o weganizmie nie wspominając, bo nawet gdy mięsa uda się uniknąć, w jego miejsce pojawi się pół kilo sera i sześć jaj. I szklanka mleka. W końcu zdobywam kukurydziane burritos ze smażoną papryką i frijoles, czyli wspaniałą, w białko bogatą pastą z fasoli, która w Gwatemali ma piękny czarny kolor, tu zaś jest niepokojąco różowawa. Nic to; ze świeżymi pomidorami, solą i limonką uszczęśliwia mnie niezmiernie po tej długiej, rozdygotanej nocy.
Krajobraz zmienia się z każdym kilometrem, w miarę jak podążamy na północ kraju. Półpustynne równiny ustępują miejsca coraz bardziej zielonym wzgórzom, dumnym skałom o rozmaitych kształtach, a przykurzone zajazdy – zadbanym ranchom. Stan Chicuahua, podobnie jak cała północ, słynie z bezprawia i jest sterroryzowany przez kartele narkotykowe; trudno w to uwierzyć patrząc na ten sielankowy krajobraz. Dzikie ostępy Miedzianego Kanionu, do którego zmierzam, są idealnym terenem dla handlarzy tym, co nielegalne; o przerażających aktach terroru słyszy się często, a wielkie lśniące pickupy, cóż, zapewne nie są owocem cierpliwej uprawy kukurydzy. Z nadzieją, że grupka nie do końca normalnych biegaczy-masochistów nie stanowi interesującego obiektu dla lokalnych mafiosów, wysypujemy się z autobusu w Creel; tym samym, w którym przed kilkoma laty Chris McDougall spotkał Caballo Blanco. Ta świadomość przyprawia mnie o dreszcze: oto realizuję swój wielki plan, podążając śladami urodzonych biegaczy. Przyjechałam z Gwatemali, pokonując kilka tysięcy kilometrów, by na własne oczy zobaczyć Indian Raramuri; najlepszych biegaczy świata, tych, którzy ultramaratony mają we krwi; by stanąć wraz z nimi na starcie jednego z najtrudniejszych biegów świata. By zejść wgłąb drugiego co do wielkości wąwozu świata, tej potężnej, niepojętej dziury w ziemi, gdzie kryje się wszystko to, czego szuka każdy biegacz. I o tym będzie ta historia.
Właściwie to wszystko miało potoczyć się inaczej. Ponieważ tydzień później planowałam maraton w Kaliforni, dla oszczędzenia sił i dobrego treningu zarejestrowałam się na zaledwie 21-kilometrowy bieg w kanionie, alternatywę wobec 63-kilometrowego dystansu ultra. Chciałam poznać Tarahumara, zebrać wiadomości o ich diecie, spróbować pinole i esguino, zrobić dużo zdjęć i rozruszać mięśnie na półmaratońskim dystansie, i tyle. Nie przewidziałam jednak, że spotkam w autobusie całą tę szaloną ekipę, od zupełnych amatorów (oto na przykład Alejandra, matka trzem dorosłym synom, typowa mama-loca o rudych farbowanych włosach i szczerym uśmiechu; albo Magos, która osiąga niebywałe czasy obwieszona biżuterią i w pełnym makijażu, a podróżuje w szpilkach), po prawdziwych profesjonalistów (jak Victor, łamacz serc niewieścich, który co rok stanowi poważne zagrożenie dla Tarahumara lub David, trener i fizjoterapeuta, który później ponastawia mi to i owo). Dzieje się więc to, co zawsze w podróży, i na co pozwalam z wielką ufnością – przypadkowo spotkane osoby zmieniają o 180 stopni trajektorię mego lotu. Wszyscy w tym wesołym autobusie szalenie cieszą się z mej obecności; o Polsce nikt nic nie wie i choć komunikacja jest mocno ograniczona, bo nikt z nich nie rozmawia po angielsku, a mój hiszpański, cóż, można przyrównać do kondycji kelnerki z „Wesołego Kurczaka” – udziela mi się ich entuzjazm. Długo waham się nad zmianą decyzji; podczas postoju w Creel nie daje mi spokoju myśl: spróbować czy nie spróbować? Dać wygrać rozsądkowi, przygotować się dobrze do San Francisco – czy postawić wszystko na jedną kartę, stanąć twarzą w twarz z ultradystansem, zaryzykować poważną kontuzję (bo wciąż w prawym kolanie dzieje się coś niedobrego), zniszczyć się do szpiku kości, przemielić ciało i umysł w tej upiornej maszynie? Gdybym znała trasę, najpewniej stchórzyłabym już wtedy. Ale nie znałam i nie wiedziałam, co mnie czeka. Nie miałam pojęcia, czym jest poważny bieg górski. Nie wiedziałam zbyt dobrze, jaka jest różnica wzniesień, bo takich informacji na stronie organizatora nie uświadczysz. Nigdy przedtem nie musiałam martwić się o wodę i prowiant; ba! nie mam nawet plecaka z camelbagiem. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, czym jest dziesięcio- czy dwunastogodzinny bieg. Ale nie po to przebyłam pół świata, dotarło do mnie w końcu, gdy siedziałam na ciepłej skale nad Barrancas Del Cobre – nie po to tłukłam się tutaj, nie po to traciłam siły, czas i grube pesos, by zadowolić się płaskim półmaratonem. Trzeba wziąć swoje culo w troki i zaryzykować. Niech się dzieje, co chce, a duch Caballo niech mnie ma w swojej opiece. Pobiegnę.
Docieramy do Guachochi późnym wieczorem; pada ulewny deszcz, wszystko jest ciemne i smutne, poza wnętrzem Los Pinos, jedynego otwartego baru w mieście, gdzie dostaję upragnioną górę warzyw i porządną kawę. Serdeczne towarzystwo dodaje mi otuchy, każdy tłumaczy coś wielkimi literami, wszyscy troszczą się o mnie jak o złote jajo, co jest urocze i utwierdza mnie w przekonaniu że nie muszę o nic się obawiać. Niemal spadam z krzesła, gdy otwierają się drzwi i wchodzi przezeń nie kto inny, jak sam Arnulfo Quimara; bez cienia uśmiechu, bez emocji na czekoladowej twarzy, w swej pstrokatej pelerynie i białej spódnicy wygląda dużo starzej i poważniej niż na plakatach ze Scottem Jurkiem, oczy ma jednak lśniące i mimo, iż sięga mi do pachy, budzi we mnie przeogromny respekt. Z wrażenia zapominam zajrzeć mu w talerz, zgaduję jednak, że znalazły się na nim suszone mięso i frijoles. Noc spędzam pod grubym kocem na zaskakująco wygodnym hotelowym wyrku, wyspana jak nigdy wyprawiam się rano do biura zawodów (właściwie powinnam ująć ten zwrot w cudzysłów), by z pewnym starszym jegomościem który podjął dokładnie odwrotną do mojej decyzję zamienić się numerami startowymi. „Kristina, Polonia?” – słyszę, gdy tylko przestępuję próg; jestem prawdopodobnie jedyną, która ma blond włosy, idiotyczny akcent i wysłała około siedemdziesiąt e-maili w związku z kłopotami z płatnością. No hay problema z niczym; rach ciach przyznany mi zostaje numer czterysta siedemdziesiąty piąty. Stało się; oto zalegalizowałam mój niebezpieczny romans z Miedzianym Kanionem, który już wkrótce pokaże, jak wymagającym jest kochankiem.
W życiu nie spodziewałam się takiego momentu w moim życiu, w którym nauka języka Tarahumara będzie bardziej przydatna niż władanie mową Szekspira. Na wszystkie leśne bóstwa, nikt – nikt! – nie mówi tu po angielsku. Plotę więc, co się da, w swym hiszpańskim, poruszone tym faktem pół miasteczka czyni wszystko, by ułatwić mi życie, od pożyczania maści na kolana, po wpychaniu (dosłownym) mnie w kolejkę. Zdobycie pakietu startowego to sztuka na pograniczu psychopatologii i gimnastyki artystycznej, całe Guachochi tłoczy się bowiem w bliżej nieokreślonych ogonkach, ale w końcu się udaje. Kolejną misją jest uposażenie się w niezbędny sprzęt, bo przecież nie przewidziałam, że zachce mi się 63-kilometrowej przeprawy przez wąwozy. Uprzejmy Maximiliano deklaruje pożyczenie camelbaga; w ulicznym lumpeksie typu biegowe mydło i powidło nabywam stylową czapeczkę, worek na iskiate (by Maximilianowi rurki, za przeproszeniem, nie zapchać) i opaskę na kolano. Chię przywiozłam przezornie z Gwatemali; kupuję pudełko pinole, jakieś słodkie orzeszki i kilka niezbędnych leków – na wszelki wypadek. Osobną przygodą okazuje się wyprawa po certyfikat lekarski: pan doktor ma w gabinecie – lub raczej pracowni alchemika-wariata – między innymi ludzkie gnaty, blaszane dzwonki, prastarą wagę i szereg butelek z nie wiadomo czym; mierzy mi ciśnienie i sprawa załatwiona, kiwa przy tym głową z uznaniem nad moim tętnem spoczynkowym. Cena carbohydrata omijam z chłodnym szacunkiem, bo puree ziemniaczane z paczki jawi mi się raczej nieporozumieniem; wzorem Raramuri bazuję na nieprzetworzonej kukurydzy i zjadam dwa pikantne tamales w towarzystwie przemiłych chłopców z DF-u. Znów spotykam Arnulfa, nie znając słów na wyrażenie szacunku, kładę rękę na piersi i skłaniam głowę. W zamian otrzymuję półsekundowe spojrzenie i szczerzy, choć krótki uśmiech, który Victor łapie na kliszy. To dobra wróżba na jutro, myślę. Wszystko, co się tu dzieje, właściwie wszystko co mnie tu przywiodło, jest swego rodzaju cudem, tak nierealnym, że aż boli w środku. Niebo wybucha czerwono-żółtym jarmarkiem chmur i zachodu słońca, Raramuri patrzą w milczeniu na rozgdakany tłum. Jestem w samym epicentrum realizacji własnych marzeń, ta świadomość wraz z wieczornym chłodem przyprawia mnie o gęsią skórkę. Eh, wybaczcie mi ten mój pararomantyzm, wszyscy wytrawni ultramaratończycy, dla których liczą się czasy, którzy mają porządny program treningowy i odrobinę rozumu. Wybaczcie grafomanię, czytelnicy-racjonaliści. Wybaczcie wszyscy, którzy siedzicie przed ekranami – wybaczcie i dajcie mi prawo do tych podniosłych, dziecinnych i hollywoodzkich emocji. A teraz pora wracać, złapać odpowiednią porcję snu przed dniem przez wielkie D.
Czwarta czterdzieści pięć. Pod dmuchaną bramą startu kłębi się ponad pięćset osób, światła czołówek ślizgają się po mokrym asfalcie, po oklejonych tape’ami łydkach, po kwiecistych spódnicach biegaczek Tarahumara, po ręcznie ściubionych huarache’ach i kompresyjnych kolanówkach, garminach, rękawiczkach i buffach. Drżę z zimna i emocji. Kilka spojrzeń, uścisków dłoni, porozumiewawczych uśmiechów, ciepłych „lo puedes”. Czuję, że jestem małą częścią tego wszystkiego. Wyścig, Którego Świat Nie Widział nie jest już w sferze „tam”, w obszarze „oni”, „gdzieś”, „kiedyś”. To dzieje się tu, teraz i nie jestem tylko obserwatorem – ja go TWORZĘ. W głowie wirują myśli, strach miesza się z podnieceniem, w ostatniej chwili oddaję bluzę jakiemuś operatorowi głośnika i oto ruszamy w ciemność, po błotnistej drodze ku temu, co nieprzewidziane. Przez pierwsze dziesięć kilometrów zastanawiam się, co przeszkadza mi bardziej – obcierająca szelka plecaka czy upierdliwe prawe kolano (dodam wstydliwie, że wcale nie zniszczyłam go podczas biegu, a na parkiecie gwatemalskiej knajpy). Z czasem oswajam się z bólem, bo oto wschodzi słońce i horyzont robi się purpurowy; malownicza droga, przyjemnie miękka, bo gruntowa, wiedzie pomiędzy zielonymi pastwiskami, polami kukurydzy i kamiennymi płotami. Zza nich poważnie patrzą na nas kobiety w kolorowych sukniach i dzieci, co tu robią o tej porze, Bóg jeden raczy wiedzieć. Oddech równy, krok spokojny, emocje doskonałe, muzyka adekwatna w prawym uchu, bo jedna ze słuchawek odmawia posłuszeństwa, ale nic to, nic to! Dwadzieścia kilometrów mija jak z dwururki strzelił i oto jestem na rancho Mirador, na skraju tej wielkiej zmarszczki na twarzy dobrej matki ziemi, u progu wielkiego Barranco Sinforosa, części plątaniny wąwozów, jaką jest cały Miedziany Kanion. Pora zejść do piekieł, myślę sobie wesoło, nieświadoma jeszcze, jak bliska jestem prawdy.
Żeby efektywnie zbiegać w dół po praktycznie pionowej ścianie, należy mieć zdrowe kolana i sporo techniki. Jeśli ich brak, trzeba kombinować inaczej, głównie intuicyjnie lub innymi słowy na chłopski rozum. W górach jestem dużo mocniejsza na podejściach, więc z dużą dozą ostrożności skaczę po kamieniach, niestabilnym piachu i śliskiej glinie. Co chwila ktoś leży, toczy się i podnosi, ale atmosfera jest jak na dożynkach, śmiechu dużo, motywujemy się wszyscy nawzajem. Wyprzedzam spore grono osób, słysząc często swe imię, bo jako jedyna rubia w gromadzie obrosłam już lokalną sławą. Czuję się znakomicie. Dociera do mnie, że to właśnie takie bieganie odpowiada mi najbardziej, że asfalt miast już mnie znudził, że teraz – łącząc dwie wielkie miłości, do gór i do biegania, odnajduję sedno i czystą, nieskażoną radochę. Tę wzniosłą myśl przerywa mi mały, niestabilny kamyk; nagle świat staje na głowie, gdy koziołkuję podwójnie i ląduje na plecach kilka metrów niżej. Pięciu chłopa rzuca się na ratunek, zanim orientuję się, gdzie północ, a gdzie pięty. Odruchowo sprawdzam językiem, czy wszystkie zęby są na swoim miejscu, bo czego jak czego, ale tych akurat byłoby mi naprawdę szkoda. Oceniam straty: zdarta skóra obydwu dłoni, jakieś niewielkie przecięcie nadgarstka i niepokojąca dziura w lewym kolanie. Puta, puta, myślę po hiszpańsku. Wygląda jednak na to, że będę żyć, uspokajam oddech, polewam kolano odrobiną wody i ruszam dalej w dół, nieco spokojniej. Cholerna ściana prowadzi 1300 metrów w dół na przestrzeni 13 kilometrów. W dół, w dół, w dół. W podświadomość, w zakamarki freudowskiego Id. Teraz bolą już obydwa kolana, ale skoro mogę zmierzyć się z kanionem i z samą sobą, to i ból mogę przemóc. Dolor no esiste, este solo en tu cabeza.
Cabezę osłaniam buffem, bo słońce zaczyna operować już całkiem poważnie. Po kanionie niesie się niesmowite echo gwizdów i okrzyków; cichną w miarę gdy euforia ustępuje miejsce zmęczeniu. Docieramy wreszcie na dno wąwozu; piękno skalnych ścian zapiera dech w piersiach. W kanionie panuje specyficzny mikroklimat i występuje tu taka sama roślinność, co w najprawdziwszej tropikalnej dżungli: niebywale poskręcane drzewa, kłujące krzaki drące koszulki, wielkie liście, kwiaty rosnące do głowami w dół, jakieś sukulenty, kilkumetrowe kaktusy i poza nimi gąszcz we wszystkich odcieniach zieleni. Gdyby nie czerwone wstążki, rozwieszone tu i ówdzie, zgubiłabym się doszczętnie i natychmiast, co zresztą wszyscy czynią przynajmniej raz, nawet ci najlepsi – Arnulfo wraz z Victorem i grupą Raramuri jeszcze przed Miradorem tracą jakieś 40 minut… natykam się na nieco makabryczne krowie zwłoki, białe kości sterczą szyderczo, podpowiadając że miejsce, w którym się znalazłam, nie należy do najbardziej gościnnych i wymaga pokory. Co kilkanaście kilometrów rozlokowały się punkty z zaopatrzeniem: do wszystkich prowiant i leki zostały dostarczone na grzbietach ludzkich lub końskich, a woda czerpana jest z pobliskich źródeł. Na kocach rozłożonych wprost na gołej ziemi piętrzą się pudełka leków, wiaderka z mdłym pinole (przygotowuję sobie własne), połówki pomarańcz, butelki ohydnego gatorade i tubki diclofenacu. Wolontariusze uwijają się pieczołowicie nad obolałymi mięśniami, smarują co trzeba, nawadniają, co odwodnione, karmią, co głodne. Pytanie o kolano słyszę jakieś siedemnaście razy, w końcu pozwalam wąsatemu jegomościowi oblać mą nogę jodyną. Oszczędzam siły, staram się odpoczywać, ile wlezie, nie licząc czasu – nie ma tu miejsca na ambicję, myślę sobie, dziewczyno, ukończ ten bieg, a i tak będziesz wielkim zwycięzcą. Tranquillo, bez pośpiechu.
Z coraz większym niepokojem zerkam w rozpaloną twarz słońca nad pionowymi, groźnymi skałami. Zapadam się po kostki w mokrym błocie, które wlewa mi się do buta, pot wabi komary i nawet sam Nick Cave (nomen omen) brzmi jakoś słabo w tych okolicznościach. Biegnę już od sześciu godzin. Jestem w samych trzewiach przyrody, kanion zdaje się nie mieć wyjścia. Ale skoro udało się doń zejść, to musi istnieć i droga powrotna w górę. I wkrótce rzeczywiście ścieżka zaczyna się wznosić. Niemal nadeptuję na całkiem serioznego węża, który znika w trawie; poza nim i insektami (nie licząc oczywiście martwej krowy) świat fauny pozostaje w ukryciu, najpewniej ze względu na upiorny hałas czyniony przez biegaczy. Nie mam już żadnych orzechów ani owoców, chię wyżłopałam chciwie na trzydziestym kilometrze, pozostaje mi więc wzmacnianie się pełnymi glutenu, przetworzonej glukozy i innych chemikaliów truskawkowymi batonikami. Jest mi jednak zupełnie, stuprocentowo wszystko jedno. Mogłabym zjeść teraz cztery pudełka happy meal i jeszcze bym rzekła, że mi smakowało. Wspinamy się zygzakami w górę zbocza; nad głową krążą jakieś wielkie ptaszyska, niebo ma kolor tak jasny, że prawie biały. Viva Polonia, wrzeszczę dla kurażu, a echo niesie mój rozpaczliwy krzyk gdzieś do granic tej wielkiej, skalnej pułapki. Jestem pokryta warstwą potu zmieszanego z kurzem i odrobiną krwi, co dodaje sprawie dramatyzmu, szczęśliwie nie obcierają mnie buty, czego obawiałam się najbardziej. Wkrótce docieramy do El Pared, odcinka, na którym scieżka prowadzi u stóp ogromnej ściany. W Tatrach taką drogę zabezpieczono by łańcuchem, w Alpach – ferratą. Tu pozostaje dobra równowaga, koncentracja i uważne stawianie kroków. Za zakrętem czeka nagroda, bowiem oczom moim okazuje się najpiękniejszy na świecie, jasny, roziskrzony, kilkusetmetrowy wodospad, zwany wdzięcznie Rosalindą. U jego stóp rozlokował się kolejny punkt opieki nad niespełna rozumu biegaczami, spotykam tu też wymiętoloną Flor, z którą dzieliłam łóżko ubiegłej nocy. Zamieniłabym się z każdym z tych zakurzonych chłopców, mogłabym nalewać izotonik i przynosić wodę w wiaderku ze źródła do końca swoich dni, byle nie musieć wspinać się dalej – to jedyna myśl, na jaką mnie stać. Karcę się za psychiczną słabość, wrzucam do plecaka truskawkowy koszmar i ruszam dalej.
Odkrywam jakieś zapasy sił i normuję oddech. Wyprzedzam kilkanaście osób, przypominając sobie, że wspinaczka w górę to moja najmocniejsza strona. Wygląda na to, że również żołądek mam całkiem silny, bo coraz więcej osób zgina się pod drzewami wymiotując. Po jakiejś godzinie – a może dwóch, a może minęło zaledwie dwadzieścia minut? – znajduję się na szczycie wodospadu, zrzucam buty i z lubością wsadzam spuchnięte kończyny do lodowatej, bieżącej wody. Dziękuję sobie za genialny pomysł zabrania drugiej pary skarpetek i z rozbawieniem odkrywam że starłam całkiem lakier z paznokci u stóp. Biegając boso w ciągu ostatnich miesięcy wzmocniłam porządnie podbicie i mięśnie stóp, nic nie boli, zamilkły i kolana, zapewne uznawszy mój przypadek za beznadziejny i niewart dalszego alarmowania. Po raz kolejny spotykam Benjamina, który ma miły uśmiech, mówi w szczątkowym angielskim (w każdym razie rozumie „fuck” i „hot”) i z którym będziemy wzajemnie motywować się aż do mety. I dalej w górę, w górę, w górę. Krok za krokiem, bez myślenia, bez analizowania, bez oglądania się do tyłu na powoli zamykający się pode mną potężny kanion. Tylko ruch, rytm i oddech. I krok, i kolejny.
Do wiszącego mostu pod Miradorem docieram już bardzo zmęczona, ale przebiegam przezeń lekko ku uciesze fotografów i skandujących dziewcząt. Do mety pozostało 17 kilometrów, z których kilka pierwszych pnie się piaszczystą drogą bez śladu cienia. Kręci mi się w głowie, nie mam już nawet siły uśmiechać się do wiwatujących pojedynczych kibiców. Na kolejnym postoju pochłaniam burrito z mięsem, nie bacząc już na nic. Chcę biec, a nie mogę, uda odmawiają posłuszeństwa, po każdej próbie truchtu sprowadzając mnie brutalnie na ziemię. Dziewięć, osiem kilometrów. Sięgam po deskę ostatniego ratunku: telefon. Nie wiem, ile kosztuje rozmowa przez ocean, pewnie tyle co pakiet startowy; nie wiem też która w Polsce godzina. Głos w słuchawce, wyrwany ze snu, ale jasny i ciepły, jest jak kroplówka z redbulla. Wraca odrobina energii, wyprzedzam zataczającego się Benjamina; na szczeście ostatnie kilometry wiodą z górki, toczę się już tylko siłą grawitacji, woli i rozpędu. W oddali widać już zabudowania Guachochi, nadciągają granatowe chmury, za chwilę straszliwie się rozpada, przeto ci, którym przeprawa zajmie czternaście lub piętnaście godzin, ukończą ją w ciemnościach i ulewnym deszczu. Ostatnia prosta z widokiem na dmuchaną bramę i upragniony napis „meta” jak zwykle wywołuje u mnie fuzję łez i gwałtownego skoku energetycznego; przebiegam linię finiszu lekkim krokiem, padam w ramiona komu popadnie, z wszystkich stron ręce, głosy, uśmiechy, moje imię odmieniane przez przypadki. To koniec. To naprawdę koniec. Zrobiłam to. Uczucie płynnego i gorącego szczęścia wraz z kwasem mlekowym wypełnia każdy najmniejszy mięsień.
Ściągam buty: wyglądają nieco inaczej niż dwanaście godzin temu. Uśmiecham się do nich głupawo i z miłością, mają teraz na koncie nie tylko maraton w Rzymie, w Gwatemali i podróż przez całą Amerykę Środkową, ale i ten niewiarygodny kanion; nie zawiodły, nie obtarły, nie rozpadły się. Ale, z całym doń szacunkiem, pragnę teraz tylko cisnąć nimi z rozmachem w brunatną kałużę. W miasteczku panuje atmosfera radosnej fiesty. Na scenie przygrywa jakiś country-band, nie mam siły na taką dozę abstrakcyjności, chcę pod gorący prysznic, zmyć krew z kolan, pozwolić ciału na reset, wypić lodowate piwo, zjeść coś wzmacniającego. Łapiemy z Magos stopa do hotelu, odmawiam bowiem przejścia tysiąca dwustu metrów. Powoli schodzą się wszyscy; niektórzy dopiero po zmroku ukończą trasę, inni już dawno czyści i wypoczęci rozmasowują sztywne uda. Wykręcam się od gromadnej kolacji, bo nie mam siły produkować już nic po hiszpańsku. Zostało do zrobienia tylko jedno: wtulić się we włochaty koc i przespać dziesięć godzin. Za oknem deszcz i ciemność. A za mną dwanaście i pół godziny morderczej przeprawy, która dała mi 125. miejsce w dzielnej gromadzie ponad pięciuset biegaczy, pozbawiła skóry z nosa i kolana i nauczyła, że nie ma niemożliwego.
Podziękować pragnę jeszcze – nowym, średnim i starym przyjaciołom. Magos, Alejandrze i Flor za babskie wsparcie, Davidowi, Benjaminowi i Victorowi – za wsparcie męskie. Ewie, Luisowi i Juanowi za myśli i zaciśnięte kciuki, Rodzicom za osiem ton serca zza oceanu i na koniec, bez dodatkowego komentarza – G. Ty wiesz.
A na zakwasy najlepsze jest ciemnozielone i strasznie cuchnące smarowidło nabyte od najprawdziwszej bruja w zakazanej dzielnicy Mexico City. I porządna margarita.