W piątek opublikowaliśmy pierwszą część relacji Oli Mądzik, która w niedzielę, 23 lutego wystartowała w Maratonie Tokijskim. Dziś druga część – relacja z samego biegu.
Ogólnie rzecz biorąc organizacja imprezy super! Od początku do końca.
Na start przybyłam godzinę przed, żeby na spokojnie dotrzeć do depozytu i ustawić się w swoim sektorze. Już wtedy były tłumy, ale wolontariusze sprawnie kierowali ruchem. Toalety osobno dla kobiet, osobno dla mężczyzn. Depozyty były zlokalizowane na samochodach, gdyż potem wszystko zostało przewiezione na linię mety. Przed nimi stały 2 osoby i sprawdzały czy biegacze wybrali właściwy sektor.
Strefy startu były dość szerokie więc nie było przepychanki. Szkoda tylko, że przed samym startem było sporo gadania przez organizatorów a mało muzyki, która zagrzewałaby do startu. Ponieważ rano było chłodno zabrałam stare ciuszki, które przed samym startem zostawiłam na krawężniku. Sam start był bardzo płynny, bo będąc w strefie D wystartowaliśmy razem z Sebastianem, kolegą z Polski, 3 min od strzału startera.
Jeśli na co dzień Japończycy są bardzo powściągliwi jeśli chodzi o emocje to na maratonie chyba nastąpiła totalna eksplozja. Nie było miejsca, gdzie by nie było kibiców, krzyczących, skaczących i dopingujących. W jednym miejscu, podczas biegu wszyscy kibice zaczęli tańczyć do melodii. Stali z jedzeniem, czekoladkami, piciem – nawet skorzystałam w jednym miejscu bo pan miał napis : "Chocolate – take it". Innych rzeczy bałabym się spróbować.
Pogoda była idealna, bo chłodno, bez słońca – cud miód na bieg. Trasa jak dla mnie zabójcza. Na koniec od 38 km było kilka podbiegów, które mnie dobiły i wszystko to co nadrobiłam do tego miejsca straciłam na podbiegach.
Na trasie spotkałam masę przebierańców. Zaczynając od Mikołaja z ogromnym workiem na plecach, przez postacie z bajek, po batmana czy parę młodą z kwiatami i balonami. Nie wspomnę o złotej rybce czy truskawce, albo bananie. Podziwiam, bo ja bym się w tym ugotowała 😉
Na trasie spotkaliśmy z Sebastianem dwójkę innych Polaków, Adama i dziewczynę, której imienia nie znam, ale zmieniliśmy z nimi dwa słowa.
Za metą czekały na nas oczywiście medal, ręcznik, banany, woda, mandarynki giganty oraz spray chłodzący na bolące miejsca.
Gdy weszłam do depozytu po swoje rzeczy poczułam się jak gwiazda filmowa. Wszyscy bili brawo, gratulowali i uśmiechali się. Nawet łezka w oku mi się zakręciła, bo to było bardzo przyjemne uczucie.
Potem przeszłam do strefy akupunktury i tam spotkałam kolegę Sebastiana, z którym rozstaliśmy się na 22 km – on miał więcej sił niż ja 🙂 Zdecydowaliśmy się, że skorzystamy z opcji zabiegu. I tu znów zaskoczenie – akupunktura była dla kobiet w osobnej kolejce, za parawanem a nie jak u nas masaże wszyscy razem. Ponieważ od 23-24 km walczyłam z silnym bólem karku najpierw jedna pani wymasowała mi te miejsca, a następnie poprzyklejała mi "coś" co faktycznie pomogło bo po kilku godzinach już nic nie czułam.
Potem była możliwość moczenia nóg w ciepłej wodzie, pewnie z jakimiś dodatkami. A następnie rozdawano piwo w puszce 0%, można było zrobić sobie zdjęcie w zwycięskim laurze.
Organizacyjnie oceniam maraton na super poza jedną rzeczą. Wolontariusze, którzy mówili do mnie po japońsku gdy pytałam po angielsku o drogę (na szczęście pokazywali od razu na mapie).
Sama impreza też kiepsko oznaczona, jakby miasto nie żyło tym wydarzeniem. W metrze, które było sponsorem, nie było żadnej informacji, plakatów – nic. Tym byłam zaskoczona.
Gdyby jednak ktoś kiedykolwiek myślał o starcie tutaj to w 100% polecam.
Mój czas to 3:20:31 (wśród kobiet dało mi to 137 miejsce), czyli nowa życiówka, chociaż zegarek pokazał że nadrobiłam ok. 800 m. Jest duma, jest szczęście, a maraton ten dedykuję mojemu Tacie. Obiecał mi, że kiedyś pobiegniemy razem więc liczę, że szybko wyzdrowieje i dotrzyma słowa.