Redakcja Bieganie.pl
Wszystko zaczęło się późną jesienią 1997 roku. Skończyłem właśnie budowę domu
oraz… 41 lat. Popołudnia i wieczory, które dotychczas pochłaniała budowa nagle
stały się długie. Któregoś listopadowego wieczoru włożyłem dres i buty,
wyszedłem za zadymione osiedle, gdzie truchtem w mgle. Pokonałem około 750m.
Dobrze pamiętam wrażenia z tamtego wieczoru. Po przebiegnięciu tego dystansu
musiałem – ciężko dysząc – odpoczywać z pół minuty. Potem ruszyłem w drogę
powrotną. Po dotarciu do domu kilka minut wracałem do życia. Taki był
początek.
Po miesiącu w czasie 28 minut przebiegłem 5km. Dysponuję w miarę dokładnymi
danymi, gdyż za namową kolegi i na dostarczonym przez niego formularzu "tydzień
joggera" prowadziłem dokładne zapiski. Nie muszę dodawać, że moje bieganie jest
dużą zasługą tego kolegi. Szkoda, że poprzestał na jednym maratonie, a teraz
wcale nie biega.
Pobiegać wychodziłem przeciętnie 3 razy w tygodniu i po upływie następnego
miesiąca było mnie stać już na 10km w czasie 53 minut. Wtedy ten wynik osiągałem
ogromnym wysiłkiem, przedzielonym dodatkowo dwoma kryzysami i chwilami
zwątpienia, a także bólem mięśni następnego dnia.
Po sześciu miesiącach pojechałem na pierwsze zawody – bieg uliczny w
Kowalewie. Emocje wzięły górę nad rozsądkiem i ruszyłem trochę za szybko. W
połowie dystansu przechodziłem katusze związane z kolkami, ale odzyskałem siły i
pobiłem rekord życiowy na 10km – 44:18. Podobała mi się organizacja i przede
wszystkim atmosfera biegu. Możliwość uczestnictwa z prawdziwymi lekkoatletami
(zwycięzca osiągnął wynik 29:46), dyplom i upominki. Wszystko to było miłe. Rok
później w Wąbrzeźnie w podobnym biegu ulicznym ustanowiłem mój dotychczasowy
rekord na 10km – 39:27.
W 1998 roku przebiegłem łącznie 1502 km. Zacząłem zwiększać obciążenie,
wydłużać kilometry i wtedy przypomniano mi o ograniczeniach natury biologicznej.
Uczynił to, na szczęście w delikatnej formie, achilles. Zaproponował rezygnację
z biegów na 2 tygodnie i była to propozycja nie do odrzucenia. Czas było
pomyśleć o lepszych butach i poszukać rad. Najlepiej w książkach, ale też w Joggingu i w
internecie.
Rok następny to spełnione marzenia o biegu maratońskim. Jak do niego
przygotowywałem się i co z tego wynikło – może następnym razem. Dzisiaj tylko
powiem, że mają rację ci, którzy nazywają maraton biegiem nieodgadnionym i
pełnym niespodzianek. Po pokonaniu w 1999 roku 1870km, w tym maratonów w Toruniu
i Szczytnie mój szacunek do tego dystansu i biegających go ludzi wzrósł.
W zamierzeniach na rok dwutysięczny mam 2000km. Teraz myślę o maratonie
warszawskim w maju. Mój plan jest prosty. Poprawić dotychczasowy wynik o 5 minut
i zmieścić się w 3:30. Takie to są plany, a jeszcze 3 lata temu jedyny kontakt z
bieganiem czerpałem z TV obserwując zawody z serii Golden
Four.