„Nigdy więcej!” – czyli słów kilka o biegowych deklaracjach z mety maratonu
Grudzień to czas podsumowań i refleksji, także w świecie biegaczy, którzy zamykają sezon startowy. „Nigdy więcej!”, „Co za idiotyczny pomysł!” czy „Było ciężko, ale warto!” – to klasyczne teksty, które padają na mecie maratonu. Choć wypowiadane z bólem i zmęczeniem, zwykle nie wytrzymują próby czasu. Bowiem maraton to nie tylko bieg, ale przygoda, do której wraca się z uśmiechem… i nowymi planami na przyszłość.
Dla każdego z nas, i na wielu płaszczyznach, grudzień jest magicznym miesiącem. Wypatrujemy długo wyczekiwanego urlopu, spotkań z bliskimi lub – a może przede wszystkim – przysmaków charakterystycznych dla tego okresu. W świecie biegania grudzień również okazuje się ważnym czasem, kiedy większość biegaczy z dumą (a czasami z ulgą) zamyka sezon startowy. Jego jesienna część, pełna emocji i wyzwań, jest już za nami, a w kalendarzu pozostają co najwyżej biegi świąteczne, często połączone z inicjatywami charytatywnymi. Na tych wydarzeniach uśmiech i strój Świętego Mikołaja zastępują stroje startowe oraz skupienie charakterystyczne dla rywalizacji.
Świąteczny okres to doskonały moment na refleksję nad minionymi miesiącami – co poszło po naszej myśli, a co można poprawić. Dla wielu to również czas planowania kolejnych wyzwań, bo, jak wiadomo, uwielbiamy wybiegać w przyszłość. Tymczasem my cofniemy się do minionych miesięcy i, z lekkim przymrużeniem oka, przypomnimy sobie, co najczęściej mówią biegacze po maratonach. W końcu ich teksty są jak trofea – zasługują na uwiecznienie.
„Nigdy więcej!”
Tylko dwa słowa, a jednak już klasyka gatunku. Wypowiedziane w emocjach dzierżą berło w królestwie wszystkich maratońskich deklaracji. Zwykle padają w momencie, gdy biegacz, jeszcze z medalem na szyi, próbuje zejść z linii mety, ledwo czując nogi. „Nigdy więcej!” wykrzykiwane jest z pełnym przekonaniem, a w oczach biegacza można dostrzec jedno wielkie „Co ja sobie myślałem?”.
Ciekawostka: Średnia żywotność tego postanowienia, na podstawie doświadczeń autora, wynosi około 40 godzin. Już następnego dnia, podczas bolesnego spaceru, w głowie kiełkuje myśl: „No dobra, ale jakby lepiej trenować, to mogłoby być szybciej…”
„Co za idiotyczny pomysł…”
Kolejny światły cytat z literatury maratońskiej. Pada zazwyczaj nieco później, już poza strefą finiszera, gdy biegacz próbuje zejść po schodach lub podnieść coś z ziemi. O ile z dystansem można wygrać, to z bólem nóg w kolejnych dniach – nigdy.
Ciężko zaprzeczyć logice tego zdania. W końcu, kto przy zdrowych zmysłach myśli: „Hej, przebiegnę czterdzieści dwa kilometry, bo czemu nie?”. A jednak, tłumy biegaczy co roku ustawiają się na linii startu, jakby nie pamiętali, co mówili po ostatnim maratonie.
„Było ciężko, ale warto!”
W tym akapicie przechodzimy już do wyższej szkoły maratońskiej filozofii. Tekst ten pada z ust tych, którzy chwilę wcześniej przysięgali, że „nigdy więcej”. Jest coś magicznego w medalu wiszącym na szyi i w świadomości, że podjęło się wyzwania, które wydawało się nieosiągalne jeszcze kilka miesięcy wcześniej.
Warto jednak zaznaczyć, że „ciężko” ma różne oblicza. Dla jednych to walka z czasem i życiówką, dla innych – walka z własnymi nogami, które odmawiały posłuszeństwa już po dwudziestym kilometrze. Niezależnie od przyczyny, każdy z nas podejmujący rękawicę jest bohaterem i zasługuje na solidną porcję ciasta.
„Dlaczego nikt mnie nie ostrzegł?!”
To zdanie pełne wyrzutu i niedowierzania. Najczęściej, chociaż znane są wyjątki, pada z ust debiutantów, którzy przed startem słyszeli, że „maraton to głównie zabawa” albo „najważniejsze to cieszyć się biegiem”. Nikt im nie powiedział, że od trzydziestego kilometra to walka z własnym ciałem, umysłem i, czasami, zdrowym rozsądkiem.
Cóż, prawda jest taka, że nawet jeśli ktoś próbował ich ostrzec, to i tak by nie uwierzyli. Dopiero własne doświadczenie pozwala docenić ten specyficzny rodzaj trudności. Ale spokojnie, teraz sami będą opowiadać podobne historie kolejnym naiwniakom.
„Idziemy na <wpisz ulubiony pomaratoński przysmak>?”
Czy jest coś, co smakuje lepiej niż nagroda po maratonie? Autor wątpi, ale chętnie wejdzie w polemikę. Ostatnie kilometry biegu to dla wielu czas intensywnego fantazjowania o tym, co zjedzą lub wypiją na mecie. Solidny burger, sernik baskijski, zimne piwo – przewodnik po maratońskiej diecie regeneracyjnej to temat na osobny artykuł.
W tej konkretnej chwili jedynym poważnym wrogiem jedzenia może być tylko zmęczenie. Sceny maratończyków zasypiających przy stołach to stały krajobraz kawiarenek i restauracji w okolicy mety biegu.
„Kiedy zapisujemy się na kolejny?”
Najbardziej niebezpieczne zdanie w całym zestawieniu. Pada zwykle wtedy, gdy emocje opadną, nogi odpoczną, a zdjęcia z mety trafią do mediów społecznościowych. To właśnie wtedy biegacz zapomina o bólu i cierpieniu, skupiając się na euforii ostatnich metrów trasy i uczuciu dumy rozrywającej pierś w kolejnych godzinach.
Powyższe pytanie uruchamia zazwyczaj standardowy protokół, który zaczyna się całkiem niewinnie: „Sprawdzę, jakie maratony są w okolicy”. Gorzej jeżeli robimy to w obecności znajomych, którzy nie hamują się z kreatywnymi pomysłami, szukając zazwyczaj wymówki do kolejnego wypadu. Moment rejestracji bywa rozmazany, a jedynym dowodem pozostaje potwierdzenie zapłaty. Mistrzowska efektywność sprawiająca, że koło maratońskiego życia kręci się dalej, napędzane nie tylko siłą nóg, ale i emocji.
Maraton to nie tylko bieg, to przygoda, która zostaje z biegaczem na długo. Teksty, które padają po biegu, są jak znaki rozpoznawcze tej niezwykłej społeczności. Trochę bólu, trochę żartów, ale przede wszystkim mnóstwo dumy. Jeśli więc słyszysz biegacza, który mówi: „Nigdy więcej!”, nie wierz mu ani przez chwilę. W głębi serca już planuje kolejny start.
A czy Ty, drogi Czytelniku/Czytelniczko, identyfikujesz się z powyższymi klasykami? A może masz inną mantrę, która napędza Twoją przygodę i powiększa kolekcję medali i wspomnień? Koniecznie podziel się w komentarzu.
Ambitny amator z charakterystycznym poczuciem humoru, dla którego już ponad dekadę temu bieganie stało się sposobem na przełamywanie korporacyjnej rutyny. Miłośnik sernika i spokojnych kilometrów pokonywanych w sobotnie poranki. Współtwórca jednego z największych klubów biegowych w Europie – RazzeClub, działającego w Barcelonie.