Redakcja Bieganie.pl
Biorąc pod uwagę mój flegmatyczny temperament oraz dość postawną sylwetkę, trudno jest uwierzyć, że ja – przodowniczka lasagne i wielki śpioch – biegam na długie dystanse. I to codziennie. Codziennie rozprawiam się z gąszczem sznurowadeł, pozostawionych po ostatniej przebieżce w nienaruszonej formie, pominiętych w procesie etapowego zdejmowania odzieży. Codziennie witam się z dobrze znaną trasą – powierniczką moich refleksji, wątpliwości i kolejnych kroków.
Moją pasją od wczesnych lat dzieciństwa były konie. Trudno się dziwić – kilometr od domu jest stadnina, w której nauczyłam się jeździć konno, a potem za pracę i pomoc przy koniach mogłam za darmo cieszyć się ze świata z perspektywy końskiego grzbietu. Rodzice pochwalali rozwijające hobby i doświadczenia, jakie zdobywałam w stajni, lecz nie mogli się pogodzić z tym, że jeździectwo to taki nieprzewidywalny i niebezpieczny sport. Czego miałabym się bać, dosiadając dobrze mi znanych rumaków, i to jeszcze w całym niezbędnym stroju?
W pewną sierpniową niedzielę spadłam z konia. Straciłam chwilowo pamięć i wielkim szokiem było dla mnie znalezienie się w szpitalu. Niewygodne łóżko i dziwne rurki, do których byłam podczepiona, wkrótce przypomniały mi powód dla którego tu jestem. Diagnoza – wstrząśnienie mózgu i poważna kontuzja kolana. Operacja. Nerwowe twarze rodziców przyglądające mi się w szpitalnej sali mówiły jedno – koniec z końmi.
I moja jeździecka przygoda zakończyła się, tak jak się rozpoczęła.
W pewną sierpniową niedzielę. Wyrokiem, który nadszedł wbrew pozorom optymistycznej dla mnie chwili wyjścia ze szpitala był kwartał poruszania się na wózku. I zakaz jazdy konnej ze względu na kolano. Ba, nigdy więcej roweru, rolek, nart i wszystkiego innego, o czym mogłam marzyć po długim unieruchomieniu w wózku inwalidzkim. Nauczanie indywidualne w domu wyssało ze mnie resztę soków energii z jaką zwykle rozpoczynałam rok szkolny, a rutynowa rehabilitacja była ciągłym zmaganiem się rehabilitantki z moją niechęcią i brakiem współpracy.
Morderczy kwartał minął i stawiałam pierwsze kroki o kulach.
Potem były coraz sprawniejsze kroki i dwa lata siedzenia na ławeczce na zajęciach wychowania fizycznego. Nie przeszkadzało mi to, WF ówcześnie traktowałam jako zło konieczne.
W liceum rodzice, widząc mój rosnący obwód w talii i niechęć do ruchu postanowili, że będę uczestniczyć w zajęciach wf-u, ze względu na wcześniejszą kontuzję – tylko w lekkich ćwiczeniach i niewymagających zadziwiającej szybkości grach. W kwietniu, kiedy nauczyciele zaczęli wyganiać nas na boisko, ,,bo świeże powietrze i ładna pogoda”, zaczął się sezon biegowy. Tak przynajmniej uznała nasza wuefistka, notując w swoim kajecie, że zaraz pobiegniemy na 1000 m. Ja – wiecznie nieobecna i niezorganizowana – zamiast zostać i obserwować trudy dobiegnięcia do mety reszty klasy, pobiegłam z nimi. Długość dystansu nie była mi znana, bo przecież tak dawno nie obcowałam z jakimikolwiek trasami. Start. W umiarkowanym truchcie kolano nawet nie dawało znaku swojego dawnego przeżycia. A determinacja patrzących na nas chłopców z klas maturalnych sprawiła, że na końcu przyspieszyłam. W efekcie byłam trzecia. Niestety, nauczycielka nie podzielała mojego entuzjazmu, który nie dawał się ukryć pod maską potu i ciężkiego oddechu. Gadka o odpowiedzialności, zdrowiu i karności. Potem stwierdziła, że swoją drogą to ciekawe, ,,żeby taki obibok, który się prawie nie rusza, tak szybko przebiegł”.
To mi dało do myślenia. I działania. Nie zważając na manifesty lekarza i rodziców czasami biegałam do lasu. Potem na biegach organizowanych przez stowarzyszenia biegaczy. W konspiracji zapisałam się na zawody, 1000 metrów. Zainwestowałam w oddychające spodnie do biegania i mimo mojego ubolewania nad codziennym rannym wstawaniem – biegałam. 3000, 5000, 7000 metrów. W zimie wszechobecny chłód i nieprzyjemny mrok zmuszał mnie do szybszego pokonywania dystansu. Wreszcie na rekreacyjnych biegach wraz z innymi zapaleńcami joggingu zauważył mnie trener lekkiej atletyki. I zaproponował współpracę.
Na mistrzostwach województwa juniorów byłam czwarta. Zasięg podium mnie nie objął, ale nie poddałam się. Koledzy zaczęli mnie nazywać Forrest Gump, bo tak jak u niego mój talent do biegania jakby pojawił się wraz z urazem nóg. Biorąc pod uwagę mój przeszły zastój w jakimkolwiek sporcie i niedawno rozpoczęte treningi, trener jest pod wrażeniem. Rodzice niby krzyczą że nie powinnam bo się doigram i już w ogóle nie będę mogła chodzić. Ale widzę ich nadzieję i dumę w oczach kiedy wracam do domu i pytają ,,która byłaś?”
Moje półki nie uginają się pod ciężarem pucharów, medale nie zdobią każdej ściany. Moja joggingowa bluza nie jest stworzona za pomocą kosmicznej technologii, ale czy patrząc na mnie nie nasuwa Ci się myśl, że ,,niemożliwe nie istnieje”?
Podczas ostatniej przebieżki postanowiłam odwiedzić dobrze mi znaną stadninę. Moja koleżanka, rozlewająca właśnie wodę koniom, popatrzyła ze zdziwieniem na mój nazbyt sportowy strój i szybki chód.
– Wiesz, myślałam, że już się tu nie pojawisz.
– Ja też.