Redakcja Bieganie.pl
Byłam kujonicą. No, taka prawda. Średnia 5.0, kiedy w szkole nie było jeszcze szóstek. Czerwony pasek na świadectwie. Wzorowe zachowanie i białe kokardy w warkoczach. Zawsze przygotowana, zawsze pierwsza do odpowiedzi. Lubiłam wyzwania, klasówki, sprawdziany.
W sporcie też.
Kiedyś marzyłam, żeby dostać kwalifikacje na obóz sportowy Legii. Dostałam. Potem – o maratonie (założyłam się z Kubą Wiśniewskim, że przebiegnę). Przebiegłam. O złamaniu czterech godzin w maratonie. Złamałam. O biegach górskich. Zaczęłam biegać w górach.
Lubiłam podnosić sobie poprzeczkę, a może po prostu miałam wdrukowany taki imperatyw? Żeby było lepiej. Trudniej. Szybciej. Bardziej ekstremalnie. Żeby się zmęczyć.
Zamęczyć?
Imperatyw niekoniecznie mój, choć wtedy wydawało mi się, że mój i to bardzo. Że to lubię. Że to naturalne. Że to część mnie.
Dziś mogłabym o tym napisać: Dawno, dawno temu za siedmioma górami i siedmioma lasami żyła sobie Sadzia, która MUSIAŁA udowadniać całemu światu, że może.
A dziś?
Dziś już nie musi i jest jej z tym najlepiej na świecie. Dziś uśmiecham się do siebie, kiedy na starcie Łemkowyny słyszę: „To nie jest prawdziwa Łemkowyna, za mało błota. Szkoda, że nie było cię rok temu!“. Ale ja nie muszę się sponiewierać, żeby uznać start za udany. Nie muszę lądować w błocie, zgubić w bagnie but, nie muszę kląć na czym świat stoi, żeby na mecie oznajmić: OTO JESTEM! Mogę dobiec ostatnia i będę się cieszyć. Mogę w ogóle nie wystartować, jeśli uznam, że nie mam siły. Mogę zejść z trasy. Dziś nie uznałabym tego za słabość. Raczej – dojrzałość. Potrafić się ze sobą dogadać i potrafić się usłyszeć. Obserwować swoje ciało, mrugać do siebie okiem. Tak wolę. Nie walczę o złote kalesony, nie muszę zrobić życiówki. Nic nie muszę. Fajnie, co?
Ja tylko mogę. Aż mogę. Mogę wyjść na trening i wszystko pochrzanić. Tak jak wczoraj, kiedy punktualnie zameldowałam się na Agrykoli i okazało się, że nie ma nikogo z mojego klubu triathlonowego. Nie, nie narzekałam na cały świat i nie załamywałam rąk. Pękałam ze śmiechu i pobiegłam do Łazienek szukać wiosny. Cieszyłam się z pąków na drzewach i tego, że jeszcze dwa tygodnie temu o tej samej porze było tu ciemno, a teraz mogę biegać bez czołówki. Po dwudziestu minutach dołączyłam do mojej koleżanki, która akurat prowadziła trening na stadionie. Trening był krótszy niż zakładałam, ale czy to źle? „Nie, przynajmniej zdążę napisać felieton“ – pomyślałam. Tak, ten felieton. I przynajmniej pobiegam, bo jutro bym przecież nie mogła. Może nawet spakuję się w góry? I zdążę coś przeczytać? Posiedzę dłużej w wannie? Zjem zupę. Korzyści z pomylenia dnia treningowego mogłabym mnożyć.
Bo dla mnie liczy się, że w ogóle tam poszłam, choć znalazłabym przynajmniej dziesięć wymówek, żeby zająć się czymś innym. A jednak – kiedy pokusa zaczyna kiełkować – przypominam sobie, jak przyjemnie jest po. Ile to frajdy, radochy, endorfin. Ile małej wielkiej dumy, że przegoniłam lenia zza kołnierza. No i ta beza, którą dziś wcięłam już tak nie boli… Miałam zjeść pół, ale skończyło się na całej.
Jeśli więc jutro będziecie się zastanawiali „biegać czy nie biegać“, wybierzcie to pierwsze. Nie dlatego, że musicie. Dlatego, że chcecie. Dla siebie. I dla bezy.
_____________________
Beata Sadowska – dziennikarka i biegaczka amatorka. Jako dziecko trenowała lekkoatletykę na Legii, co skutecznie zniechęciło ją do biegania na 15 lat. Wróciła nie dla medali, ale dla spokoju w głowie. Stanęła na mecie 15 maratonów i kilku triathlonów. Najbardziej kocha biegi górskie. Autorka książki „I jak tu nie biegać!“. Mama dwóch synków z turbodoładowaniem i dziewczyna przewodnika wysokogórskiego. Znajdziecie ją m.in. na beatasadowska.com i na Instagramie.