Redakcja Bieganie.pl
Dwa palce w górze – to Joycat tuż po starcie maratonu w Zurychu w kwietniu 2004,
foto: Piotr
Biegam
Nazywam się Zuzanna, mam 29 lat i biegam. Proszę zrozumieć mnie dosłownie: nie mam tu na myśli życia w ciągłym biegu, które jest udziałem większości z nas i które zresztą również mnie dotyczy. Moje "biegam" oznacza: zakładam buty i dres, otwieram drzwi mojego domu i wychodzę na ulicę. Po to, aby przebiec kilka, czasami kilkanaście kilometrów. Dokąd biegnę? Być może to zaskakujące: moim celem jest bieg sam w sobie. Genialnie prosta, zakodowana w genach forma ruchu, wymyślona przez naturę w odległych czasach, kiedy nasi przodkowie zeszli z drzew i zaczęli czynić użytek najpierw z czterech, a potem z dwóch nóg w postawie wyprostowanej. Trzeba było tysiącleci, aby człowiek nauczył się biegać, potem na jakiś czas o tym zapomniał, a potem ponownie odkrył tę cudowną umiejętność, poznając bieganie dla przyjemności. I trzeba było czekać aż do drugiej połowy XX wieku, aby kobiety przekonały się, że nie są syrenami, bo podobnie jak mężczyźni mają parę nóg i że nieprawdziwy jest pogląd głoszony przez światłe medyczne umysły, jakoby kobieta nie była w stanie przebiec nawet 10 metrów, ponieważ w konsekwencji tego nadzwyczajnego wysiłku po prostu umrze.
Nogi herosa
Ja przypomniałam sobie o moich dolnych kończynach zaledwie półtora roku temu. Dziś żałuję, że tak późno, ale przecież lepiej późno niż wcale. Zafascynowana swoim odkryciem – o rany, umiem biegać! – zaczęłam wspominać z niejakim zawstydzeniem żałosne występy biegowe, do których zmuszano mnie na zajęciach WF w szkole podstawowej. Znienawidzone kółko o długości 1 kilometra dookoła betonowego warszawskiego osiedla było drogą przez mękę i pasmem upokorzeń, ponieważ już po pierwszych 100 metrach szaleńczej pogoni za uciekającymi koleżankami padałam ofiarą kolki, zadyszki oraz całej gamy innych nieprzyjemnych objawów, spowodowanych nieumiejętnym, że tak powiem, podejściem do tematu. Uraz (podobnie było z kwestią szpinaku w przedszkolu) pozostał na długie lata. Bieganie nie zaprzątało moich myśli, prawdopodobnie w wyniku zakorzenionego w świadomości przekonania, że biegać nie umiem, nie lubię, nie zamierzam nigdy lubić i nigdy na pewno nie wykonam truchtu dłuższego niż podbieg do zamykających się przed nosem drzwi autobusu. Jak się później okazało, to przekonanie oparte było na błędnych z gruntu przesłankach. Otóż sądziłam, że bieganie – jako sport – zarezerwowane jest wyłącznie dla ludzi o cechach heroicznych (wskazywał na to historyczny precedens, który wydarzył się na polach Maratonu w Grecji i który na zawsze zapisał się w pamięci i wyobraźni późniejszych pokoleń). Biegacze mieli w sobie coś nadludzkiego. Muskularni sprinterzy osiągali zawrotne prędkości, a długonodzy maratończycy biegali na nieprawdopodobnym dystansie 42 kilometrów! Z perspektywy kanapy przed telewizorem jest to odległość równa tej, jaka dzieli Ziemię od Księżyca: możliwa do pokonania wyłącznie za pośrednictwem promu kosmicznego. Ja..? Biegać..? Umarłabym na serce.
Przypadek nad Wisłą
Większość istotnych zdarzeń w życiu każdego człowieka dokonuje się przez zwykły przypadek. Przypadki rządzą naszym życiem. Przez przypadek wybieramy kierunek studiów, przez przypadek poznajemy swojego przyszłego męża, przez przypadek wstępujemy na drogę wiodącą nas do sukcesu, ale także przypadkowe często są nasze błędy. Również być może przez przypadek trafiłyście na tę stronę. Ja przypadkowo zaczęłam biegać. Historyjkę tę przytaczam zawsze, ilekroć opowiadam o moich "początkach", ponieważ pokazuje ona dobrze, jak zaskakujące są źródła naszych życiowych inspiracji i że nie wolno przegapiać tego typu przypadków – sygnałów od losu.
Otóż jechałam rowerem wzdłuż nadwiślańskiej ścieżki w centrum Warszawy. Było piękne wiosenne popołudnie, ścieżką przemykali rowerzyści, przechadzali się spacerowicze. Nie myślałam o niczym, rozkoszowałam się spokojem chwili i ciepłymi promieniami słońca. Nagle dostrzegłam przed sobą człowieka, który truchtał po ścieżce zbliżając się w moim kierunku. Był to mężczyzna około pięćdziesięcioletni, szczupły, ogorzały, miał plecaczek, a na smyczy pieska drepczącego pół metra przed nim. BIEGACZ. Uderzył mnie ten widok i do dziś nie wiem dlaczego. Może była to jego twarz: zadowolona, szczęśliwa, pełna satysfakcji. Trwało chwilę i minęłam go. Obejrzałam się. Mężczyzna biegł równym tempem w swoją stronę.
W jednej chwili zakiełkowała we mnie zaciekawiona i uporczywa myśl o bieganiu. Zapragnęłam spróbować. Ten pan wcale nie wyglądał jak antyczny heros, który w akcie nadludzkiego wysiłku dokonuje rzeczy niemożliwej. Szczerze mówiąc nie wyglądał też na sportowca. Ale truchtał lekko i na pierwszy rzut oka widać było, że sprawia mu to przyjemność znacznie większą, niż mi jazda na moim górskim rowerze o aluminiowej ramie!
Tego dnia byłam już stracona dla świata. Nie myślałam i nie gadałam o niczym innym, tylko o bieganiu, snując fantastyczne spekulacje na temat: "Jak to jest: BIEGAĆ?" Mój mąż kręcił głową z niedowierzaniem.
Nowe życie
Po tygodniu wyszłam na pierwszy marszobieg (ukradkiem, o 5 rano, okutana w grube dresisko, tak, aby żaden sąsiad, Boże broń, nie zobaczył moich niezbyt smukłych, że tak powiem, ud). O dziwo, nie umarłam po 100 metrach, czułam się natomiast napompowana tlenem i samozadowoleniem niczym balonik. Bieganie wprawiło mnie w istną euforię. W następnych dniach byłam jak w transie. Wracałam z moich krótkich truchtów dookoła osiedla i nie mogłam się doczekać, kiedy znowu wyjdę pobiegać. Nagle odkryłam na nowo okolicę, w której mieszkałam od tylu lat. Odkryłam na nowo przyrodę, kwitnące drzewa i zapach powietrza po czerwcowym deszczu. To był inny, zapomniany dawno świat. Jak powrót do dzieciństwa.
Pod koniec lata, po dwóch miesiącach pilnych treningów, przebiegłam po raz pierwszy – bez zatrzymywania się! – dystans 5 km. Cóż to była za radość. Myślałam, że pęknę z dumy. Wkrótce, przejęta do granic, wzięłam udział w pierwszych zawodach: w biegu na 5 km. Emocje nie do opisania! W styczniu złamane zostało 15 km: dostałam wówczas mój pierwszy medal, pamiątkę z zawodów. W marcu pobiegłam w półmaratonie. Ten nieprawdopodobny wyczyn – pokonanie biegiem dystansu 21 kilometrów – wyniósł mnie do pozycji rodzinnego bohatera, a mąż znienacka wyznał, że mu zaimponowałam.
Domyślacie się zapewne, że moim kolejnym, nieuchronnym już celem jest ukończenie Prawdziwego Maratonu Na Dystansie 42 Kilometry 195 Metrów, takim samym jak w owym historycznym precedensie. Chcę tego dokonać przed ukończeniem 30 roku życia. I wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że tym debiutem będzie 25 Maraton Warszawski w 2003 r.
Nowa ja
Nie byłabym prawdziwą babą, gdybym nie wspomniała o pewnym oczywistym, acz dotychczas pominiętym aspekcie tych pierwszych miesięcy mojej przygody z bieganiem. Waga. Znienawidzone urządzenie, które jakże często zawyża, jest źle wyskalowane lub po prostu perfidnie oszukuje, bo przecież jeszcze wczoraj ważyłyśmy o dwa kilo mniej. A jednak gdy się biega, to nie ma przeproś: nawet dwuszalkowa waga prababci zalegająca w piwnicy pokaże, że z tygodnia na tydzień robimy się lżejsze. Wierzcie mi: jest to bardzo optymistyczny i poprawiający nastrój widok.
Do biegu, gotowe… START!
A zatem witajcie, w świecie biegających kobiet. Mam nadzieję, że zobaczycie, że bieganie to prosty i piękny sposób na zdrowie, urodę, lepszą sylwetkę i dobry nastrój dzień po dniu. Że, to nie tylko zbawienny dla kondycji naszego organizmu wysiłek fizyczny, ale także – a może przede wszystkim – znakomita zabawa. W maratonach na całym świecie biegają setki tysięcy kobiet i nie ma żadnego powodu, dla którego nie mogłybyście spróbować i Wy.