Redakcja Bieganie.pl
Zaczynając uprawiać sport – niekoniecznie bieganie – zaczynamy w swoim planie dnia wprowadzać zmiany, które z założenia maja nam pomóc w osiągnięciu zamierzonych celów. Zaczyna się od tak banalnych rzeczy jak wcześniejsza pobudka, poprzez szereg zachowań w ciągu dnia, które kończymy przeważnie wcześniejszym pójściem spać, a na „długofalowych” przyzwyczajeniach kończąc. Chcąc zachować tę kolejność, rozważania można zacząć od wstawania skoro świt.
PRIORYTET – TRENING
Z punktu widzenia biegacza rzecz jest nad wyraz jasna. Trzeba wykonać trening przed pracą, ponieważ później nie będzie na to czasu – ot cała filozofia. Współlokatorzy czy partnerzy życiowi muszą się jednak zmagać z większymi niedogodnościami, które swoje źródło mają w kaprysie wczesnego wstawania. Logika, którą kierujemy się przy porannym joggingu, dla pozostałych stanowi abstrakcję, rodzącą irytację. Tak naprawdę z faktu, że budzik zadzwoni o 5:30 nad ranem korzyści odnoszą tylko biegacze, zaś wszyscy pozostali domownicy zmuszeni są do przebudzenia się, a tym samym – rzecz to przecież naturalna – zadowoleni z tego powodu być nie mogą. Poranny truchtacz jeszcze trochę się pokręci, zanim założy buty i wyjdzie z domu, co jeszcze bardziej denerwuje zaspanych towarzyszy. Kiedy w końcu ta chwila nastąpi, a cisza ponownie zawita do sypialni, można oddać się dalszemu odpoczynkowi. Jednak gdy nasz zaspany współlokator – ku swej radości – ponownie wchodzi w fazę REM, my wracamy z treningu, nawet nie próbując być cicho, bo przecież już pora by wstać, niezależnie od tego czy ktoś biega czy nie. Najważniejsze przecież jest to, że trening został wykonany, a że się ktoś przy tym nie wyspał… cóż, przynajmniej nie musiał moknąć w deszczu. Przedstawiona wyżej scenka – bynajmniej nie będąca tylko fikcją – stanowi podręcznikowy przykład tego, jak tę samą rzecz postrzegają dwie różne strony. Dla przeciętnego człowieka nastawianie budzika o tak wczesnej porze jest całkowicie bezużyteczne, żeby nie rzec, że nikogo nie obchodzi, iż trzeba zrobić trening… Nic dziwnego, że ciężko się potem obyć bez kawy po tak „nieprzespanej” nocy. I jak tu żyć obok takich samolubnych sportowców, którzy za nic mają potrzeby innych?
WĘGLOWODANY
Nie mniej irytujące są żywieniowe kaprysy biegaczy. Pół biedy, gdy sami sobie przyrządzamy jedzenie; pretensje możemy mieć co najwyżej do samych siebie. Problem pojawia się, gdy do domowej kuchni chcemy wprowadzić korekty uwzględniające aktualne potrzeby podyktowane treningiem. Sztukę perswazji trzeba mieć w niektórych przypadkach nieźle wytrenowaną, a im lepiej biegamy, tym bardziej musimy się nauczyć przekonywać do swoich racji inne osoby, bo i dieta jest bardziej wymagająca. Zaczynamy od nieśmiałych podszeptywań łączonych na przemian z komplementami, że ostatnie spaghetti było wyśmienite i chętnie byśmy przed sobotnim startem w zawodach takie zjedli. Jeśli to okazuje się nieskuteczne, staramy się nieco bardziej stanowczo przekonać, że makaron nam naprawdę smakował, rozczłonkowując argumenty kolejno na pyszny sos, dodatki i umiejętność przygotowania wspaniałego al dente. Jeżeli nasz „przeciwnik” nie daje się przekonać, upierając się, że schabowy będzie lepszym rozwiązaniem na obiad, zaczynamy agitację, znajdując sobie zwolenników pośród pozostałych domowników. Gdy mimo tego zawiąże się przeciwko nam koalicja, z którą walczyć nam przyjdzie w pojedynkę, sięgamy po najgrubszy kaliber, starając się przekonać, iż makaron jest nam niezbędny do osiągnięcia dobrego wyniku w zbliżających się zawodach, dorzucając gratisy w postaci wyrażenia chęci na pozmywanie naczyń, czy ugotowanie obiadu w weekend; po cichu oczywiście liczymy na to, że mimo wszystko dobrym występem „wybiegamy” sobie ułaskawienie. Jeżeli nie przyszło nam zjeść posiłku w restauracji, uznać można wygraną w tej batalii, choć koszty mogą być niekiedy wysokie. Czy przemawia przeze mnie egoizm? Mniejsza o to… Grunt, że węglowodany uzupełnione!
MANIPULACJA
Biegacze dla osiągnięcia celów, jakie sobie postawili, skłonni są wykorzystać nie tylko najbliższe osoby, ale także innych znajomych. Jeżeli nie jesteśmy w stanie samodzielnie dojechać na miejsce rozgrywania zawodów, to rozpoczynamy poszukiwania „ochotników” skłonnych nas tam podwieźć. Zamiary biegaczy są jednak dużo bardziej dalekosiężne, o czym uświadamiamy towarzyszy stopniowo, aby się nie zniechęcili za szybko. Już na miejscu prosimy o opiekę nad plecakiem, z którym najlepiej podejść w okolice startu na 10 min przed biegiem. Ubrania przeznaczone na rozgrzewkę oddajemy pod opiekę, sugerując jednocześnie, że powinno się je ponownie ubrać po zakończonym biegu. W trosce o kompanów, aby nie marzli stojąc w miejscu, proponujemy przejście na trasę, najlepiej z bidonem, który mamy przygotowany w plecaku. Można się oczywiście z niego napić, byle nie za dużo, bo na trasie możemy być spragnieni, a nic tak nie dodaje skrzydeł jak łyk napoju izotonicznego. W interesie obu stron jest, aby organizacyjnie dopiąć te niuanse na ostatni guzik, bowiem jeżeli nie zdobędziemy nagrody pieniężnej za bieg, to za paliwo trzeba się będzie rozliczyć dopiero w następnym tygodniu. Przy okazji pytamy, jakie plany na przyszły weekend mają nasi znajomi. Jeżeli nasi druhowie nie będą zrezygnowani po takim wyjeździe, to… muszą nas bardzo lubić. I dobrze! W razie czego zawsze jest się do kogo zwrócić o pomoc, gdyby ktoś z rodziny zaniemógł (czyt. stanął okoniem).
URLOP
Codzienne treningi da się w większości przypadków pogodzić z pracą, chociażby przez wspomniane wyżej wczesne wstawanie. Niekiedy jednak problem może stanowić wyjazd na obóz w trakcie urlopu. O ile rodzina w górach znajduje ukojenie, to niewiele się to różni od realiów panujących na co dzień w domu. Słowem: da się przeżyć. Kombinacje zaczynają się w momencie, gdy dzieci stwierdzają, że w Szklarskiej Porębie już nic ciekawego nie znajdą dla siebie, a małżonka wyjątkowo w tym roku chciałaby spędzić wakacje nad morzem. Ponownie się zdarza, że zostajemy sami na polu bitwy. W tym przypadku możliwych scenariuszy może być wiele, bowiem każdy ma swój sposób na podejście najbliższej rodziny, czy to stosując blef albo intrygę, czy to stanowczo się sprzeciwiając bądź stosując błagalne prośby. Co dom to obyczaj. Sedno sprawy sprowadza się do tego, że w domu biegacza urlopu normalnie zaplanować się nie da, czyli… wszystko w normie! Ale czego się nie zrobi, żeby dobrze wypaść w maratonie?
ŻYCIE TOWARZYSKIE
Niestrudzony w bojach biegacz musi się zmagać z masą różnych problemów, które dotyczyć mogą także życia towarzyskiego. Powszechnie wiadomo, ze biegacza w sezonie ciężko na imprezę namówić, a gdy już się łaskawie zgodzi, to wychodzi pierwszy. Co sobie przeciętny człowiek może o takim ignorancie pomyśleć? „Sztywniak” to chyba najłagodniejsze określenie. Nie potrafimy uszanować czyjejś gościnności, wprawiając znajomych w zakłopotanie kolejny już raz dziękując za zaproszenie, z którego skorzystamy „następnym razem”. W towarzystwie uchodzimy za abstynentów, którzy nie potrafią się wyluzować, zaś wychodząc wcześniej do domu dajemy wyraźnie do zrozumienia, że nam się impreza nie podoba. Co bardziej odważni biegacze starają się załagodzić sytuację tłumacząc, że zbliża się ważny start, że odpoczynek jest potrzebny, a na więcej jak jedno piwo nie możemy sobie pozwolić. Podajemy szereg argumentów, które de facto trafiają w próżnię. Co gorsza, uchodzimy za osoby, które robią z siebie gwiazdę światowego formatu, a tak na dobrą sprawę szykujemy się do lokalnego biegu na 10km. Jak to możliwe, że w ogóle przywiązujemy do takich zawodów wagę? Rzecz nie do pomyślenia! Kolejny już raz doświadczamy osamotnienia w naszych biegowych zwyczajach, czyli… wszystko w normie!
Wydawać by się mogło, że skoro „najważniejsze w sezonie zawody” już się odbyły, to otoczenie marudnego biegacza odetchnie z ulgą. Wszak na roztrenowaniu sportowcy nie powinni być aż tak zaabsorbowani swoją dziedziną, jak ma to miejsce przez większość roku. Nic bardziej mylnego! Sposób zachowania się biegacza determinowany jest jedynie tym, czy docelowy start się udał czy nie. A zatem albo jesteśmy zadowoleni z przepracowanego sezonu i nasze zachowanie ograniczone zostaje do dzielenia się tą radością z innymi, albo wręcz przeciwnie, wprowadzamy grobową atmosferę z powodu blamażu na biegowej trasie. Nie da się ukryć, że pierwszy wariant jest dużo łagodniejszy dla otoczenia. Wystarczy się parę dni pomęczyć, aż emocje po zawodach opadną, a nasz biegacz zacznie doceniać walory życia towarzyskiego, zje to co mu zostanie na obiad podane, przy odrobinie szczęścia da się namówić na weekendowy wyjazd za miasto i przez jakiś czas będzie wstawał o normalnej porze. Gorzej, kiedy los nas ukarze za całosezonowe kaprysy, którymi obdzielaliśmy rodzinę i znajomych. Karę stanowi oczywiście bieg poniżej oczekiwań w docelowym starcie, ale pokuta dotyka… tak! Jakże by inaczej… wszystkich wkoło! Zaczyna się od cichych dni, kiedy biegacz nie specjalnie ma ochotę na „rozmowy o życiu”, bo ma przecież ważniejsze sprawy na głowie. Kolejnym etapem jest wylewanie z siebie żalów, a ofiarami są oczywiście małżonkowie/sympatie/przyjaciele. Wymaga to nieco większej cierpliwości niż znoszenie ciszy, ale można jeszcze przebrnąć przez tę próbę. Nadchodzi jednak moment, gdy biegacze po nieudanym starcie poukładają sobie w głowie to i owo. Nie oznacza to wbrew pozorom wytchnienia dla powierników, kim by oni dla nas nie byli. Wracają bowiem problemy, od których z założenia powinno się odpocząć w okresie roztrenowania. Na imprezę nie wyjdziemy, bo na nią nie zasłużyliśmy, schabowego nie zjemy, bo dyscyplina nam na to nie pozwala, etc. Pilnujemy się wręcz bezgranicznie, popadając w egocentryzm przez wielkie E. Kto z naszych najbliższych przejdzie tę szkołę życia, zasłuży na znacznie więcej niż słowa uznania. Warto o tym pamiętać!
Często spotykaną przywarą cechującą biegaczy jest nieustanne oznajmianie światu o tym, że ma do czynienia z joggerem. Nie wystarczy bowiem powiedzieć, że zwiedziło się Kraków, ponieważ na język ciśnie się nam słowo Cracovia Maraton, a z połączenia jednego i drugiego nasz rozmówca chcąc nie chcąc musi wysłuchać o celu naszej podróży do Małopolski. Przypadkiem pochwalimy się uzyskanym czasem i miejscem, jakie zajęliśmy w stawce. Zwykła ludzka uprzejmość w kontaktach z biegaczami zostaje poddana ciężkiej próbie. A to tylko przykład jeden z wielu, bo przecież dialog może dotyczyć obuwia, odzieży, turystyki, gór i szeregu innych spraw. W zasadzie to ciężko znaleźć temat, którego nie dałoby się połączyć z bieganiem. Czasami dziwi mnie, dlaczego ktokolwiek zaprasza nas na spotkania towarzyskie, skoro tak ciężko jest nam w rozmowie pominąć ostatni wyjazd na zawody.
Życie z biegaczem pod jednym dachem dotyka jeszcze jednej kwestii – jakby na nią nie spojrzeć – bardzo istotnej. W domowym budżecie musi się znaleźć fundusz, z którego środki przeznaczone będą na wszelkie wydatki związane z bieganiem. Od kosztów wyjazdów począwszy, przez zakup nowego sprzętu, a na obozach kończąc. Jak przeciętny człowiek ma uwierzyć w propagowane powszechnie hasło, że bieganie to najtańszy sport? Przecież to kpina! Powodzenia życzę tym, którzy chcą przekonać najbliższych, że owy slogan jednak nie jest wyssany z palca.
Niech nie tłumi swej przezorności ten, komu wyżej opisane sytuacje wydają się wyczerpującym wyliczeniem. To jedynie wskazanie kilku cech, które mogą być przypisane biegaczom. Sprawa sięga bowiem znacznie głębiej, niż się wielu osobom wydaje. W swym wyrachowaniu biegacze są daleko bardziej bezczelni. Często bowiem naginamy nasze dokuczliwe zachowanie do granic wytrzymałości, bądź – stosując inną strategię – wykorzystujemy je w lobbingu na rzecz biegania. Arcymistrzem będzie ten, komu się ta sztuka powiedzie! Tak długo będziemy mówić o bieganiu, udowadniać wyższość tego sportu nad innymi formami ruchu, aż znajdzie się ktoś w najbliższym otoczeniu, kto bądź z bezsilności, bądź też z czystej chęci uwolnienia się od nacisku – zacznie biegać. Taki jogger-intrygant w środowisku będzie uważany za guru, a po porady zgłaszać się doń będą nawet ci najbardziej doświadczeni, wszak zjednać sobie przeciwnika to sztuka niebywała. Powiedzenie „z kim przystajesz takim się stajesz” nabiera w tym przypadku nowego znaczenia. Biegacze to mają tupet!
Wyżej opisane sytuacje stanowią, rzecz jasna, wyolbrzymienie do granic między fikcją a prawdą. Oparte są na moim własnym – przejaskrawionym na potrzeby artykułu – doświadczeniu lub na opowiastkach znajomych biegaczy, które także zostały wypaczone. Często bowiem spotkać się można z opiniami, z których wniosek płynie jeden – ciężko sobie ułożyć życie ze sportowcem. Mniej istotna jest kwestia, jaki poziom sportowy się prezentuje, bowiem problem nie znika, a przybiera tylko nieco inną postać. Tak czy inaczej, nasza pasja, której się poświęcamy, może leżeć u źródeł mniejszych bądź większych konfliktów. Wbrew tytułowi, granica między „biegaczem” a „egoistą” nie musi się zacierać, tworząc przy tym niezgrabny neologizm. Umiejętność dojścia do porozumienia w kwestii joggingu i życia codziennego jest wyrazem dojrzałości i zrozumienia dla potrzeb drugiej osoby. Wymaga to oczywiście pewnego zaangażowania od każdej ze stron. Nam, jako biegaczom, szczególnie na tym zależy, i bynajmniej nie zamykamy się na rozmowę próbując zrzucić odpowiedzialność na innych. Jeżeli zaś dojdziemy do konsensusu w tej materii, liczyć można na kompromis w sprawach dużo bardziej fundamentalnych. A to jest cecha nie do przecenienia w relacjach międzyludzkich, abstrahując już od tego, czy mamy do czynienia z biegaczem czy z kimkolwiek innym.
Warto poruszyć jeszcze jeden wątek…
Nie zawsze jest tak, że biegamy tylko dla siebie. Możliwość zadedykowania najbliższej osobie wygranej w zawodach, ukończenia maratonu czy zdobycia medalu na imprezie mistrzowskiej stanowi – jak sądzę – marzenie niejednego biegacza. Gdybyśmy nie mieli z kim dzielić swojej radości z uprawiania sportu, szybko znaleźlibyśmy się w próżni. Poznanie w swoim życiu osób, które potrafią tę radość odwzajemnić, wysłuchać nas, gdy mamy problem, wesprzeć w chwilach słabości czy zwyczajnie zrozumieć, czym jest pasja i to zaakceptować – stanowi najcenniejszą rzecz, jaka może spotkać sportowca. Dzięki Wam właśnie nasze bieganie nabiera kolorytu!