Redakcja Bieganie.pl
Tysiąc, tysiak, tysiączek. Pierwszy dystans średni, z jakim przyszło mi się mierzyć. Już w trzeciej klasie podstawówki na WF-ie okazało się, że dobrze mi idzie (choć tu nie o dystans chodziło, a o bieganie w ogólności). I pierwsze postępy w świecie lekkiej atletyki też kilometrem były mierzone. Bieganie w kółko w Wielkiej Brytanii niestety wymyślono i to Angole dystanse do ścigania się nam narzucili. I dlatego wszelkie biegi to wariacje na temat jednej mili. Co ciekawe, u Czechów to się jakoś zachowało. Tamtejsi biegacze osiemsetkę polką w żargonie zwą. I nie o taniec im chodzi ale właśnie o połówkę. Chcąc nie chcąc na rzecz dwóch okrążeń ukochanego tysiączka na stałe musiałem porzucić.
I taki w związku z tym czuję niedosyt. Bo życiówkę na kilometr, choć zacną, to taką trochę niedorobioną mam. Nigdy nie biegałem tego dystansu w szczycie formy i w mocnej stawce. To był zawsze albo kwiecień (no wiesz – trza się przetrzeć przed sezonem) albo wrzesień (na osiemset nic już w tym sezonie nie zrobisz to może tysiączek?). I choć pewnie rekordu Polski do dzisiaj bym nie obronił (bo 2:14.30 to raczej poza moim zasięgiem było), ale te 2:15 na pewno bym pobiegł. Od 2:17 niewiele się różni. Ale tylko dla laika. Mnie te siedemnaście trochę jednak ambicjonalnie uwiera.
O wspomnianym niedorobieniu niech poświadczą okoliczności, w jakich życiówę na kilometra wykręciłem. Rok 2002. Sezon taki sobie – 4. miejsce na mistrzostwach Europy, brak życiówki na 800 m. Rekord Polski na kilometr trzeba pobić, pomyślał sobie trener w pewien wrześniowy czwartek. Trenerze, egzamin z tej, no…, ekonometrii mam w tę sobotę więc nie dam rady. A o której? No i wyszło nam, że jak się uwinę, to zdążę.
Zaczynam więc sobotnie zmagania od mnożenia i dodawania tych horrendalnie wyglądających macierzy. Każdy kto liznął choć trochę ekonometrii, ten wie, o co chodzi. Szczerze przyznam, że z ekonometrii to akurat tego dnia z formą nie trafiłem. No nie szło kompletnie. Na szczęście kolega obok miał dzień konia i malował te macierze jak szalony. Siadłem mu na koło i tak przez godzinę swoją kartkę zapełniałem. Tak! Ściągałem. Ale chyba już się to moje wykroczenie przedawniło…? Po godzinie i kolegę kryzys dopadł. Zaciął się i coś tam zaczął gorączkowo liczyć od początku. Co tak będę siedział, pomyślałem sobie – i oddałem te moje dwie i pół strony. Może na jakąś tróję wystarczy? – przez głowę mi przemknęło.
Krakowskie tramwaje nie są w soboty przepełnione, więc podróż na zawody odbyłem w komfortowych warunkach. I dobrze spożytkowałem zaoszczędzone na egzaminie pół godziny, bo pogoda była piękna i godzinkę na trawce sobie poleżałem.
Sam bieg typowy, jak na takie zawody. 500 metrów kolega mi poprowadził, a drugie 500 leciałem sam. I mało dubla nie sprzedałem. Po latach się dowiedziałem, że tym chłopaczkiem, który rozpoczynał ostanie okrążenie w czasie gdy ja je kończyłem był Łukasz Oślizło, całkiem zacny zawodnik w późniejszych latach. Sam mi to powiedział.
2:17.22 mi zmierzyli (wcześniejszy rekord Rysia Ostrowskiego wynosił 2:18.39). Zły byłem trochę. Bo 2:16 fajniej by wyglądało. Pobiegniesz te szesnaście jeszcze nie raz – pocieszał mnie trener. Nie wiem, może jeszcze pobiegnę. Fakt faktem że na dzień dzisiejszy trenerskie proroctwo się nie sprawdziło. Ale przynajmniej, co rzadkie, mam taką samą liczbę po przecinku w życiówkach na osiemset i kilometr. I rekord Polski kobiet na półtoraka też tak ma. Jakaś taka magia dwójek…
A propos dwój. Z tej ekonometrii o awans do następnego semestru to się w repasażach starać musiałem. Bo kolega to się jednak słabo przygotował.
____________________