8 kwietnia 2019 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

gdybym pobiegł szybciej


Siedziałem niedawno w gronie znajomych, doświadczonych przez sport i życie biegaczy wyczynowych. Było wesoło i nie zawsze na temat. Raczej nie o życiu własnym doczesnym, ale o bieganiu. O tym teraz krajowym poziomie („Boże, jaki słaby”), ale bardziej o tych biegach, które kiedyś („A wtedy to się biegało”, „Nie wiem, czy pamiętacie, jak…”, Hej, to były czasy!”). Taka trochę tęsknota za bezkresnymi stepami i utraconą wolnością – jak wzdychania Miętusa u Gombrowicza.

Jednak był jeden refren, który przewijał się wyraźniej. Brzmiał on: „Gdybym wtedy…” i sprowadzał się do trybu warunkowego nierzeczywistego. Czyli, co by było, gdyby podmiot wtedy pobiegł trochę inaczej, gdyby wcześniej pojechał na obóz, gdyby skorzystał z tej a nie innej okazji, gdyby potrenował lżej, gdyby nie został przed startem skrzywdzony lub gdyby ktoś go docenił.

Ja też temu wtórowałem, bo mam w temacie niespełnienia mnóstwo do powiedzenia.

Uprawiałem przez lata bieg na 3000 m z przeszkodami. Już naświetlam niezorientowanym. To taka Wielka Pardubicka na stadionie. Malinowski w 1980 roku wyprzedza Bayi’ego. Przewrotki, rów z wodą. Niby przełaje, a jednak bieżnia.

No i w trakcie całej mojej kariery przez średnie k, po wielu startach „na belkach” roztrząsałem, co by było, gdyby. „A przecież miałem siłę na ostatnim kole, czemu kurde nie zaatakowałem wcześniej?”. „Gdybym wtedy wyszedł z rowu szybciej, toby mi Szymek tak nie uciekł”. „Po co ja się pakowałem w ten tłum, nic dziwnego, że się przewróciłem”. „Jakbym nie robił tych tysiączków w środę, to dzisiaj by mi się biegło lżej”.

Krzywa frustracji rozpoczynała wznoszenie mniej więcej godzinę po zakończonym biegu (wcześniej bardziej umierałem, czasem wymiotowałem), potem stabilizowała się na pewnym społecznie akceptowalnym poziomie (musiałem jakoś porozmawiać z trenerem i znajomymi) i znowu rosła, aż znajdowała swoje apogeum w noc postartową". Co się wtedy działo! Przekleństwa najgorszego sortu, wyzwiska rzucane sobie w twarz, scenariusze wsteczne, przewijanie i odtwarzanie błędów na skrzypiącym magnetowidzie w moim wciąż zalanym adrenaliną mózgu.

Podam spektakularny przykład z 2010 roku. Moja życiówka na trójkę z przeszkodami (8:35.05) sprzed 5 lat została wyrównana co do setnej części sekundy. Nie mogłem w to uwierzyć. Tylko jedna setna dzieliła mnie od spełnienia! Na zawodach w Moskwie najpierw stałem przed tablicą wyników otępiały, potem próbowałem interweniować u organizatorów, następnie domniemywałem spisek Moskali, wreszcie rozpocząłem znany dobrze wewnętrzny monolog w trybie warunkowym nierzeczywistym. W nocy nie zmrużyłem oka. Tu już nie chodziło o błąd na treningu, lepszą organizację podróży, trzymanie się mocnej grupy. „Gdybym wykonał jeden krok inaczej, gdybym biegł bliżej krawężnika na tym jednym wirażu, gdybym wykonał rzut na mecie, gdybym nie zahaczył lekko o tamtą belkę, gdybym rzucił okiem na zegar…” da capo al fine.

Takich gdybań w stadionowej lekkiej miałem mnóstwo. Oczywiście generalnie zapominałem o tych dobrych momentach, fajnych biegach i tym, że nie tylko ode mnie zależała sytuacja na bieżni. Pielęgnowałem raczej niewykorzystane szanse i celebrowałem samospełniające się przepowiednie. Dzisiaj próbuję do wszystkiego podchodzić z większym dystansem. Wiem, że moje wyniki z przeszłości nie mogły były ulec poprawie dzięki myśleniu magicznemu.

Ale wspomnienia niewykorzystanych biegów wracają i targają mną jeszcze czasem. Wczoraj jedna kobieta w półmaratonie atakowała 1:05 – a ja pomyślałem od razu: „Gdybym na Półmaratonie Warszawskim w 2010 roku podbiegł ulicą Sanguszki szybciej, może miałbym rekord świata kobiet na połówkę!”

 

 

____________________

Kuba Wiśniewski jest redaktorem naczelnym bieganie.pl. Na razie brak mu czasu na wypisanie pełnej listy swoich osiągnięć.

Możliwość komentowania została wyłączona.