Redakcja Bieganie.pl
Mijam czterdziesty kilometr. Tempo spada coraz bardziej. Moje ciało każdą
swoją cząstką krzyczy dość. Spoglądam na zegarek. Czas będzie beznadziejny, 7-9
minut gorzej od rekordu życiowego. Ale to już mnie nie rusza. Jestem w stanie
myśleć jedynie o mecie. Osiągnąć ją wreszcie i paść na ziemię, nie musieć już
więcej biec. Ani teraz, ani nigdy więcej!
Wpadam w wąską alejkę nad wodą. Do mety mniej niż kilometr. Po obu stronach
szpaler ludzi. Zasłaniają mi perspektywę, nie widzę jej końca. Odwracam się i
widzę jakieś sto metrów za sobą zawodnika. Zostało jeszcze z 500 metrów, mój
instynkt walki daje znać o sobie. Koniec z bieganiem, nie będę już tego nigdy
robił, ale temu się nie dam! Próbuję przyśpieszyć, ale tylko zataczam się,
ciągle nie widzę końca alejki. On jest coraz bliżej. Wreszcie widzę nawrót.
Zaraz za nim jest meta, ale jak daleko? 20 metrów czy 50, czy ja w ogóle tam
dobiegnę? Mijam nawrót. Do mety 20 metrów, on jest dziesięć metrów za mną.
Zrywam się do finiszu. O mało nie kończy się to „orłem”, ręce poszły do przodu,
ale nogi nie chciały już walczyć z grawitacją.
Na mecie wieszają mi medal. Dostaję coś do ręki. Okrywają mnie kocem. Nie
zwracam na to wszystko uwagi. Jestem wykończony i załamany. Znajduję jakąś
stertę desek, siadam na nich i delektuję się tym że nie muszę się ruszać. Kilka
miesięcy ciężkiej pracy diabli wzięli. Po co te wszystkie wyrzeczenia? Co ja z
tego mam? Tylko to cierpienie, które przed chwilą przeżywałem na trasie, i to
gorzkie uczucie rozczarowania i zawodu. Dość tego, nigdy więcej!
W czasie podróży powrotnej rozmyślam nad tym co się wydarzyło. Jeszcze rok
temu miałem znakomitą formę. Wiadomo, starzeję się i będę coraz słabszy, ale czy
to osłabienie następuje tak szybko? Zastanawiam się nad biegiem. Źle rozwiązałem
go taktycznie. Zdecydowanie za szybko zacząłem. Próbowałem walczyć z czołówką,
mimo że nie byłem najlepiej przygotowany. Gdybym pierwsze 5 kilometrów pobiegł o
minutę wolniej, wynik na mecie mógłby być znacznie lepszy. Po za tym te
przygotowania. Trenowałem w tym roku dużo mniej niż w poprzednim. Do tego
eksperymentowałem. Gdybym zwiększył dawkę kilometrów i wrócił do zeszłorocznego
układu, forma powinna być znacznie lepsza.
Gdy dojeżdżam do domu, kiełkuje mi w głowie postanowienie. Nie mogę zakończyć
biegowej przygody takim beznadziejnym osiągnięciem. Trudno. Znowu nie będzie
czasu na wiele rzeczy, które pragnąłbym zrobić. Znowu trzeba będzie wychodzić po
ciemku na treningi, na mróz i śnieg. Znowu katorga biegów tempowych i
interwałów. Znowu zakwasy i ból nóg. Ale to już ostani rok. Póki się jeszcze do
końca nie zestarzałem, póki jeszcze zdarza mi się zbliżać do rekordów życiowych.
Przygotuję formę na ostatni, wielki bieg, a potem już tylko truchciki trzy razy
w tygodniu dla zdrowia!
Prawie trzysta treningów. Ponad cztery tysiące przebiegniętych kilometrów.
Obóz w górach, gdzie w tydzień zrobiłem 220 kilometrów. Trzydzieści startów na
różnych dystansach. Zrobiłem co mogłem. Dziś jest dzień próby. Ostatni maraton!
Nie mogę popełnić starych błędów. Pierwsze pięć kilometrów ma być wolne. I
jest!
Drugie też. Ogarnia mnie zwątpienie. Ten bieg to szybki trucht, a czuję że
nie jestem w stanie przyśpieszyć. Każda próba szybszego biegu zakończy się po
trzech, czterech kilometrach kompletnym wyczerpaniem. W miarę mijania dystansu
jestem coraz bardziej załamany. Znowu klapa? Po tej całej pracy? Na
dziewiętnastym kilometrze doganiam grupkę biegaczy. Nie wyprzedzam ich. Nie chce
mi się. Jestem ogarnięty zniechęceniem i zrozpaczony. Zaczyna mi być wszystko
jedno. Zwalniam nieco dostosowując się do ich tempa. Cóż, dotruchtam z nimi do
mety.
Półmetek. Zegarek potwierdza okrutną prawdę. To bodaj najgorszy wynik na
półmetku ze wszystkich moich maratonów. Potem jest jeszcze gorzej. Tempo spada,
a ja zaczynam mieć kłopoty z trzymaniem się naszej grupki. Ze dwa razy tracę już
kontakt i z dużym wysiłkiem dołączam z powrotem. Punkt odżywczy na 28
kilometrze. Gdy inni chwytają napoje, wysuwam się na czoło grupy. Zostało
jeszcze 14. Rok temu już zdychałem, a teraz czuję się dość świeżo. Nie mam już
nic do stracenia. Ruszam do przodu.
Po jakimś czasie doganiam jakiegoś zawodnika, potem drugiego. „Swojej” grupy
nie słyszę za sobą. Po kilometrze zegarek pokazuje że tak naprawdę to wcale nie
przyśpieszyłęm. Utrzymałem tylko tempo. To grupa zwolniła, i zwalniają ci
pojedyńczy biegacze, których stopniowo mijam. Ale to mijanie motywuje. W zasięgu
wzroku pojawiają się wciąż nowi. Stopniowo się do nich zbliżam. Po trzydziestym
kilometrze zaczyna się lekki podbieg, jedyny na tej trasie. Jest łagodny, ale
ciągnie się prawie 5 kilometrów. Kolejny kilometr pokonuję o 2 sekundy szybciej.
Jestem zaskoczony. Jest wyraźnie pod górę a ja naprawdę przyśpieszam. To działa
jak dodatnie sprzężenie zwrotne: drobny sukces dopinguje mnie do dalszej walki.
Mijam coraz więcej zawodników. To ci, którzy ostro zaczęli i „wymiękają” tak,
jak ja rok temu.
Trzydziesty piąty kilometr. Odtąd już lekko z górki. Biegnę coraz szybciej.
Dogania mnie jakiś gość. To pierwszy od 8 kilometrów, ja w tym czasie minąłem
już z pięćdziesięciu. Trochę go się przytrzymuję, później odpadam, dochodzę go z
powrotem i zostawiam za sobą. Po chwili on kontratakuje. Tak się wzajemnie
napędzamy, przy okazji mijając coraz więcej „padniętych”.
Czterdziesty kilometr. Ze zdziwieniem stwierdzam że będzie bardzo dobry
rezultat. Zrywam się do jeszcze szybszego biegu. Później okaże się że będą to
moje najszybsze kilometry z całego biegu. Po poprzednim zwątpieniu nie ma już
śladu, jestem w euforii. Uzyskuję drugi wynik w życiu, tylko 1,5 minuty gorzej
od rekordu życiowego. W ogóle nie czuję się zmęczony. Świat jest piękny! Piękne
zakończenie przygody ze sportem!
* * *
W czasie podróży powrotnej rozmyślam nad tym co się się wydarzyło. Zrobiłem
świetny wynik. Nigdy jeszcze tak szybko nie przebiegłem ostatnich dwóch
kilometrów. Nigdy jeszcze tak szybko nie pokonałem drugiej połowy biegu
maratońskiego. Ale też jeszcze nigdy nie przebiegłem pierwszej tak wolno!
Byłem znakomicie przygotowany wytrzymałościowo, ale zero szybkości. Gdyby tak
zmodyfikować trening aby położyć akcent na szybkość, nie tracąc wytrzymałości,
mógłbym jeszcze zaatakować rekord życiowy. Nie jestem jeszcze taki stary!
Gdy dojeżdżam do domu,zapada postanowienie: trzeba wykorzystać szanse.
Jeszcze jeden rok! Trudno. Znowu nie będzie czasu na wiele rzeczy, które
pragnąłbym zrobić. Znowu trzeba będzie wychodzić po ciemku na treningi, na mróz
i śnieg. Znowu katorga biegów tempowych i interwałów. Znowu zakwasy i ból nóg.
Ale to już ostani rok. Póki się jeszcze do końca nie zestarzałem, póki jeszcze
jest szansa ustanowić rekord życiowy. Przygotuję formę na ostatni, wielki bieg,
a potem już tylko truchciki, trzy razy w tygodniu dla zdrowia!
Prawie trzysta treningów. Ponad cztery tysiące przebiegniętych kilometrów.
Trzydzieści startów na różnych dystansach. Zrobiłem co mogłem. Dziś jest dzień
próby. Ostatni maraton!
Początek dość słaby. Jestem lekko zaniepokojony. Ale po ośmiu kilometrach
„łapię” odpowiednią grupę i jedziemy. Pierwsza połowa pod ostry wiatr.
Przetrzymać to, a potem będzie lot. Tempo nieco wolniejsze od założonego, ale
biorąc pod uwagę wiatr jest bardzo dobrze. Nagle, gdzieś na 19 kilometrze
przychodzi kryzys. Tracę kontakt z grupą, w nogi wlewa się ołów. Co się dzieje?
Jeszcze nigdy nie padłem tak szybko! Moje tempo gwałtownie spada, zaczynają mnie
mijać tłumy zawodników. W pewnej chwili prześciga mnie gość z wózkiem, w którym
siedzi dzieciak. Czuję się jakbym dostał w łeb, ten z wózkiem biegnie na wynik
tylko nieco gorszy od mojej życiówki.
Na 23 kilometrze podrywam się do walki, ale to mój łabędzi śpiew. Zryw trwa
około 700 metrów, po czym padam jeszcze bardziej.
Na dwudziestym piątym kilometrze bardzo ostry zakręt. Od teraz aż do samej
mety pełny, mocny wiatr w plecy. Mimo to moja szybkość jeszcze się obniża. Z
najwyższym samozaparciem „czołgam się” do przodu. Mijają mnie całe stada
biegaczy, ja nie wyprzedzam nikogo.
Wreszcie na 36 kilometrze „pękam”: 200 metrów marszu, po czym ostatnim
wysiłkiem woli zmuszam się do biegu. Sytuacja powtarza się jeszcze dwa razy.
Wiem jedno. Dopełznę do mety i nikt ani nic nie zmusi mnie nigdy więcej do
biegania. Osiągam metę w czasie 18 minut gorszym niż rok wcześniej. Drugi
najgorszy wynik w życiu. Jestem załamany. Widać już czas z tym skończyć.
W czasie podróży powrotnej rozmyślam nad tym co się wydarzyło. Jeszcze rok
temu miałem znakomitą formę. Wiadomo, starzeję się i będę coraz słabszy, trzeba
spojrzeć prawdzie w oczy. Żegnajcie buty biegowe.
10 dni po biegu, przystępuję do porządkowania biurka. Zebrało się mnóstwo
różnych, teraz już niepotrzebnych rzeczy: foldery z rozmaitych biegów, jakieś
numery startowe, wycinki, naklejki, stare komunikaty. Wyrzucając to wszystko,
jeszcze raz myślę o ostatnim biegu. Co się stało? Wyniki startów kontrolnych
były bardzo zachęcające. Z różnych względów nie wykonałem w tym roku zamierzonej
pracy, ale to mogło wyleźć na 32-36 kilometrze. Dlaczego mnie tak ścięło? Może
„załatwiła” mnie podróż – 1100 kilometrów samochodem non stop bez spania w nocy
z piątku na sobotę? Cokolwiek się stało, był to wypadek przy pracy.
Kiełkuje mi w głowie postanowienie. Nie mogę zakończyć biegowej przygody
takim beznadziejnym osiągnięciem. Trudno. Znowu nie będzie czasu na wiele
rzeczy, które pragnąłbym zrobić. Znowu…!
11 dnia po starcie w maratonie wychodzę na pierwszy trening.
Słyszę cichy odgłos budzika z drugiego pokoju. Z wysiłkiem otwieram oczy.
Dwie po szóstej. Cicho, by nie obudzić żony wychodzę do kuchni. Na termometrze
za oknem minus sześć stopni. Miało być ocieplenie, może w południe będzie
ładnie, ale teraz jest piekielny mróz.
Siadam nad stertą dresów. Siedzę tak kilka minut. To walka z samym sobą.
Przecież nie muszę wyłazić na ten mróz, mogę wrócić do ciepłego łóżka i spać
jeszcze półtorej godziny. W końcu zwyciężam w tej walce. Zaczynam zakładać
dresy. Muszę się spieszyć. Chcę dziś przebiec 17 kilometrów, a o dziewiątej
zaczynam pracę.
Po wyjściu z bloku czuję bolesne ukąszenie zimna. Za kilka minut rozgrzeję
się, ale teraz czuję się okropnie. Miałem dziś zrobić interwał, ale porzucam ten
zamiar. Samo wyjście z domu w tych warunkach jest wystarczającym wysiłkiem, nie
jestem wystarczająco twardy aby zmusić się jeszcze do szybkiego biegu.
Pod koniec treningu muszę się zatrzymać z powodu czerwonego światła na
skrzyżowaniu. Czekając na zielone, rozglądam się na około. W oknie sąsiedniej
kamienicy jakiś gość w pidżamie przeciągając się, spogląda na mnie z
zaciekawieniem. Pod jego oknem jest wystawa sklepowa. Widzę w niej swoje
odbicie. Oszroniona czapka, czerwona od mrozu gęba i wielka ciemna plama potu na
piersiach. Jest za piętnaście ósma. Czy ja jestem normalny?
Rysio Łukaszewicz