Redakcja Bieganie.pl
Chińczycy to mądrzy ludzie. Kiedy my jeszcze biegaliśmy po lasach burcząc do siebie niezrozumiale oni już zdążyli wymyślić papier, proch i kung-fu. Spryciarze. Są na tyle sprytni, że doszli do tego, że na przykład można zeżreć wszystko co się rusza a nawet kiedy się jeszcze rusza. To już nie jest takie fajne. Ale najmniej fajne jest to, co nasi mali, żółci przyjaciele myślą sobie o seksie. Otóż w ich mniemaniu "la grande finale" nie jest najistotniejsze. Istota sprawy tkwi w tym „by zajączka gonić ale nie złapać go”. I pewnie niektórym to pasuje, ale prędzej czy później każdy chce jakiś tam cel osiągnąć i sama droga może nie być aż tak zachwycająca.
Oczywiście nie każdemu psu Burek i pewnie są też zwolennicy takich zabaw. Ja do nich nie należę. Jak już widzę wzgórek to chcę osiągnąć szczyt. Niestety jak najprędzej – najlepiej biegiem. Lubię się przy tym męczyć i im dalsza droga tym dla mnie lepiej, ale szczytować muszę.
Problem z filozofiami jest taki, że każdy nas może sobie obrać dowolną. Pan Andrea Tuffi obrał chińską.
Tu niestety moja relacja zrobi się nieco seksistowska, ale cóż mam nadzieję, że Panie wybaczą. Otóż panowie wyobraźcie sobie, że oto dowiadujecie się że za niemałą opłatą otrzymacie możliwość spędzenia 56 godzin w towarzystwie przepięknej, cudownie ukształtowanej dziewoi. Że będzie wam wolno się na nią wspiąć i wyczyniać z nią co wam tylko przyjdzie do głowy. Dostajecie parę zdjęć, krótki film prezentujący jej wdzięki i pozostaje wam tylko zorganizować sobie wolne, transport no i co najważniejsze pieniądze na to. Pestka. Choć może nie do końca, bo owa panna mieszka w Szwajcarii, jednym z najdroższych krajów na świecie. Jednak pokusa jest zbyt duża by liczyć grosze. To przygoda życia! Jedyna i niepowtarzalna.
Mój problem był taki, że nie dostałem się na UTMB. Nie żebym bardzo chciał, ale niestety to jeden z biegów kwalifikujących do mojego największego marzenia – Hardrock 100. Pomyślałem – pobiegnę i może się uda. Cóż, nie miałem szczęścia.
I właśnie wtedy przeglądając leniwie ultra strony znalazłem Swiss IronTrail – rzekomo najtrudniejszy, najdłuższy najbardziej ekstremalny bieg alpejski. Z profilu, zdjęć i opisów wyglądał bardzo jak Hardrock- na pewno go zaakceptują, pomyślałem. Koszt był wysoki bo rejestrowałem się już w marcu – ale chciałem tam być. 201 km czyli 2 razy mój dotychczasowy najdłuższy dystans. Nie było zbyt dużo chętnych – przy limicie 500 rejestrację przedłużano w nieskończoność by tylko zapełnić listę.
Ale ja już trenowałem, biegałem więcej niż kiedykolwiek. Dystans maratonu przebiegałem w prawie każdą niedzielę. Potem wraz ze znajomym przygotowując się do Rzeźnika – ostatniego sprawdzianu przed SIT dochodziłem do 120-130 km tygodniowo. Nigdy nie biegłem mniej niż 15km. Wymyślałem najbardziej strome trasy i podbiegałem je na maksa, do treningów włączyłem dużo interwałów i to bardzo stromych.. Dołożyłem również piłkę szwedzką by wzmocnić mięśnie brzucha i pleców oraz barki. Czułem się świetnie. Zakupiłem sprzęt, którego nigdy nie potrzebowałem: plecak, super lekką kurtkę przeciwdeszczową, nowe buty bo Rzeźnik załatwił mi stare, kompresyjne spodenki, składany kubek i mnóstwo innych pierdół. Ponieważ na dodatek okazało się, że przyjęto mnie na tydzień testowy Mammuta – firmy będącej głównym sponsorem SIT – odpadły mi praktycznie koszty zakwaterowania i wyżywienia oraz problem z aklimatyzacją. Mogłem spędzić cały tydzień na wysokości 1774 i wyżej odpoczywając, wyjeżdżając na ponad 3000 m n.p.m. jedząc i opracowując strategię. Dzięki Mammutowi zobaczyłem większość trasy i przeszedłem wszystkie jej najtrudniejsze punkty.
Fot.2 Tak wyglądała spora część trasy. Bardzo często kamienie zsypujące się w dół uniemożliwiały zlokalizowanie szlaku i po prostu trzeba było biec/iść po nich.
Dostaliśmy mapy, profile, spis wyżywienia na poszczególnych stacjach, listę wyposażenia obowiązkowego. Jeszcze nigdy nie byłem tak przygotowany do biegu. Rozpisałem tempa, przemyślałem wyżywienie i nawodnienie, nawet – czego nigdy nie robię- posłałem zamienne ubranie na przepaki. Ułożyłem sobie playlistę na odtwarzaczu mp3, który zwędziłem żonie bo wytrzymuje aż 27 godzin a potem dodałem audiobooka bo zawsze z nimi biegam. Muzyka miała być na start, żeby dać kopa i ewentualnie po książce – kiedy ta się skończy.
Zrelaksowany, wytrenowany, najedzony i wyspany czekałem na moją noc z Szeherezadą. Wstałem o 6 rano, spokojnie zjadłem starannie zaplanowane śniadanie, wziąłem magnez, aminokwasy, napełniłem bukłak w plecaku, dokładnie sprawdziłem czy poprzedniego wieczoru spakowałem wszystko, ubrałem się i zgodnie z zaleceniem organizatorów o 7.30 rano stawiłem się na odprawie. Moje ostatnie zmartwienie odpadło po wyjściu z hotelu. Pogoda była jak dla mnie idealna – temperatura około 16 stopni Celsjusza i brak słońca. Upał, który jeszcze wczorajszego dnia mógł dawać się we znaki nie groził mi kompletnie. Ostatni raz w myślach powtórzyłem strategię i czekałem na rozpoczęcie odprawy. Tłum aż kipiał energią. W powietrzu wyraźnie dało się odczuć ekscytację. Oto za 30 minut wyruszaliśmy na jeżeli nie najdłuższy to z pewnością jeden z trudniejszych wyścigów w Europie. Wielu bardziej ode mnie doświadczonych biegaczy z Niemiec , Szwajcarii i Francji zgodnie to potwierdzało.
Fot.3 To część trasy T201. Niestety później wycofana ze względów bezpieczeństwa.
Odprawa dziwnie się opóźniała i pomyślałem, że w sumie nie są ci Szwajcarzy tacy akuratni jakby się wydawało. I nagle z głośników popłynął komunikat. Zwykle wzbraniam się przed niemieckim, bo choć rozumiem go całkiem nieźle to ze względów estetycznych staram się jak mogę nie używać. Cały tydzień mi się to udawało, ale TEN komunikat zrozumiałem. Nie musiałem czekać na wersję angielską. „Informujemy, że z powodu dramatycznego pogorszenia pogody komitet organizacyjny zdecydował się przesunąć bieg na godzinę 16. Dalsze informacje podamy wkrótce”. Noż k……..a , już był w ogródku, już witał się z gąską a tu taki numer?? Czekamy, ale nadal w raczej bojowych nastrojach. Kilka godzin później przychodzi SMS, który sprawia, że dobre nastroje pryskają. Informują, o skróceniu przez organizatorów trasy. Sms jasno mówił, że trasa wynosi teraz 153km – czyli nawet nie 100 mil. No to już nie było „beyond the limit” ale wciąż jeszcze hardcore. Samo podejście pod Pitz Nair, gdzie byłem ledwo dzień wcześniej, napawało delikatnie mówiąc „lekką dozą niepewności”. 3056 m n.p.m. bardzo mocno nachylonym stokiem. Po pierwszym zaskoczeniu, w nieco lepszych nastrojach zaczęliśmy nawet dość żywo dyskutować. Przedtem jakoś się nie składało. Zebrało się nas całkiem sporo: Szwedzi, Niemcy, Koreańczycy, Chińczyk, Amerykanin i ja. Rozmowa ciekawa, choć sprowadziła mnie na ziemię. Ci kolesie biegali wszystko i pewnie SIT nie robił na nich wrażenia: the Spine, Zugstpitz, Tor des Geantes, UTMB, Sakuramichi, UTMF , można by długo wymieniać. Koleś z teamu Mammuta, Chińczyk Jin biega coś średnio co dwa tygodnie. I to nie jakieś tam maratony ale 50 mil najmniej. Próbowaliśmy policzyć ile kasy rocznie kosztuje go to hobby, ale przy 10.000 euro za ten rok Jin przestał. No cóż, zawsze można było wziąć się za szachy.
Rozmowa zeszła na sprzęt i ten, kto był na UTMB czy na jakimkolwiek biegu zagranicznym wie, że to niezła parada mody i sprzętowych maniaków. Jakieś 98% tego wszystkiego jest sporo poza moim zasięgiem finansowym, ale wiadomo Szwajcarzy, Niemcy czy Włosi mają nieco inne przełożenie. W związku z tym nie było biegacza bez kompresji, niewielu posiadało plecak inny niż S-Lab, a w obuwiu królowały Salomony, Inov-8 oraz LaSportivy.
Fot4. Takimi palikami oznakowana miała być cała trasa. Tu jeszcze bez folii odblaskowej, ale w trakcie biegu sama folia i tak była niewidoczna. W dole widać wijący się szlak, jak również jak blisko do przepaści prowadził.
Następny sms od DataSport – organizatorzy przygotowali pasta party od 12-14 i można się posilić. Tak naprawdę to nic dodatkowego bo trasa biegu zaczynała się w Pontresinie i do niej wracała i to właśnie tu mieściła się jeden z większych punktów odżywczych. Ale dobre i to. Idziemy i jemy. Nastroje biegaczy w namiocie słabe. Wszyscy widocznie zmęczeni całą sytuacją. A tu jeszcze raz trzeba z siebie wykrzesać energię na start, rozentuzjazmować się, zapalić …
15:30 z niepokojem zbieramy się na starcie. Czy znowu odwołają? Nie, oficjalny komunikat głosi, że bieg się odbędzie. Szybko przeliczam w głowie kilometry, czasy, tempa i wychodzi mi, że tym razem start musi być mocniejszy jeżeli chcę być w pierwszej 30. Ustawiam się zaraz z przodu. W głośnikach leci jakaś ponoć oficjalna nuta biegu (choć nikt z nas jej wcześniej nie słyszał) a zaraz po niej ścieżka dźwiękowa z „Władcy pierścieni”. Ale mnie to nie interesuje. Ja już elegancko ustawiam swoją mp3 i kiedy zaczyna się odliczanie odpalam „Bombtrack” Rage Against the Machine. Potężna energia tej nuty udziela się i mnie i kiedy słychać wystrzał wypalam razem z innymi z czołówki. Pędzimy jak szaleni. Są miejsca, gdzie tempo mamy 3:50/km. To szaleństwo, ale chyba jest w nim metoda? Pierwsze 7 km prawie płaskie ale dyszę ciężko bo i tempo duże i plecak wyładowany „wyposażeniem obowiązkowym” czyli: kurtką przeciwdeszczową, ciepłą bluzą, spodniami wodoodpornymi, 2 litrami wody, batonami, kocem ratunkowym, lampką, zapasowymi bateriami, składanym kubkiem, mapami trasy, czapką typu Beanie na chłodniejszą pogodę, okularami przeciwsłonecznymi, kremem z filtrem UV i telefonem komórkowym. Dodatkowo targam ze sobą aparat fotograficzny. Całość waży prawie 4kg i naprawdę mi ciąży. Nic to, cisnę ile sił. Byle tylko dopaść ściany- pod górę zawsze szło mi dobrze. Ciężko sapiąc docieramy na szczyt Fuorcla Surley panicznie grzebię w plecaku w poszukiwaniu kubka, nalewam pełny i szybko oddalam się od punktu z napojami. Teraz w dół – będzie łatwiej. W uszach śmiga Jamiraquai i jazda. Ale ale co to, jazdy w dół nie ma bo właśnie wbiegamy na to, co na mapie oznaczone było jako „single trail” czyli bardzo ale to bardzo wąska ścieżka usłana śliskimi kamieniami. To strasznie męczące ale cisnę. Zwalniam dopiero kiedy koleś przede mną śmiga eleganckiego orła na takie właśnie kamienie. Szybko upewniamy się, że ma się dobrze i jazda dalej. Na szczęście single trail się kończy poniżej 2000 m n.p.m. i już można naparzać po szlaku jaki znam z Polski. Spokojnie mieszczę się w założonym czasie a nawe jestem paręnaście minut szybciej. Zbiegam do St.Moritz, przelatuję przez pomiar, jakaś panna próbuje mnie namówić na postój, jedzenie, ale odmawiam. Bukłak mam prawie pełny a batonów jeszcze nie tknąłem. Śmigam dalej w locie odczytując sms od Datasport z moim czasem. Jest nieźle. Nie muszę siku a paru kolesi tak, więc mijam ich radośnie. Pędząc ku Pitz Nair mijam po drodze znajomych z Mammuta, którzy kibicują nam – Mammut Team. Jest super. Chcę zbiec z Pitz Nair przez zmierzchem.
Fot.5 Widok z Pitz Nair najwyższego wzniesienia biegu . W prawym dolnym rogu widać miasteczko St. Moritz z którego wybiegaliśmy na szczyt.
Dobiegam do centrum i …. nie ma znaków!!!! Tylko dzięki kibicom wiem gdzie mam biec. Doprowadzają mnie do stacji kolejki górskiej i tu koniec. Nie ma oznaczenia. Chodzę i szukam. W końcu dobiegają mnie inni. Trochę jestem zły, ale jednocześnie mam nadzieję, że może oni znają trasę. Nie znają. Wkrótce jest nas tam ok dziesięciu i dzielimy się na 3 grupy. Każda wybiega na Pitz Nair po swojemu. Moja grupa wybrała najgorzej. Lecimy ( a raczej brniemy) na przełaj, bez szlaku – pod górę tam, gdzie widać stację kolejki. Jest krócej ale jest też strasznie męcząco. Na 2400 od tempa zaczyna mi się kręcić w głowie. Zwalniam- chcę ukończyć bieg a nie paść na początku. Robi się chłodniej i do tego ta mżawka. Początkowo nikt jej nawet nie zauważa- niektórzy nadal idą w krótkich koszulkach. Na pewno nikt z nas nie wie czego jest zwiastunem…
Docieram na Pitz Nair i muszę się napić. Jestem skonany a to dopiero początek. Przy stole z napojami jest tłok i wychładzam się czekając na swoją kolej. Decyduję się założyć bluzę i lecieć na ciepło. Po wyjściu ze stacji okazuje się, że jest jeszcze zimniej i jakby mocniej pada. Muszę biec mówię sobie, bo zamarznę. Biegnę więc i rzeczywiście po chwili jest mi już ciepło. Niestety mój plan zejścia z Pitz Nair przed zmierzchem nie wypala i muszę włączyć lampkę. Do połowy idzie nieźle ja śmigam, deszczyk przyjemnie orzeźwia – nic dramatycznego, nutę zamieniam na audiobooka. Zawsze to dobrze myśleć o czymś innym niż zmęczeniu.
Fot. 6 Niektórzy uczestnicy bardzo swobodnie traktowali listę wymaganego wyposażenia co moim i wielu innych biegaczy zdaniem ostatecznie doprowadziło do przerwania biegu.
Nagle- koniec oznaczeń !! Na rozdrożu jeden ze szlaków jest czerwony drugi nie ma oznaczenia. Decyduję się na czerwony – i dobrze po 20 minutach znowu napotykam oznaczenia. Niestety ich właściwości odblaskowe są bliskie zera i i wiele lepiej widać drążki na których oznaczenia są umocowane. Trasa znowu robi się skalisto-kamienista i śliska więc muszę zwolnić. Braki w oznaczeniu powodują, że 3 razy przekraczam strumień tam i z powrotem. Kieruję się bardziej na majaczące w oddali lampki innych biegaczy niż na oznaczenia bo ich po prostu nie ma. Jeszcze rano pan Tuffi twierdził, że to najlepiej oznaczona trasa w Europie bo mają 2000 markerów na 201 km. Okazuje się, że to również bajka. Niestety mnie nie bawi i zakończenie też może nie być bajkowe. W oddali widnieje pomarańczowe światło – to dwie z ochotniczek pytają biegaczy o samopoczucie i wskazują kierunek biegu. Mówią, że do kolejnego punktu już niedaleko. Rzeczywiście po 20 minutach dobiegam do małej drewnianej chatki gdzie dowiaduję się, że wraz z innymi już w środku musimy przeczekać złą pogodę bo nie ma jeszcze informacji czy bieg w ogóle będzie kontynuowany. Siedzimy tak ze 20 minut i wreszcie puszczają nas ale każą iść razem, żeby było bezpiecznie. Wciąż jest nadzieja, że bieg jednak będzie kontynuowany. Po jakimś czasie każdemu nudzi się ten marsz i zaczynamy biec. Niestety system oznakowania znowu zawodzi i tak u podnóża Alp Survetta zatrzymujemy się na konsultacje z mapą. Po paru minutach nadjeżdżają organizatorzy i kierują nas we właściwą stronę. Podejście to prawdziwy killer. Nie dość, że single trail, to jeszcze śliskie skały oraz błoto. Wąż latarek powoli rozciąga się. Nie wszyscy wytrzymują tempo, wielu ślizga się bezradnie w błocie na czworakach pokonując co trudniejsze fragmenty. Na szczycie czeka nas zasłużona nagroda – pyszny ciepły bulion. Tym razem nie każą nam wyciągać własnych kubków – leją w swoje-plastikowe. Pijemy i śmigamy dalej. Na podejściu udało mi się utrzymać w czołówce więc śmigam teraz na dół. Ale tu podłoże jest takie samo jak na podejściu i słowo śmigam to spore nadużycie. Przemieszczam się tak szybko jak się da. Asicsy kompletnie nie trzymają na zlanych deszczem śliskich skałach. Raz ląduję na ziemi – na szczęście nic mi nie jest. Koleś przede mną jest chyba zbyt ostrożny bo wlecze się jak żółw.
Fot.7 Końcówka podejścia pod Pitz Nair i mżawka, a choć nikt z nas tego jeszcze nie wie to zły omen.
Szlak jest za wąski by go wyminąć i niestety ciągnę się za nim. Patrzę na Garmina i do dużego punktu odżywczego zostaje mi jakieś 8 km. W myślach planuję 2 kawy i jakieś ciacho czekoladowe. Byle tylko zejść z tej wąskiej drużynki. Udaje się, mijam Niemca i lecę już znowu tym samym,dobrze mi z Polski znanym szlakiem. Mijam paru kolejnych Niemców i wbiegamy na czyjeś podwórko. Czy to szlak?? Dawno już nie widzieliśmy oznaczeń i tylko podążamy czerwonym szlakiem. Ale tak- właścicielki posesji wyszły biegaczom naprzeciw i ugotowały jeszcze pyszniejszego bulionu i herbaty owocowej. Częstują do woli. Pycha. Siły powracają. Napieram dalej. Herbata i bulion były pyszne ale marzę o kawie. Jeszcze jakieś 6 kilometrów. Szlak przechodzi w asfalt. Cisnę i po chwili jesteśmy tylko we dwójkę z jakimś Szwajcarem. Biegnąc ucinamy gadkę-szmatkę i jest całkiem miło. Kawa kawa kawa. Mam nadzieję, że nie dadzą jakiejś lury tylko coś prawdziwego. Ale w sumie wezmę cokolwiek. Nagle nadjeżdża busik. Zatrzymuje się przy nas i pyta czy chcemy się zabrać. Szwajcar mówi, że on chyba jedzie. Ja na to, że nie po to tu przyjechałem. Koleś robi dziwną minę, ale biegnie ze mną. Jeszcze około kilometra udaje nam się napierać asfaltem w drodze ku jedzeniu, piciu i cieple. Tylko tyle, bo w końcu, kiedy słyszę w oddali samochód dostaję smsa. To Datasport:”Informujemy, że w wyniku bardzo złych warunków atmosferycznych przerywamy zawody T201 i T141”. Nagle rozumiem. Szwajcar wcale nie chciał oszukiwać, on już wiedział – dostał smsa wcześniej. Pytam go czy wie i roześmiewa się. Rozumie wreszcie kontekst naszej rozmowy. Bus zatrzymuje się przy nas i kierowca mówi, że nie ma dyskusji, musimy wsiadać. Okazało się, że w środku zebrał już około 7 osób. Wsiadamy i rozglądam się wokoło. Wszyscy są przyłamani. Mokrzy, zziębnięci, ale mimo że w ciepłym samochodzie- nieszczęśliwi. Rozmawiamy chwilę. Panu Tuffi nie spodobałyby się epitety jakie według uznania zawodnicy doczepiali do jego nazwiska. Cóż się dziwić-nikt z nas nie pokonał takiego dystansu, nie wydał tylu pieniędzy i wreszcie nie trenował tak długo i wytrwale, żeby się przejechać jakimś Volkswagenem. Wyglądamy żałośniej niż pobita armia wracająca z wojny. Nasze zbroje i oręże – pancerne buty, kompresje, dalekosiężne latarki, super lekkie plecaki, nieprzemakalne kurtki, wiatrochronne czapki i wodoodporne rękawiczki wyglądają żałośnie zwisając bezwiednie ze zrezygnowanych kończyn. Ich rola się skończyła a właściwie w ogóle jej nie było. Nie pozwolono nam przetestować miesięcy poszukiwań, przebierania, sprawdzania i dobierania w tylko jednym jedynym celu- by ukończyć coś , co reklamowano jako najtrudniejszy wyścig alpejski jaki kiedykolwiek powstał. Po jednej czwartej długości zaproponowano nam komfortową zwózkę ogrzewanym samochodem byśmy zanadto nie przemokli i uchowaj Boże nie dostali kataru. Przywitanie w Bergun jest jeszcze żałośniejsze. Po pierwsze każą nam oddać chipy- jedyny dowód i ślad naszego wyczynu. Ja gmeram w plecaku dobre 10 min nim udaje mi si ęgo znaleźć. Oczywiście oddaję jako ostatni. „Przynajmniej dowiesz się w jaki czasie ukończyłeś te pięćdziesiąt parę kilometrów. Lata mi to, choć szczerze mówiąc później sprawdzam. Ze spuszczoną głową wchodzę na salę gimnastyczną, która miała mi służyć kawą i ciachem przez li tylko parę minut, a okazała się być ostatecznym celem całej podróży. Siadam, wypijam kawę, zjadam ciacho i nie chce mi się z nikim gadać. Niestety, z powodu przemoczenia robi się całkiem chłodno. Liczę, że organizatorzy dostarczą tu nasze suche ubrania. Przeliczam się. Dostarczają przepaki ale z Savignon czyli tam, gdzie posłałem parę batonów. Nie ma ubrań, a zimno robi się coraz dotkliwsze. Wreszcie po namowie jednego ze znajomych z Mammuta udaję się pod gorący prysznic, nieco przepieram ubrania i suszę się i je pod bardzo mocną suszarką do włosów. Zamuje to chwilę ale mam wreszcie suche ciuchy i mogę czekać na transport do Chur, gdzie Mammut zapewnił nam hotel.
Fot.8 Smętne oczekiwanie na transport do hotelu. Jak widać wszyscy suszą wszystko wszędzie gdzie się da.
W efekcie na transport czekam ok 5 godzin. Pierwszy pociąg odjeżdża o 6:17 i organizatorzy za niego płacą. Był wcześniej autobus, ale straciłem nań szansę biorąc prysznic. Kiedy dojeżdżamy do Chur – przejaśnia się i robi się coraz cieplej. Jak się okaże około 10 będzie już 25 stopni, więc straszne prognozy orgów całkowicie mijają się z prawdą. Tym bardziej dobijający dla uczestników T71 i T21 jest fakt, że i te dwa biegi zostały odwołane. Nikt nie rozumie oficjalnego powodu – warunków pogodowych- ale wszyscy już znają prawdziwy – organizatorzy nie uciągnęli tego personalnie. Za duże siły rzucono do „ratowania” uczestników T141 i T201 by można było obstawić dwa następne biegi. Nie ma ludzi. Wszyscy są wściekli. Cześć z uczestników sobotnich biegów decyduje się demonstracyjnie wyruszyć w góry samemu i pokonać trasę obiecanego biegu. To tylko pusty gest, ale też chęć zrealizowania planu z jakim tu przyjechali. Przynajmniej oni mieli taką szansę.
Odbiór naszych pozostałych przepaków jest jeszcze żałośniejszy. Na miejsce przybywa ekipa telewizyjna i w wesołym nastroju wkracza do namiotu próbując sklecić materiał z wypowiedzi zawiedzionych biegaczy. Jak się dowiemy za dwa dni, uda im się tyle, że w tonie błogosławiącym organizatorów za mądrość i odpowiedzialność względem tak trudnych warunków na trasie. Szkoda, że nie jest to opinia zbieżna z opinią tych, którzy byli na miejscu… Na domiar złego orgowie rozdają wszystkim obiecane koszulki finishera. Ja swojej nie chcę. Mówię, że nie skończyłem i w zamian dostaję inną- z logo biegu. Wielu nie odbiera żadnej.
Fot.9 Widok z ostatniego na trasie T201 szczytu – Joch. W dole majaczy Chur- czyli miasteczko, gdzie zlokalizowano metę i gdzie miała się odbyć wielka feta po zakończeniu. Wielu z nas w parę następnych dni po biegu „dobijała” kilometrów samemu przebiegając te fragmenty trasy, których nie pozwolono nam przebyć.
Paręnaście następnych godzin to gorączkowa wymiana opinii między uczestnikami w księdze gości na stronie internetowej. Są tacy, co chwalą i dziękują orgom, ale zdecydowana większość wylewa tony żalu, pretensji i narzekań.
PODSUMOWANIE
Epilog całej przygody zawiera się w zasadzie w komunikacie końcowym wydanym przez Tuffi Events, którego sedno to stwierdzenie, że przerwanie zawodów było błędem. Były też przeprosiny, obietnica darmowego startu w przyszłym roku dla tych, co nawet nie rozpoczęli biegu i paplanina wyjaśniająca powody takiej decyzji.
Moje odczucia są chyba podobne do większości. Jeżeli w jakimkolwiek momencie trasy bezpieczeństwo uczestników było zagrożone to tylko z powodu niedopatrzeń organizatora a oto te najważniejsze:
– trasa była katastrofalnie źle oznaczona – obiecywano palik co 100 m a były momenty, że przez ponad km nic nie było widać
– odblaskowość oznaczeń była zerowa – co w praktyce oznaczało zerową widoczność nocą
– do biegu o długości 201 km i przewyższeniu in plus ponad 10.000 m n.p.m. dopuszczano każdego – skutkiem potwornie wolne tempo niektórych z biegaczy
– niesamowicie długi limit czasu – 56 godzin pozwalał średnio dobremu biegaczowi na przespanie się na trasie 12 godzin,wzięcie prysznica po drodze i jeszcze ze sporym zapasem ukończenie wyścigu „na pachnąco” a innym praktycznie przejście całej trasy
– kompletny brak sensownej odprawy, która na przykład mogła wyjaśnić,że w miejscach nieoznakowanych należy podążać czerwonym szklakiem
– niedopilnowanie wyposażenia –jak już wspominałem byli na trasie biegacze ubrani bardzo lekko i to m.in. z obawy o ich zdrowie wyścig został przerwany.
I tak to wracając do prologu i filozoficznych dywagacji pana Tuffi można by stwierdzić, że no w sumie coś tam było. Ale co to za coś tam. Pewnie niektórzy z Was mieli takie momenty, że panna niby chce, niby coś się tam zaczyna, ale kiedy już sprawy przybierają poważny obrót stwierdza, że może nie dziś, że bardziej jej odpowiada rozmowa niż figle i że w ogóle to nie.
I tak z jednej strony niewielu z nas lubi łatwiznę bo to niehonorowe, bo fajnie jest podbijać itp. A pewnie! Część z tegorocznych uczestników już deklaruje powrót za rok – z chęci zemsty, bo mają niedokończone sprawy, bo chcą coś komuś (sobie??) udowodnić. Ja raczej zbastuję. Po pierwsze – w przyszłym roku przenoszą datę na tydzień po UTMB a tam mam już zaklepane miejsce. Po drugie – już mniej więcej wiem jak reagują na pewne sytuacje a nie chciałbym jechać do domu po raz drugi z nieukończonym biegiem „bo padał deszcz”. Po trzecie impreza jest nietania i w bardzo nietanim kraju. Byłem tam tak długo tylko dlatego, że sponsorował to Mammut a i tak wydałem sporo kasy. Tak dla jaśniejszego obrazu:
opłata startowa: ponad 200 Euro
samolot: 630 zł (superokazyjnie – inne zaczynały się od 1200)
pierwsza noc w hostelu w Pontresinie – 40 franków
ostatnia noc w Chur 65 franków
duperele, jedzenie i picie – ok 50 franków
dojazd z i na lotnisko – prawie 100zł
Cała reszta to Mammut- a byli ludzie którzy sami to sobie sponsorowali. A więc doliczcie noclegi, podróż pociągiem, pełne wyżywienie i macie się z pyszna.
A co ja o tym wszystkim myślę?
Przed wyprawą, kiedy ubiegałem się o miejsce na evencie Mammuta zapytano mnie co dla mnie oznacza trail running. Napisałem, że to wolność, możliwość bycia z naturą w każdej postaci i umiejętność oraz chęć radzenia sobie samemu w najmniej oczekiwanych sytuacjach. Dla mnie biegacz górski a zwłaszcza ultrabiegacz to ktoś, kto wyrusza z domu bez względu na pogodę, warunki, temperaturę i porę roku. To ktoś, kto prze do przodu bo chce być sprawdzany, bo samemu sobie chce udowodnić, że zawsze sam sobie da radę, że w pogoni za naturą stał się na tyle jej częścią, że żadna jej postać mu nie przeszkadza, że odnajdzie się wszędzie i zawsze. To ścigacz szczytów, który chce je zdobyć bo widzi je gdzieś w oddali na horyzoncie. To ktoś, kto widzi i chce dotknąć.
Andrea Tufii jak się zdaje preferuje bezpieczne oglądanie z oddali tak, by gdy pogoda się pogorszy móc spokojnie wycofać się do ciepłego i suchego wnętrza swojego komfortowego domu. Czyli sucho, sterylnie, przewidywalnie. Mnie taki petting z górami nie bierze. Zupełne jak chiński seks.