Redakcja Bieganie.pl
Pamiętam, kiedy zacząłem biegać maratony (debiut w Poznaniu w 2005 roku z czasem 5:17), Boston pozostawał jedynie w sferze marzeń. Już na samą myśl o tym najstarszym i bodajże najbardziej prestiżowym biegu maratońskim na świecie pojawiało się niedowierzanie, że kiedykolwiek uda mi się pobiec w tej imprezie. Parę lat treningów i w końcu jest, jadę na Boston Marathon.
Kwalifikacje uprawniające do wzięcia udziału w Bostonie wybiegałem w Berlinie, 8 miesięcy wcześniej. Pierwsze próby rejestracji zacząłem dokładnie o godzinie otwarcia listy, czasu amerykańskiego. Po paru próbach nic, serwer obciążony. W końcu myślę sobie, że spróbuję ponownie po południu. Ale coś mnie tknęło i spróbowałem jeszcze raz. Jest udało się. Rejestracja dobiegła końca. Jak się potem okazało była to trafna decyzja, bo lista została zamknięta po około 8 godzinach.
Rozpocząłem procedury ubiegania się o wizę do USA. Wizę otrzymałem zgodnie z moimi przewidywaniami, bez problemów. 5 minut rozmowy w ambasadzie z miłym panem i po sprawie. Kolejne miesiące treningów i w końcu wyjazd do Nowego Yorku. Lot przez Amsterdam. Po paru dniach w tej wielkiej metropolii wyjazd do Bostonu. Dzień przed biegiem prognozy pogody były bardzo pomyśle dla biegaczy. Wiatr w plecy. Obudziła się we mnie nadzieja na złamanie magicznej trójki.
Jestem pod wrażeniem Bostonu i samego biegu. Organizacja na najwyższym
poziomie. Miasto żyje tą imprezą. W centrum Bostonu nawet spotkałem menu
w restauracji ustawione pod biegaczy. Jeden ze sklepów dawał rabaty dla
biegaczy.
Dowóz na start żółtymi autobusami szkolnymi odbył się bardzo sprawnie,
bez żadnych problemów. Wszędzie było pełno policji oraz innych służb
porządkowych. Hopkington, miasteczko, w którym odbywał się start
praktycznie całe zablokowane. Na każdym kroku policjanci albo mieszkańcy
życzą powodzenia. Atmosfera niesamowita. Oddawanie worków z numerami
przed startem odbyło się bardzo sprawnie. Rano przed startem było trochę
chłodno. Kolejki do toalety – albo nie było w ogóle albo czekało się
bardzo krótko. Dla chętnych było oczywiście małe śniadanie w wiosce dla
biegaczy – kawa, banany, bułki z rodzynkami. Obsługa bardzo sprawnie
zorganizowana.
Maraton w Bostonie znałem jedynie z relacji i opisów osób, które
ukończyły ten bieg. Wiedziałem, że będą podbiegi, ale rzeczywistość
przerosła moje oczekiwania. Maraton w Bostonie to był chyba mój
najtrudniejszy bieg.
Startowałem w pierwszym rzucie w 7 grupie, z czerwonym numerem. Kibice
na trasie niesamowici. Apogeum kibicowania oczywiście było na Wesley
College. Nie chcąc tracić
cennego czasu nie skorzystałem początkowo z oferty "kiss me". Ale cóż
było zrobić, w końcu się skusiłem. Tylko jeden raz – szkoda że tylko
raz. Wesley było jeszcze słychać parę kilometrów po minięciu tego bardzo
charakterystycznego miejsca.
Wszędzie mnóstwo ludzi, kibiców. Prywatni ludzie podawali
pomarańcze, napoje oraz wiele innych przekąsek.
Bardzo poruszył mnie widok na trasie wózka z niepełnosprawnym
uczestnikiem maratonu i dwiema osobami ciągnącymi ten wózek. Jestem
pełen podziwu dla determinacji zarówno uczestnika jak i dwóch pomocników
ciągnących wózek. Na trasie spotkałem, chyba na około 15 km, tylko
jedna osobę z Polski – Krystynę.
Biegłem razem z biegaczem z Nowego Yorku.
Niestety na 33 km zacząłem słabnąć i musiałem zwolnić.
Wydaje mi się, że pierwsze kilometry były jednak zbyt szybko. Pogoda
była wręcz idealna, wiatr w plecy. Myślę, że nie bez znaczenia był fakt
iż na parę dni przed biegiem byłem w NY. Parę dni prawie całodziennego
chodzenia po mieście trochę mnie wymęczyło. Cóż, każdy start to kolejne
doświadczenie.
Poza tym moim kardynalnym błędem było przyjecie taktyki biegu pod płaska trasę. Teraz wiem, że jeśli kiedykolwiek pobiegnę jeszcze w Bostonie to zupełnie inaczej się przygotuję, chyba trochę jak do maratonu górskiego. Z wyniku jestem średnio zadowolony. Liczyłem na 3:10 – 3:05. Pomimo sporych podbiegów, do 33 km trzymałem tempo nawet na czas grubo poniżej 3:10. Na mecie zjawiłem
się jednak po 3 godzinach i 18 minutach. Jak gdzieś przeczytałem prawdziwy
maraton zaczyna się po 30 km.
Niesamowici są amerykanie. Co chwile, na każdym kroku ktoś gratulował ukończenia biegu, pytał jak było itd. Pasażerowie komunikacji publicznej ustępowali miejsca siedzące strudzonym, ale szczęśliwym biegaczom. Pięknie wykonane medale, chyba najładniejszy, jaki kiedykolwiek otrzymałem.
Z Bostonu do Amsterdamu leciałem razem z
grupą Kenijskich biegaczy, wśród której byli zwycięzcy tegorocznego
maratonu Geoffrey Mutai oraz Caroline Kilel. Bardzo sympatyczni,
uśmiechnięci. Na lotnisku w Amsterdamie parę osób zrobiło sobie
pamiątkowe zdjęcia. Wśród nich byłem oczywiście też ja. Dla mnie, jako
zwykłego amatora to wielkie przeżycie zamienić parę słów z mistrzami.
W przyszłym sezonie, mimo niezwykle pozytywnych wrażeń z Bostonu, nie pobiegnę w tym biegu, ponieważ w planach jest kolejny bieg z serii wielkiej piątki, Chicago Maraton.
Pozdrawiam i gratuluje też innym ukończenia tego bardzo trudnego wymagającego biegu.