rehabilitacja się zakończyła

nie mam już siły szukać czwartego fizjoterapeuty...

pierwszy (do którego chodziłam przed urwaniem sobie przyczepu w styczniu i poszłam dzień po tymże) od razu się poddał, potem była długa seria wizyt (naliczyłam 18) w klinice rehabilitacyjnej (terapia manualna + 'prądy', niewiele to niestety pomagało). potem pozwolono mi biegać, więc biegałam i cierpiałam, gdyż noga dalej bolała. po jakimś czasie (pełnym wielkiego stresu - na samą myśl o bieganiu dosłownie wiotczałam) zaczęło się poprawiać. wreszcie udało mi się zrobić fajny trening - leciutkie interwały. Wojtek mi takie coś zaproponował, więc poszłam spróbować - i okazało się, że wbrew oczekiwaniom wspaniale mi się biega odcinki po ~4:10. zdecydowanie poprawiło mi to nastrój i... tego samego dnia miałam wizytę u kolejnego fizjoterapeuty, który... tak! kazał mi na czas rehabilitacji zrobić przerwę od biegania!!!!
no i wtedy z powrotem wszystko poszło się....

i jeszcze nie wróciło.
dobrze, że chociaż odkryli, co jest źródłem wszelkich problemów i kontuzji (kręgosłup) i że prawdopodobnie udało im się to naprawić. jak zobaczyłam opis swojego rezonansu lędźwi to się złapałam za głowę i dostałam potwierdzenie, że wcale mi się nie wydaje, że mnie plecy bolą, bo ma tam co boleć

wnioskując z obecnego samopoczucia w kwestii pleców (choć na poprawę mogła też wpłynąć zmiana mostka w rowerze na dłuższy) i z tego, co tamtejsi fizjo mówili - jest nieźle. tak czy inaczej z tamtej rehabilitacji także już zrezygnowałam, bo podejście do klienta mają - mówiąc delikatnie - dość lekceważące.
a przechodząc do rzeczy - paradoksalnie teraz najlepiej (choć i tak kijowo) biega mi się na... bieżni na siłowni (mam kartę Benefit MultiSport i chyba zwróciła mi się ona w ciągu paru dni... moje marzenie się spełniło

pływam prawie codziennie i im więcej tym przyjemniej, fajniej i szybciej. oczywiście już zdążyłam się uszkodzić - NA BASENIE, LOL

- naciągnęłam sobie mięsień w stopie, zresztą żeby było zabawniej w tej okolicy, w której kiedyś nabawiłam się kontuzji przy bieganiu). dlaczego? ano dlatego, że jak wychodzę sama 'w plener' to wydaje mi się, że biegnę żałośnie powoli i pewnie trzymam tempo w okolicach 6min/km, po czym dobiegam do punktu, w którym wiem, że wybija 2 km i widzę na zegarku na przykład 8:50.... co mnie trochę konfunduje i staram się później zwalniać, ale i tak w końcu wychodzi na to, że robię rozbiegania po 4:30/km. a potem się dziwię, że mnie przyczep ciągnie

...jedyny ratunek to pójście na bieganie razem z Wojtkiem (na szczęście jest cierpliwy i średnio co dwie minuty słyszę 'GDZIEEEE TAK PĘĘĘDZIIIIISZSZSZ!!!!!!!'

). ostatnio było bardzo miło, zwłaszcza że biegaliśmy też króciutkie przyspieszenia dla odmulenia. ale tak poza tym to pozostaje mi pacemaker w postaci bieżni.
chyba za dużo roweruję po prostu

- i wydaje mi się potem, że jak poruszam się wolniej niż te ~20kmh to nie poruszam się w ogóle...
no tak, miałam napisać dwa słowa a jak zwykle się rozpisałam...
