Jak zwykle w poniedziałki, w towarzystwie męża. To był trudny trening. Coś brzuch bolał. Nogi chciały, a reszta mówiła, stanowcze "nie". Coś w rodzaju kolki to było, ale w zupełnie innym miejscu. Jednak powolutku się dało truchtać, a jak przechodziło, to przyspieszałam, a jak znowu bolało, to zwalniałam. Takie sobie interwały . Dzięki Wojtkowi, który mnie mobilizował udało się przebiec cały założony dystans (sama bym odpuściła wcześniej). I w sumie zadowolona jestem .
A przygoda wydarzyła nam się taka:
Tak sobie biegniemy, biegniemy. Pierwsze kółko wokół Błoń - gdy przebiegamy koło stadionu Cracovii natykamy się na wielu kibiców, którzy zmierzają na mecz. Potem dostrzegamy tych kibiców już wszędzie. Schodzą się ze wszystkich stron, po drodze przebierając się w barwy klubowe. Drugie kółko - znowu biegniemy wzdłuż ul. Focha i nagle gdzieś w dali dostrzegam pluszowego misia. W zasadzie niedźwiedzia a nie misia. Jedzie na rowerze. Jest olbrzymi i pluszowy . Oczywiście, wybuchłam donośnym śmiechem. Tak więc, gromko się śmiałam, a rower z miśkiem się zbliżał. Gdy się mijaliśmy miałam już krzyknąć, że cudowny jest, ale nieśmiałość mnie powstrzymała. Uśmiechnęłam się tylko do niego a Wojtek nagle zawołał: "wiesz kto to był?". No, skąd mam wiedzieć? Miś z przytulonym do pleców facetem, przecież. I dowiedziałam się. To był trener Wisły. Dookoła pełno kibiców Cracovii, biało-czerwone pasy, głośne śpiewy jak to nie lubimy Wisły a kochamy Cracovię - a ten sobie jedzie. Wtulony w ogromniastego misia. Wyglądało to jak kamuflaż. Ciekawe tylko jak on widział drogę przed sobą, bo mu oczy zza misia nie wystawały .
Znowu długie wybieganie. I jak zwykle w towarzystwie Lejka. Nie było lekko, ale dałam radę. Bo Lejek to w ogóle bez problemów. Twardy facet z niego. Niedługo, to rolki będę musiała zakładać, albo i rower brać, by mu tempowo sprostać .
Biegam Bo Lubię . Urodzinowo . Biegało się wyjątkowo dobrze. To pewnie dlatego, że od wtorku odpoczywałam. Śmieszne, ale użądliła mnie osa, albo inne coś. Palec spuchł do rozmiarów parówki, okropnie bolał i swędział. Nie dało się biegać. W sobotę już opuchlizna nieco zeszła. Dziś już prawie dobrze jest .
Ostatni odcinek dwuminutowy pobiegłam naprawdę szybko. Myślę, że złamałam prędkość światła . A tak naprawdę była to prędkość w granicach 4 min/km. To jest naprawdę szybko, ale tylko te dwie minuty, a ostatnie sekundy, to były już ciężkie.
Prawie 20 km w pięknych okolicznościach przyrody. Tylko ta temperatura... Jak to jest, że latem 15 stopni, to przyjemny chłodek, a w listopadzie, to upał?
To był trudny trening. Ciało odmawiało posłuszeństwa. Do trzeciej było na imprezie, wstało o siódmej - miało prawo do odczuwania wstrętu do wszelkich form aktywności. Ale psychika była silniejsza.
Miało być 10 x 3 minuty. Podczas trzeciego interwału już miałam dość i myślałam o skończeniu. Potem doszłam do wniosku, że co to są trzy serie - trening stracony, chociaż do pięciu dociągnę. Po pięciu było już z górki, więc pociągnęłam do końca. I nawet ostatni odcinek szybszy wyszedł . A wszystko to zasługa kolegi, z którym biegłam. Wielkie dzięki! . I proszę, jak ładnie unoszę się nad ziemią. To już nie trucht, to naprawdę bieg .