Alexia - mimo wszystko :)
Moderator: infernal
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
26 kwietnia 2011 (wtorek)
Czas: 00:59:39
Dystans: 9km 700m
Tempo: 00:06:08/km
Wyszliśmy z domu całą rodziną. Ja z dziećmi zostałam w parku, a Wojtek poleciał na Błonia. Po godzinie zmieniliśmy się. Też początkowo miałam biegać po Błoniach, ale wielki tłum ludzi mnie skutecznie zniechęcił. Wybrałam Rudawę. Zachód słońca odbijający się w wodzie, cisza, spokój i nieliczni biegacze i rowerzyści niezwykle dla siebie uprzejmi. To chyba stanie się moja stała trasa biegowa.
Początkowo było znowu bardzo ciężko. Nogi jak z ołowiu. Poza tym zupełnie inaczej biega się po trawie i drodze niż po asfalcie. Jakby wolniej. Jednakże z każdym kilometrem było lepiej. Po czwartym czułam się już bardzo dobrze i nawet nogi wyżej podnosiłam .
Oczywiście powolutku nadal, ale patrząc na średnią całego biegu, to śmiem przypuszczać, że kończyłam grubo poniżej 6 min/km. A na ten moment to jest taki mój wyznacznik. Jak jest poniżej 6, to już jest nieźle. Choć wiem, że większość biegaczy jak to czyta (jeśli w ogóle czyta), to albo w kułak się śmieje, albo kiwa z politowaniem głową.
Nic to! Ja, nieszczupła mamuśka, obciążona przez minione święta dodatkowymi kilogramami (na wszelki wypadek wagi nie posiadam), będę niebawem biegać wszystkie treningi poniżej 6 min/km. I to jest mój cel na najbliższą przyszłość
KOMENTARZE
Czas: 00:59:39
Dystans: 9km 700m
Tempo: 00:06:08/km
Wyszliśmy z domu całą rodziną. Ja z dziećmi zostałam w parku, a Wojtek poleciał na Błonia. Po godzinie zmieniliśmy się. Też początkowo miałam biegać po Błoniach, ale wielki tłum ludzi mnie skutecznie zniechęcił. Wybrałam Rudawę. Zachód słońca odbijający się w wodzie, cisza, spokój i nieliczni biegacze i rowerzyści niezwykle dla siebie uprzejmi. To chyba stanie się moja stała trasa biegowa.
Początkowo było znowu bardzo ciężko. Nogi jak z ołowiu. Poza tym zupełnie inaczej biega się po trawie i drodze niż po asfalcie. Jakby wolniej. Jednakże z każdym kilometrem było lepiej. Po czwartym czułam się już bardzo dobrze i nawet nogi wyżej podnosiłam .
Oczywiście powolutku nadal, ale patrząc na średnią całego biegu, to śmiem przypuszczać, że kończyłam grubo poniżej 6 min/km. A na ten moment to jest taki mój wyznacznik. Jak jest poniżej 6, to już jest nieźle. Choć wiem, że większość biegaczy jak to czyta (jeśli w ogóle czyta), to albo w kułak się śmieje, albo kiwa z politowaniem głową.
Nic to! Ja, nieszczupła mamuśka, obciążona przez minione święta dodatkowymi kilogramami (na wszelki wypadek wagi nie posiadam), będę niebawem biegać wszystkie treningi poniżej 6 min/km. I to jest mój cel na najbliższą przyszłość
KOMENTARZE
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
28 kwietnia 2011 (czwartek)
Czas: 01:08:23·
Dystans: 10km 800m ·
Tempo: 00:06:19/km
Znowu wzdłuż Rudawy. I chyba już tak zostanie na dłuższy czas . Jak biegałam wokół Błoń, to nie czułam spalin. Teraz, jak spędzam nad Rudawą około 45 minut i wracam do miejskiej rzeczywistości, to przez moment aż duszą mnie spaliny. A przecież studentów w Krakowie chwilowo nie ma, więc i samochodów jeździ zdecydowanie mniej. Dam chyba płucom odpoczywać. Zresztą nad Rudawą jest chłodniej, ładniej, mniej tłoczno. Same zalety. Wada jest w zasadzie tylko jedna: muszki. Nie wiadomo, czy je połykać, czy może wydłubywać .
Do "piątki" z przodu, to nawet się nie zbliżyłam, ale miałam ochotę właśnie na taki wolny przyjemny trening.
Coś tam pod koniec pobolewało kolano... Czy to możliwe, że z powodu wolnego tempa? bo jak przyspieszałam, to przestawało boleć.
Zapisałam się na półmaraton w Katowicach. I zaczynam zastanawiać się nad strategią. Czy dobrym pomysłem jest trzymanie się grupy, która biegnie maraton na 4 godziny. Czy może to jeszcze za szybko? Poprzednia "połówka" wyszła w 2:03:xx, więc może już stać mnie na pobiegnięcie poniżej 2 godzin? Ale jak pomyślę, że średnie tempo będzie musiało osiągnąć wartość 5:41min/km, to mnie to trochę przeraża. No cóż, postaram się przynajmniej być na mecie przed pierwszym maratończykiem .
KOMENTARZE
Czas: 01:08:23·
Dystans: 10km 800m ·
Tempo: 00:06:19/km
Znowu wzdłuż Rudawy. I chyba już tak zostanie na dłuższy czas . Jak biegałam wokół Błoń, to nie czułam spalin. Teraz, jak spędzam nad Rudawą około 45 minut i wracam do miejskiej rzeczywistości, to przez moment aż duszą mnie spaliny. A przecież studentów w Krakowie chwilowo nie ma, więc i samochodów jeździ zdecydowanie mniej. Dam chyba płucom odpoczywać. Zresztą nad Rudawą jest chłodniej, ładniej, mniej tłoczno. Same zalety. Wada jest w zasadzie tylko jedna: muszki. Nie wiadomo, czy je połykać, czy może wydłubywać .
Do "piątki" z przodu, to nawet się nie zbliżyłam, ale miałam ochotę właśnie na taki wolny przyjemny trening.
Coś tam pod koniec pobolewało kolano... Czy to możliwe, że z powodu wolnego tempa? bo jak przyspieszałam, to przestawało boleć.
Zapisałam się na półmaraton w Katowicach. I zaczynam zastanawiać się nad strategią. Czy dobrym pomysłem jest trzymanie się grupy, która biegnie maraton na 4 godziny. Czy może to jeszcze za szybko? Poprzednia "połówka" wyszła w 2:03:xx, więc może już stać mnie na pobiegnięcie poniżej 2 godzin? Ale jak pomyślę, że średnie tempo będzie musiało osiągnąć wartość 5:41min/km, to mnie to trochę przeraża. No cóż, postaram się przynajmniej być na mecie przed pierwszym maratończykiem .
KOMENTARZE
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
30 kwietnia 2011 (sobota)
BBL
Test Coopera
2500 m
Nie jest to wynik oszałamiający (w zeszłym roku 2600 m), ale jestem z siebie zadowolona .
Dałam z siebie wszystko. Kółka nawet szybko mijały. Palców do liczenia nie zabrakło. Pot spływał strumieniem. A na koniec marzyłam tylko o tym by położyć się. Gdziekolwiek. Jednak nie padłam, twardo utrzymałam się na nogach, potem nawet poćwiczyłam ostro robiąc serie dłuższe niż mówiła Gosia, a i przebieżki na koniec zrobiłam bardzo energiczne.
A od wczoraj zakwasy. To już standard po sobotnich zajęciach. Mam nadzieję, że do jutra przejdzie, bo przecież jutro zawody.
Na magicznych karteczkach (o których wspominał Raul) wyczytałam, że przy moim wyniku na Cooperze, to maraton powinnam zrobić w 4:22:cośtam. A biorąc pod uwagę zeszłoroczny wynik z Coopera, to maraton powinien wyjść w 4:11:cośtam. Czyli, jeśli o mnie chodzi, to niemalże idealnie się w tę tabelkę wpasowuję.
KOMENTARZE
BBL
Test Coopera
2500 m
Nie jest to wynik oszałamiający (w zeszłym roku 2600 m), ale jestem z siebie zadowolona .
Dałam z siebie wszystko. Kółka nawet szybko mijały. Palców do liczenia nie zabrakło. Pot spływał strumieniem. A na koniec marzyłam tylko o tym by położyć się. Gdziekolwiek. Jednak nie padłam, twardo utrzymałam się na nogach, potem nawet poćwiczyłam ostro robiąc serie dłuższe niż mówiła Gosia, a i przebieżki na koniec zrobiłam bardzo energiczne.
A od wczoraj zakwasy. To już standard po sobotnich zajęciach. Mam nadzieję, że do jutra przejdzie, bo przecież jutro zawody.
Na magicznych karteczkach (o których wspominał Raul) wyczytałam, że przy moim wyniku na Cooperze, to maraton powinnam zrobić w 4:22:cośtam. A biorąc pod uwagę zeszłoroczny wynik z Coopera, to maraton powinien wyjść w 4:11:cośtam. Czyli, jeśli o mnie chodzi, to niemalże idealnie się w tę tabelkę wpasowuję.
KOMENTARZE
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
Szlag by to trafił! Napisałam długiego posta i właśnie mi wszystko zeżarło!
Idę spać. Jutro napiszę.
Idę spać. Jutro napiszę.
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
3 maja 2011 (wtorek)
III Silesia MArathon (dystans półmaratonu)
Tym razem spróbuję napisać w Wordzie. To mnie przynajmniej nie wyloguje w trakcie pisania.
Niestety, nie mam dziś już takiego natchnienia jak wczoraj. A i emocje chyba nieco opadły. Będzie więc pewnie krócej, bo to co było wczoraj, to było naprawdę długaśne .
Zaczynamy.
Do Katowic przyjechaliśmy już w poniedziałek. Szybko odnaleźliśmy hostel, w którym zamierzaliśmy się zatrzymać, co nie było sprawą taką oczywistą, bo tym zajmowałam się ja. A ja mam zwyczaj w obcym mieście gubić się natychmiast. Katowice, jako miasto, mnie niebywale zaskoczyły. W głowie mi siedzi stereotyp, że to brud, smród i ubóstwo, że są same kopalnie, wszystko jest zniszczone i brzydkie. A to nieprawda! Miasto jest piękne! Mnóstwo zieleni. Niesamowite kamienice. Na pewno jeszcze tu wrócę, by zwyczajnie w świecie je pozwiedzać.
Potem następny punkt programu, czyli biuro zawodów. Obsługa uśmiechnięta i profesjonalna, brak kolejek. Sama przyjemność . A w pakiecie śliczna czerwona koszulka, chyba najfajniejsza jaką mam. I buff, też czerwony, który bardzo się przydał, choć wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam. Powrót do hostelu, kolacja, ostatnie przygotowania i wczesne pójście spać.
Nie wyspałam się jednak. Męczyły mnie jakieś potwornie głupie sny. Na przykład, że mam rozwalony brzuch (może zostałam postrzelona) i niosę na rękach te moje pulsujące, ciepłe wnętrzności. Podchodzę do rodziny i mówię im, że chyba umieram. I rzeczywiście chwilę potem nie żyję. Budzę się. Zasypiam i jakieś kolejne głupoty się śnią. I tak całą noc. O 6.30 zadzwonił budzik. Byłam szczęśliwa, że to już koniec. Chociaż okropnie nie wyspałam się. A najgorsze jest to, że do tej pory czuję w dłoniach to pulsujące ciepło. Brr…
Idziemy na śniadanie. Ja tradycyjnie – bułka z nutellą i bananem. Powoli schodzą się inni maratończycy, ale jakoś każdy skupiony na sobie. Rozmów nie ma. Za oknem zapowiada się piękny dzień. Słoneczko przebija się gdzieniegdzie przez chmury, jest chłodno, ale przyjemnie. Pakujemy się i idziemy pod Spodek. W międzyczasie słońce już całkiem schowało się za chmurami. Dojeżdżamy na start i należy podjąć ostateczną decyzję co do stroju startowego. Nie jest to łatwe, ale postanawiam biec w długim rękawie. Najwyżej go zdejmę, tak jak w Poznaniu. Oddaję depozyt i zaczynam się rozgrzewać. Wiatr wieje coraz bardziej i co chwila zwiewa mi czapeczkę z głowy. A bez czapeczki się nie da, bo przecież zimno jest. I nagle przypominam sobie o buffie. Miłe dziewczyny przynoszą mi mój plecak i wymieniam czapeczkę na czapeczkę . Głowa zabezpieczona!
Teraz porządna rozgrzewka. Jeszcze nigdy takiej nie zrobiłam, ale jeszcze chyba nigdy nie było mi tak zimno. Wiatr zawiewał z każdej strony. Nie było się gdzie schować. Trzeba było się rozgrzewać.
Zaczęło kropić.
Ustawiam się na starcie. Nie mam możliwości ustawienia się z grupą na 4 godziny, więc staję tuż przed tymi na 4:30 i mam nadzieję, że tamtych dogonię. I nagle czuję, że muszę iść do toalety! Matko jedyna za minutę start, a mnie pęcherz ciśnie! Co robić? Krótka dyskusja ze sobą. Przecież 20 minut temu byłam w toi toi, na pewno nie chce mi się, tylko organizm płata figla. Nie idę! Nie zdążę! START!
Kropi coraz bardziej.
Początkowo biegniemy przed park chorzowski. Jak tu pięknie! Ile tu fantastycznych ścieżek do biegania! Ile krzaków, w których można się schować! Może te się nadadzą? Ale nie, za bardzo prześwitują. A może te? Ale grupa mi za bardzo ucieknie. O, tu jest dobrze! Ech, wpadło tam dwóch biegaczy. A potem krzaki się skończyły. Została tylko nadzieja… Po trzech kilometrach pęcherz okazał się być dobrze wychowany i się uspokoił, dał znać o sobie dopiero około godziny 13, a więc dobre cztery godziny później. Czyli to na starcie było oszustwem. Dobrze, że się nie dałam .
Zaczyna padać.
Trasa przez park jest pofałdowana. I nawet się dziwię, że pisano o podbiegach, ale dopiero na 4 km. A przecież już teraz są. I uświadamiam sobie, że te wspomniane podbiegi będą rzeczywiście trudne. Nie myliłam się - pierwszy podbieg jest długi i męczący. Kolejne będą jeszcze gorsze.
Pada.
Okularów pozbyłam się już w parku, bo i tak przez nie nic nie widziałam. Z trudem dostrzegam baloniki, które gdzieś tam przede mną majaczą. Ale wskazania zegarka napawają mnie optymizmem. Każdy kilometr mieści się w normie. A czasem jest nawet 5:35. Wiem, że ich prędzej czy później dogonię!. Czasem z kimś rozmawiam, ale niewiele. Skupiam się na sobie. Kilometry nawet szybko lecą. Niektóre to mnie nawet zaskakują. Grupę na 4 godziny mam już na wyciągnięcie ręki, ale to bardzo duża grupa. Zajmują całą trasę. Będzie bardzo ciężko ich wyprzedzić. Chyba zdecyduję się pobiec trawnikiem. Nagle wszyscy zbiegają na prawą stronę zostawiając dużo wolnej przestrzeni przede mną! Czyżby czytali w myślach?! Nie, punkt odżywczy. Postanawiam nie pić, bo przecież wody i tak mam w nadmiarze, tylko wykorzystać sytuację. Nieznacznie przyspieszam i już mam ich za sobą. To był idealny moment, bo znów zajmują całą trasę. Zwalniam do swojego tempa. I słyszę jak jeden z „zająców” mówi, że już ćwierć trasy za nami. Za nimi! Za mną już połowa! Jak się cieszę, że dziś biegnę tylko półmaraton! Jeszcze tylko godzina i będę się gdzieś grzać…
Pada coraz bardziej.
Koszulka stanowi mokry, zimny kompres, spodenki nie wyglądają lepiej. Myślę sobie, że gdyby teraz mi pęcherz się odezwał, to wcale nie musiałabym paradować z gołą pupą. Nie musiałabym się nawet zatrzymywać . Czapeczka też już chyba nie grzeje. Kapie z niej cały czas woda. W butach mam dwa jeziora. A po ulicach płyną rzeki. Już nikt się nie przejmuje kałużami. I tak nie ma ich jak ominąć. Oblewamy się nawzajem wodą chlapiącą spod butów. Ręce mam już sine z zimna. W biurze zawodów dostałam opaskę na rękę z czasami, jakie powinnam mieć na poszczególnych punktach, by złamać 2 godziny. Opaska jest na nadgarstku, tyle, że pod rękawem. Nie mogę się do niej dostać, bo dłonie odmawiają posłuszeństwa. Jak ją w końcu wydłubałam, to i tak nic nie zobaczyłam, bo woda zalewała oczy.
Leje.
Wolontariusze i kibice są wspaniali! Nie ma ich wielu, ale czegóż się spodziewać w taką pogodę? Jednak ci, którzy są dają z siebie wszystko! Wrzeszczące dzieciaki, krzyczące nastolatki i starsze panie z parasolkami. Nawet nie wiedzą jak nam pomagają. A przecież im też jest zimno i mokro. Jako, że jestem chyba chwilowo jedyną kobietą, to ciągle słyszę: „brawo dla pani!”, „jesteś wielka!”, raz nawet słyszę, że ktoś się zwraca do mnie po imieniu, ale nie jestem w stanie rozpoznać twarzy, bo dla mnie to jedna zamazana plama.
Leje nieprzerwanie.
Cały czas dystans przeliczam na kółka na Błoniach. Ma być ich sześć. Już jedno za mną, i drugie, a teraz zostały jeszcze tylko trzy. I jeszcze dwa! Dam radę! Dwa kółeczka to luzik. Cały czas liczę też, czy zdążę zmieścić się w dwóch godzinach. I wychodzi mi, że bez problemu. Mogę nawet nieco zwolnić, ale przecież nie ma powodu by zwalniać. Jeszcze tylko jedno z hakiem. I zaczyna się ostatni podbieg (dla półmaratończyków). Moje łydki wyją z bólu, chcę się zatrzymać, ale wiem, że wtedy to się wyziębię doszczętnie. Pytam się kogoś koło mnie ile jeszcze. Czterysta metrów. Wbijam wzrok w buty i liczę kroki. Gdy doliczę do czterystu, to postanawiam się rozejrzeć. Może zobaczę wtedy koniec. Dwieście. Połowa już za mną. Trzysta – nie, nie spojrzę jeszcze. Czterysta. Jest KONIEC! Zakręt a za zakrętem nieznacznie w dół! To był mój najdłuższy kilometr. Trwał 6 ciężkich minut. Potem jeszcze trochę z górki i pod górkę – płaskiego jak na lekarstwo. Oczami wyobraźni widzę już metę. Za chwilę nie potrzebuję już wyobraźni. Jest, majaczy tam gdzieś w dole Spodek! Z górki, z górki, z górki, zakręt, żwirek, META! A maratończycy biegną dalej. Strasznie im współczuję. Wiem, że sobie poradzą z dystansem, ale walka z aurą przez jeszcze dwie godziny wydaje mi się ponad moje możliwości. A oni z determinacją w oczach prą do przodu!
Leje bez ustanku.
Ktoś mi zawiesza na szyi medal, ktoś wkłada w zdrętwiałe ręce siateczkę z jedzeniem, ktoś ściąga czipa. Szukam depozytu i już czuję to ciepło, które niedługo mnie ogarnie. Niestety. Nie jest ciepło. Szatnia, to nieduży namiot stojący w kałuży. Zresztą nie ma miejsca bez kałuż. Do namiotu zaglądają co chwilę mężczyźni, bo kartka, że to damska szatnia dawno zamokła, spadła i leży w kałuży. Ale mi jest już wszystko jedno. Mogą sobie oglądać moje „wdzięki”. Muszę założyć suche rzeczy! Plecak stanowi przeszkodę niemalże nie do pokonania. Zdrętwiałe ręce nie radzą sobie z zapięciem, ale jest! Udało się! Zrzucam wszystkie mokre rzeczy pod nogi. Im i tak już nic nie zaszkodzi. Zakładam na siebie wszystko, co mam w plecaku. Łącznie z koszulką techniczną Silesia Maraton. Ręcznik zaplatam na głowie w turban. W depozycie dostaję od przemiłych dziewcząt worek i też (po zrobieniu dziur w odpowiednich miejscach) zakładam go na siebie. Wyglądam kuriozalnie. Czerwony ręcznik, turkusowy kaptur, żółtawo-zielonkawa kurtka, malowniczy niebieski worek, beżowe spodnie i czarne letnie buciki. Ale ogarnia mnie przyjemne ciepło. Idę odzyskać okulary i pokibicować.
Ciągle leje.
Pierwszy raz, podczas wspólnego biegania, będę kibicować Wojtkowi. Pierwszy raz, to ja na niego czekam. Spoglądam na zegarek. Czeka mnie jakieś 40 minut. Krzyczymy, kibicujemy, mam nadzieję, że dodajemy sił tym, co przebiegają koło mety i wiedzą, że czeka ich druga, trudniejsza połówka. Mokniemy. Po dziesięciu minutach mam już przemoczone nogi. Nie można wiele wymagać od letnich bucików. Jest już pierwszy maratończyk na mecie! Kończących maratończyków łatwo można wyłapać już z daleka. Mają dziwną swobodę i luz w postawie. Jedzie karetka na sygnale. Zatrzymuje się koło nas, podbiega ktoś z organizatorów i wskazuje, gdzie ma jechać. Ktoś jest totalnie wyziębiony. Zazwyczaj karetki zbierają tych przegrzanych, dziś to wyziębienie jest wrogiem. Kolejni maratończycy kończą, kolejni maratończycy zaczynają drugą część. Gdzie jest Wojtek? Wiem, że nie będzie miał życiówki, bo trasa jest bardzo trudna, ale już powinien być! Robi mi się znowu zimno. JEST! Z daleka majaczy mi jakaś biała plama. To na pewno ON! Wojtek! Wojtek! Wojtek jesteś wielki! Krzyczymy, ale on nas nie zauważa chyba. Żegnam się ze znajomymi i biegnę na metę, by się zająć mężem. Depozyt, masaż. Ja się na masaż nie zdecydowałam, bo było mi zimno, Wojtek jest twardy. Usta robią mu się niebieskie. Po masażu pełen serwis. W towarzystwie Wojtka chrzestnej, bo w międzyczasie się zmaterializowała, zaczęłyśmy chłopaka ubierać. Cały dygotał. Nawet z majtkami miał problem. Też założyłyśmy na niego wszystko, też dostał malownicze wdzianko z worka na śmieci, ręcznika na głowę stanowczo odmówił .
Deszcz nadal nie ma litości
Zostajemy zaproszeni na obiad i ciepłą kąpiel. Rezygnujemy z ewentualnych wylosowanych nagród. Wizja ciepłego i suchego pomieszczenia jest zbyt kusząca. Idziemy wzdłuż ul. Korfantego. Głośno wspomagam kończących bieg. Wojtek ledwo się ciągnie. U cioci pozbywamy się ślicznych worków, ja dostaję suche spodnie i skarpetki, a moje lądują na kaloryferze. Gorąca, pyszna zupa, gorąca woda w wannie. Wcale nie miałam ochoty się kąpać. Miałam awersję do wody. Ale ta woda była naprawdę gorąca! Przy drugim daniu prawie usnęłam… Zaczęłam czuć ból prawej łydki. Pod palcami wyczułam kamień. Trochę to rozmasowałam. W radiu słyszymy, że na Dolnym Śląsku ciężki śnieg połamał drzewa. Czas wracać do domu.
Pogoda bez zmian.
Zaopatrzeni w pelerynki, w suchych rzeczach idziemy do autobusu. Przechodzimy koło Spodka. Tam właśnie skończyła się impreza. Docieramy na przystanek autobusowy. Autobus stoi, ale kierowca nie chce nas wpuścić do środka. Mówi, że za 15 minut. Stoimy więc i czekamy. Do deszczu dołącza śnieg. Płatki śniegu są duże i lepkie. Jesteśmy wdzięczni aurze, że to dopiero teraz. W końcu ogarnia nas ciepło wnętrza autobusu. Jedziemy. Trochę przysypiamy, trochę rozmawiamy. Generalnie jesteśmy bardzo zadowoleni z imprezy.
Przestało padać.
Kraków. Dzieci u babci więc my oczywiście od razu do komputera. Są wyniki! Wiedzieliśmy oczywiście jakie czasy osiągnęliśmy, ale jak to fajnie porównać się z innymi, poprzeliczać międzyczasy itd. Znacie to, prawda? I taki mały zgrzyt. Zostałam sklasyfikowana w kategorii M-30. Niby nieważne, ale ja jednak czuję się kobietą . Mam nadzieję, że to poprawią.
Świeci piękne słońce.
Nadal jest zimno. Ale słońce – nie deszcz! Łydki bolą okropnie. Szczególnie prawa. Nie mam zakwasów. Raczej mam uczucie, że ktoś kijem obił mi łydki. Może to od tych magicznych podkolanówek, które miały masować łydki podczas biegu? Pierwszy raz biegłam w nich tak długi dystans. Pierwszy raz biegłam w mokrych. I pierwszy raz w ten sposób mnie boli.
Ale generalnie jestem szczęśliwa! Pobiegałabym!
Hmmm. Miało być krótko. Wybaczcie .
Ach, no jeszcze jedno. Cel osiągnięty! Udało się z dużym zapasem! 01:57:19 (netto)
KOMENTARZE
III Silesia MArathon (dystans półmaratonu)
Tym razem spróbuję napisać w Wordzie. To mnie przynajmniej nie wyloguje w trakcie pisania.
Niestety, nie mam dziś już takiego natchnienia jak wczoraj. A i emocje chyba nieco opadły. Będzie więc pewnie krócej, bo to co było wczoraj, to było naprawdę długaśne .
Zaczynamy.
Do Katowic przyjechaliśmy już w poniedziałek. Szybko odnaleźliśmy hostel, w którym zamierzaliśmy się zatrzymać, co nie było sprawą taką oczywistą, bo tym zajmowałam się ja. A ja mam zwyczaj w obcym mieście gubić się natychmiast. Katowice, jako miasto, mnie niebywale zaskoczyły. W głowie mi siedzi stereotyp, że to brud, smród i ubóstwo, że są same kopalnie, wszystko jest zniszczone i brzydkie. A to nieprawda! Miasto jest piękne! Mnóstwo zieleni. Niesamowite kamienice. Na pewno jeszcze tu wrócę, by zwyczajnie w świecie je pozwiedzać.
Potem następny punkt programu, czyli biuro zawodów. Obsługa uśmiechnięta i profesjonalna, brak kolejek. Sama przyjemność . A w pakiecie śliczna czerwona koszulka, chyba najfajniejsza jaką mam. I buff, też czerwony, który bardzo się przydał, choć wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam. Powrót do hostelu, kolacja, ostatnie przygotowania i wczesne pójście spać.
Nie wyspałam się jednak. Męczyły mnie jakieś potwornie głupie sny. Na przykład, że mam rozwalony brzuch (może zostałam postrzelona) i niosę na rękach te moje pulsujące, ciepłe wnętrzności. Podchodzę do rodziny i mówię im, że chyba umieram. I rzeczywiście chwilę potem nie żyję. Budzę się. Zasypiam i jakieś kolejne głupoty się śnią. I tak całą noc. O 6.30 zadzwonił budzik. Byłam szczęśliwa, że to już koniec. Chociaż okropnie nie wyspałam się. A najgorsze jest to, że do tej pory czuję w dłoniach to pulsujące ciepło. Brr…
Idziemy na śniadanie. Ja tradycyjnie – bułka z nutellą i bananem. Powoli schodzą się inni maratończycy, ale jakoś każdy skupiony na sobie. Rozmów nie ma. Za oknem zapowiada się piękny dzień. Słoneczko przebija się gdzieniegdzie przez chmury, jest chłodno, ale przyjemnie. Pakujemy się i idziemy pod Spodek. W międzyczasie słońce już całkiem schowało się za chmurami. Dojeżdżamy na start i należy podjąć ostateczną decyzję co do stroju startowego. Nie jest to łatwe, ale postanawiam biec w długim rękawie. Najwyżej go zdejmę, tak jak w Poznaniu. Oddaję depozyt i zaczynam się rozgrzewać. Wiatr wieje coraz bardziej i co chwila zwiewa mi czapeczkę z głowy. A bez czapeczki się nie da, bo przecież zimno jest. I nagle przypominam sobie o buffie. Miłe dziewczyny przynoszą mi mój plecak i wymieniam czapeczkę na czapeczkę . Głowa zabezpieczona!
Teraz porządna rozgrzewka. Jeszcze nigdy takiej nie zrobiłam, ale jeszcze chyba nigdy nie było mi tak zimno. Wiatr zawiewał z każdej strony. Nie było się gdzie schować. Trzeba było się rozgrzewać.
Zaczęło kropić.
Ustawiam się na starcie. Nie mam możliwości ustawienia się z grupą na 4 godziny, więc staję tuż przed tymi na 4:30 i mam nadzieję, że tamtych dogonię. I nagle czuję, że muszę iść do toalety! Matko jedyna za minutę start, a mnie pęcherz ciśnie! Co robić? Krótka dyskusja ze sobą. Przecież 20 minut temu byłam w toi toi, na pewno nie chce mi się, tylko organizm płata figla. Nie idę! Nie zdążę! START!
Kropi coraz bardziej.
Początkowo biegniemy przed park chorzowski. Jak tu pięknie! Ile tu fantastycznych ścieżek do biegania! Ile krzaków, w których można się schować! Może te się nadadzą? Ale nie, za bardzo prześwitują. A może te? Ale grupa mi za bardzo ucieknie. O, tu jest dobrze! Ech, wpadło tam dwóch biegaczy. A potem krzaki się skończyły. Została tylko nadzieja… Po trzech kilometrach pęcherz okazał się być dobrze wychowany i się uspokoił, dał znać o sobie dopiero około godziny 13, a więc dobre cztery godziny później. Czyli to na starcie było oszustwem. Dobrze, że się nie dałam .
Zaczyna padać.
Trasa przez park jest pofałdowana. I nawet się dziwię, że pisano o podbiegach, ale dopiero na 4 km. A przecież już teraz są. I uświadamiam sobie, że te wspomniane podbiegi będą rzeczywiście trudne. Nie myliłam się - pierwszy podbieg jest długi i męczący. Kolejne będą jeszcze gorsze.
Pada.
Okularów pozbyłam się już w parku, bo i tak przez nie nic nie widziałam. Z trudem dostrzegam baloniki, które gdzieś tam przede mną majaczą. Ale wskazania zegarka napawają mnie optymizmem. Każdy kilometr mieści się w normie. A czasem jest nawet 5:35. Wiem, że ich prędzej czy później dogonię!. Czasem z kimś rozmawiam, ale niewiele. Skupiam się na sobie. Kilometry nawet szybko lecą. Niektóre to mnie nawet zaskakują. Grupę na 4 godziny mam już na wyciągnięcie ręki, ale to bardzo duża grupa. Zajmują całą trasę. Będzie bardzo ciężko ich wyprzedzić. Chyba zdecyduję się pobiec trawnikiem. Nagle wszyscy zbiegają na prawą stronę zostawiając dużo wolnej przestrzeni przede mną! Czyżby czytali w myślach?! Nie, punkt odżywczy. Postanawiam nie pić, bo przecież wody i tak mam w nadmiarze, tylko wykorzystać sytuację. Nieznacznie przyspieszam i już mam ich za sobą. To był idealny moment, bo znów zajmują całą trasę. Zwalniam do swojego tempa. I słyszę jak jeden z „zająców” mówi, że już ćwierć trasy za nami. Za nimi! Za mną już połowa! Jak się cieszę, że dziś biegnę tylko półmaraton! Jeszcze tylko godzina i będę się gdzieś grzać…
Pada coraz bardziej.
Koszulka stanowi mokry, zimny kompres, spodenki nie wyglądają lepiej. Myślę sobie, że gdyby teraz mi pęcherz się odezwał, to wcale nie musiałabym paradować z gołą pupą. Nie musiałabym się nawet zatrzymywać . Czapeczka też już chyba nie grzeje. Kapie z niej cały czas woda. W butach mam dwa jeziora. A po ulicach płyną rzeki. Już nikt się nie przejmuje kałużami. I tak nie ma ich jak ominąć. Oblewamy się nawzajem wodą chlapiącą spod butów. Ręce mam już sine z zimna. W biurze zawodów dostałam opaskę na rękę z czasami, jakie powinnam mieć na poszczególnych punktach, by złamać 2 godziny. Opaska jest na nadgarstku, tyle, że pod rękawem. Nie mogę się do niej dostać, bo dłonie odmawiają posłuszeństwa. Jak ją w końcu wydłubałam, to i tak nic nie zobaczyłam, bo woda zalewała oczy.
Leje.
Wolontariusze i kibice są wspaniali! Nie ma ich wielu, ale czegóż się spodziewać w taką pogodę? Jednak ci, którzy są dają z siebie wszystko! Wrzeszczące dzieciaki, krzyczące nastolatki i starsze panie z parasolkami. Nawet nie wiedzą jak nam pomagają. A przecież im też jest zimno i mokro. Jako, że jestem chyba chwilowo jedyną kobietą, to ciągle słyszę: „brawo dla pani!”, „jesteś wielka!”, raz nawet słyszę, że ktoś się zwraca do mnie po imieniu, ale nie jestem w stanie rozpoznać twarzy, bo dla mnie to jedna zamazana plama.
Leje nieprzerwanie.
Cały czas dystans przeliczam na kółka na Błoniach. Ma być ich sześć. Już jedno za mną, i drugie, a teraz zostały jeszcze tylko trzy. I jeszcze dwa! Dam radę! Dwa kółeczka to luzik. Cały czas liczę też, czy zdążę zmieścić się w dwóch godzinach. I wychodzi mi, że bez problemu. Mogę nawet nieco zwolnić, ale przecież nie ma powodu by zwalniać. Jeszcze tylko jedno z hakiem. I zaczyna się ostatni podbieg (dla półmaratończyków). Moje łydki wyją z bólu, chcę się zatrzymać, ale wiem, że wtedy to się wyziębię doszczętnie. Pytam się kogoś koło mnie ile jeszcze. Czterysta metrów. Wbijam wzrok w buty i liczę kroki. Gdy doliczę do czterystu, to postanawiam się rozejrzeć. Może zobaczę wtedy koniec. Dwieście. Połowa już za mną. Trzysta – nie, nie spojrzę jeszcze. Czterysta. Jest KONIEC! Zakręt a za zakrętem nieznacznie w dół! To był mój najdłuższy kilometr. Trwał 6 ciężkich minut. Potem jeszcze trochę z górki i pod górkę – płaskiego jak na lekarstwo. Oczami wyobraźni widzę już metę. Za chwilę nie potrzebuję już wyobraźni. Jest, majaczy tam gdzieś w dole Spodek! Z górki, z górki, z górki, zakręt, żwirek, META! A maratończycy biegną dalej. Strasznie im współczuję. Wiem, że sobie poradzą z dystansem, ale walka z aurą przez jeszcze dwie godziny wydaje mi się ponad moje możliwości. A oni z determinacją w oczach prą do przodu!
Leje bez ustanku.
Ktoś mi zawiesza na szyi medal, ktoś wkłada w zdrętwiałe ręce siateczkę z jedzeniem, ktoś ściąga czipa. Szukam depozytu i już czuję to ciepło, które niedługo mnie ogarnie. Niestety. Nie jest ciepło. Szatnia, to nieduży namiot stojący w kałuży. Zresztą nie ma miejsca bez kałuż. Do namiotu zaglądają co chwilę mężczyźni, bo kartka, że to damska szatnia dawno zamokła, spadła i leży w kałuży. Ale mi jest już wszystko jedno. Mogą sobie oglądać moje „wdzięki”. Muszę założyć suche rzeczy! Plecak stanowi przeszkodę niemalże nie do pokonania. Zdrętwiałe ręce nie radzą sobie z zapięciem, ale jest! Udało się! Zrzucam wszystkie mokre rzeczy pod nogi. Im i tak już nic nie zaszkodzi. Zakładam na siebie wszystko, co mam w plecaku. Łącznie z koszulką techniczną Silesia Maraton. Ręcznik zaplatam na głowie w turban. W depozycie dostaję od przemiłych dziewcząt worek i też (po zrobieniu dziur w odpowiednich miejscach) zakładam go na siebie. Wyglądam kuriozalnie. Czerwony ręcznik, turkusowy kaptur, żółtawo-zielonkawa kurtka, malowniczy niebieski worek, beżowe spodnie i czarne letnie buciki. Ale ogarnia mnie przyjemne ciepło. Idę odzyskać okulary i pokibicować.
Ciągle leje.
Pierwszy raz, podczas wspólnego biegania, będę kibicować Wojtkowi. Pierwszy raz, to ja na niego czekam. Spoglądam na zegarek. Czeka mnie jakieś 40 minut. Krzyczymy, kibicujemy, mam nadzieję, że dodajemy sił tym, co przebiegają koło mety i wiedzą, że czeka ich druga, trudniejsza połówka. Mokniemy. Po dziesięciu minutach mam już przemoczone nogi. Nie można wiele wymagać od letnich bucików. Jest już pierwszy maratończyk na mecie! Kończących maratończyków łatwo można wyłapać już z daleka. Mają dziwną swobodę i luz w postawie. Jedzie karetka na sygnale. Zatrzymuje się koło nas, podbiega ktoś z organizatorów i wskazuje, gdzie ma jechać. Ktoś jest totalnie wyziębiony. Zazwyczaj karetki zbierają tych przegrzanych, dziś to wyziębienie jest wrogiem. Kolejni maratończycy kończą, kolejni maratończycy zaczynają drugą część. Gdzie jest Wojtek? Wiem, że nie będzie miał życiówki, bo trasa jest bardzo trudna, ale już powinien być! Robi mi się znowu zimno. JEST! Z daleka majaczy mi jakaś biała plama. To na pewno ON! Wojtek! Wojtek! Wojtek jesteś wielki! Krzyczymy, ale on nas nie zauważa chyba. Żegnam się ze znajomymi i biegnę na metę, by się zająć mężem. Depozyt, masaż. Ja się na masaż nie zdecydowałam, bo było mi zimno, Wojtek jest twardy. Usta robią mu się niebieskie. Po masażu pełen serwis. W towarzystwie Wojtka chrzestnej, bo w międzyczasie się zmaterializowała, zaczęłyśmy chłopaka ubierać. Cały dygotał. Nawet z majtkami miał problem. Też założyłyśmy na niego wszystko, też dostał malownicze wdzianko z worka na śmieci, ręcznika na głowę stanowczo odmówił .
Deszcz nadal nie ma litości
Zostajemy zaproszeni na obiad i ciepłą kąpiel. Rezygnujemy z ewentualnych wylosowanych nagród. Wizja ciepłego i suchego pomieszczenia jest zbyt kusząca. Idziemy wzdłuż ul. Korfantego. Głośno wspomagam kończących bieg. Wojtek ledwo się ciągnie. U cioci pozbywamy się ślicznych worków, ja dostaję suche spodnie i skarpetki, a moje lądują na kaloryferze. Gorąca, pyszna zupa, gorąca woda w wannie. Wcale nie miałam ochoty się kąpać. Miałam awersję do wody. Ale ta woda była naprawdę gorąca! Przy drugim daniu prawie usnęłam… Zaczęłam czuć ból prawej łydki. Pod palcami wyczułam kamień. Trochę to rozmasowałam. W radiu słyszymy, że na Dolnym Śląsku ciężki śnieg połamał drzewa. Czas wracać do domu.
Pogoda bez zmian.
Zaopatrzeni w pelerynki, w suchych rzeczach idziemy do autobusu. Przechodzimy koło Spodka. Tam właśnie skończyła się impreza. Docieramy na przystanek autobusowy. Autobus stoi, ale kierowca nie chce nas wpuścić do środka. Mówi, że za 15 minut. Stoimy więc i czekamy. Do deszczu dołącza śnieg. Płatki śniegu są duże i lepkie. Jesteśmy wdzięczni aurze, że to dopiero teraz. W końcu ogarnia nas ciepło wnętrza autobusu. Jedziemy. Trochę przysypiamy, trochę rozmawiamy. Generalnie jesteśmy bardzo zadowoleni z imprezy.
Przestało padać.
Kraków. Dzieci u babci więc my oczywiście od razu do komputera. Są wyniki! Wiedzieliśmy oczywiście jakie czasy osiągnęliśmy, ale jak to fajnie porównać się z innymi, poprzeliczać międzyczasy itd. Znacie to, prawda? I taki mały zgrzyt. Zostałam sklasyfikowana w kategorii M-30. Niby nieważne, ale ja jednak czuję się kobietą . Mam nadzieję, że to poprawią.
Świeci piękne słońce.
Nadal jest zimno. Ale słońce – nie deszcz! Łydki bolą okropnie. Szczególnie prawa. Nie mam zakwasów. Raczej mam uczucie, że ktoś kijem obił mi łydki. Może to od tych magicznych podkolanówek, które miały masować łydki podczas biegu? Pierwszy raz biegłam w nich tak długi dystans. Pierwszy raz biegłam w mokrych. I pierwszy raz w ten sposób mnie boli.
Ale generalnie jestem szczęśliwa! Pobiegałabym!
Hmmm. Miało być krótko. Wybaczcie .
Ach, no jeszcze jedno. Cel osiągnięty! Udało się z dużym zapasem! 01:57:19 (netto)
KOMENTARZE
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
7 maja 2011 (sobota)
BBL
Mało biegania. Dużo ćwiczenia. Zakwasy przez dwa dni. Tym razem najbardziej bolały pośladki. I miałam problem nawet z siedzeniem . Za każdym razem bolą mnie inne mięśnie. Już niedługo zabraknie nowych .
KOMENTARZE
BBL
Mało biegania. Dużo ćwiczenia. Zakwasy przez dwa dni. Tym razem najbardziej bolały pośladki. I miałam problem nawet z siedzeniem . Za każdym razem bolą mnie inne mięśnie. Już niedługo zabraknie nowych .
KOMENTARZE
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
10 maja 2011 (wtorek)
Czas: 01:05:17· Dystans: 10km 428m · Tempo: 00:06:15/km
Początkowo bardzo powoli. Jedno kółeczko na Błoniach ponad 23 minuty. Jednakże bardzo mi wszyscy przeszkadzali. Pieski, bo smyczy nie widziałam. Rolkarze, bo jeżdżą szybko, dynamicznie i boję się, że we mnie wjadą. Rowerzyści, bo zamiast korzystać ze ścieżki, to robią slalom pomiędzy wszystkimi. A inni biegacze, bo są szybsi ode mnie. No taki marudzący dzień. Drugie kółko zrobiłam więc szybciej, żeby mieć z głowy. 19:31. A potem truchcikiem do domku.
Całość w towarzystwie męża, który chciał sobie zrobić wolniusieńki trening. No, to podczas gdy wypluwałam płuca, to zbliżyłam się do jego truchtu .
KOMENTARZE
Czas: 01:05:17· Dystans: 10km 428m · Tempo: 00:06:15/km
Początkowo bardzo powoli. Jedno kółeczko na Błoniach ponad 23 minuty. Jednakże bardzo mi wszyscy przeszkadzali. Pieski, bo smyczy nie widziałam. Rolkarze, bo jeżdżą szybko, dynamicznie i boję się, że we mnie wjadą. Rowerzyści, bo zamiast korzystać ze ścieżki, to robią slalom pomiędzy wszystkimi. A inni biegacze, bo są szybsi ode mnie. No taki marudzący dzień. Drugie kółko zrobiłam więc szybciej, żeby mieć z głowy. 19:31. A potem truchcikiem do domku.
Całość w towarzystwie męża, który chciał sobie zrobić wolniusieńki trening. No, to podczas gdy wypluwałam płuca, to zbliżyłam się do jego truchtu .
KOMENTARZE
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
12 maja 2011 (czwartek)
Czas: 00:45:38· Dystans: 7km 200m · Tempo: 00:06:20/km
Miałam mało czasu, więc dystans króciutki. Na dodatek było duszno i parno, więc i tempo marniutkie.
Biegłam sobie tak przed siebie bez obranego planu. Oczywiście dobiegłam nad Rudawę. Zjadłam jakąś jedną muszkę, ale ogólnie było przyjemnie. Zapach bzu bezcenny. Pierwszy raz mi się jednak zdarzyło, że żaden współbiegacz się nie oduśmiechnął. Panowie udawali, że mnie nie widzą. A jakaś biegaczka, na mój uśmiech zareagowała zmierzeniem mnie wzrokiem z góry na dół i lodem w oczach. Smutno mi było. Nie ma to jak siarczyste mrozy i zamiecie. Wtedy wszyscy biegacze odczuwają pewną więź i uśmiechy są od ucha do ucha.
KOMENTARZE
Czas: 00:45:38· Dystans: 7km 200m · Tempo: 00:06:20/km
Miałam mało czasu, więc dystans króciutki. Na dodatek było duszno i parno, więc i tempo marniutkie.
Biegłam sobie tak przed siebie bez obranego planu. Oczywiście dobiegłam nad Rudawę. Zjadłam jakąś jedną muszkę, ale ogólnie było przyjemnie. Zapach bzu bezcenny. Pierwszy raz mi się jednak zdarzyło, że żaden współbiegacz się nie oduśmiechnął. Panowie udawali, że mnie nie widzą. A jakaś biegaczka, na mój uśmiech zareagowała zmierzeniem mnie wzrokiem z góry na dół i lodem w oczach. Smutno mi było. Nie ma to jak siarczyste mrozy i zamiecie. Wtedy wszyscy biegacze odczuwają pewną więź i uśmiechy są od ucha do ucha.
KOMENTARZE
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
17 maja 2011 (wtorek)
Czas: 00:46:31· Dystans: 7km 750m · Tempo: 00:06:00/km
Podczas weekendu nie było czasu na bieganie. Na sen zresztą też nie . Słuchałam, śpiewałam, rozmawiałam. Czas upłynął cudownie.
W sobotę po śniadaniu staliśmy sobie na trawce ze znajomymi i rozmawialiśmy. A ja przyłapałam się na tym, że tak od niechcenia wykonuję sobie różne ćwiczonka. Wspinanie się na palce, rozciąganie achillesa, spinanie mięśni pośladków. I nagle sobie uświadomiłam, że w normalną sobotę to właśnie byłabym na zajęciach BBL. Jak to ciało samo domagało się jakiegoś wysiłku . W sumie nawet przez moment żałowałam, że nie wzięłam butów do biegania, ale szybko mi przeszło ...
Króciutko, ale w miarę intensywnie.
Dziś w zasadzie trening bez historii. Chociaż nie. Taki mały stresik przeżyłam. Biegnę sobie ścieżką, na której mogą się wyminąć dwie osoby(trzecia to już kogoś zahaczy). Pot zalewa oczy. I nagle przede mną wyrasta wycieczka rowerowa. Jadą sobie parami całą szerokością ścieżki. Ani myślą ustąpić. A ja też nie mogę ustąpić i wskoczyć w trawę, bo się przecież histerycznie pająków boję. Jest ich ze 20 może 30 (rowerzystów oczywiście, nie pająków ). Na dodatek jadą dość szybko. Całe szczęście każdy ma na tyle rozwinięty refleks, że obyło się bez wypadku. Mam nadzieję, że wyciągnęli wnioski ze spotkania ze mną i dalej byli rozsądniejsi, bo gdzieś tam za mną spacerowała mała dziewczynka z mamą. Zresztą nie tylko one. Były też przynajmniej dwa psy i ich właściciele oraz biegaczka i biegacz. No i pewnie jeszcze niejeden ktoś.
A pod szkołą urządziłam pokaz rozciągania. Niezmiennie mnie to bawi. Ciekawa jestem zawsze, co też sobie myślą Ci różni ludzie, którzy mają okazję obserwować ten spektakl. Tym razem ja też miałam niezłe widowisko. Pod szkołą jest małe wyasfaltowane boisko. Zazwyczaj chłopaki grają na nim w piłkę. Dziś też była piłka - tyle, że mniejsza. Byli też rowerzyści (coś mam do nich dziś szczęście) posiadający kije podobne do tych do krykieta. I sobie grali. Byli niesamowici. Pięknie się na tych rowerach poruszali. Nikt się z nikim nie zderzył. Nikt o nikogo nie zahaczył. Gracja w czystej postaci .
Dziewczyny, co zrobić z czarnym paznokciem? Niestety została mi taka pamiątka po maratonie w Krakowie. Już niebawem się zacznie sezon sandałkowy i tak chciałabym móc je założyć...
KOMENTARZE
Czas: 00:46:31· Dystans: 7km 750m · Tempo: 00:06:00/km
Podczas weekendu nie było czasu na bieganie. Na sen zresztą też nie . Słuchałam, śpiewałam, rozmawiałam. Czas upłynął cudownie.
W sobotę po śniadaniu staliśmy sobie na trawce ze znajomymi i rozmawialiśmy. A ja przyłapałam się na tym, że tak od niechcenia wykonuję sobie różne ćwiczonka. Wspinanie się na palce, rozciąganie achillesa, spinanie mięśni pośladków. I nagle sobie uświadomiłam, że w normalną sobotę to właśnie byłabym na zajęciach BBL. Jak to ciało samo domagało się jakiegoś wysiłku . W sumie nawet przez moment żałowałam, że nie wzięłam butów do biegania, ale szybko mi przeszło ...
Króciutko, ale w miarę intensywnie.
Dziś w zasadzie trening bez historii. Chociaż nie. Taki mały stresik przeżyłam. Biegnę sobie ścieżką, na której mogą się wyminąć dwie osoby(trzecia to już kogoś zahaczy). Pot zalewa oczy. I nagle przede mną wyrasta wycieczka rowerowa. Jadą sobie parami całą szerokością ścieżki. Ani myślą ustąpić. A ja też nie mogę ustąpić i wskoczyć w trawę, bo się przecież histerycznie pająków boję. Jest ich ze 20 może 30 (rowerzystów oczywiście, nie pająków ). Na dodatek jadą dość szybko. Całe szczęście każdy ma na tyle rozwinięty refleks, że obyło się bez wypadku. Mam nadzieję, że wyciągnęli wnioski ze spotkania ze mną i dalej byli rozsądniejsi, bo gdzieś tam za mną spacerowała mała dziewczynka z mamą. Zresztą nie tylko one. Były też przynajmniej dwa psy i ich właściciele oraz biegaczka i biegacz. No i pewnie jeszcze niejeden ktoś.
A pod szkołą urządziłam pokaz rozciągania. Niezmiennie mnie to bawi. Ciekawa jestem zawsze, co też sobie myślą Ci różni ludzie, którzy mają okazję obserwować ten spektakl. Tym razem ja też miałam niezłe widowisko. Pod szkołą jest małe wyasfaltowane boisko. Zazwyczaj chłopaki grają na nim w piłkę. Dziś też była piłka - tyle, że mniejsza. Byli też rowerzyści (coś mam do nich dziś szczęście) posiadający kije podobne do tych do krykieta. I sobie grali. Byli niesamowici. Pięknie się na tych rowerach poruszali. Nikt się z nikim nie zderzył. Nikt o nikogo nie zahaczył. Gracja w czystej postaci .
Dziewczyny, co zrobić z czarnym paznokciem? Niestety została mi taka pamiątka po maratonie w Krakowie. Już niebawem się zacznie sezon sandałkowy i tak chciałabym móc je założyć...
KOMENTARZE
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
19 maja 2011 (czwartek)
Czas: 01:03:41· Dystans: 10km 400m · Tempo: 00:06:07/km
Ależ to był trudny trening!
Nie dałam rady o tradycyjnej porze, bo zamiast na karate, byłam z Asią u lekarza (bilans trzecioklasisty + te wszystkie skierowania na obozy).
Położyliśmy więc dzieci z książkami w rękach do łóżek i wyszliśmy z domu. Nie było już upału, ale niestety nadal było parno i duszno. Zbierało się na burzę, lecz niestety się nie wyzbierało. Od początku biegło mi się źle. Może przyczyną było to, że obiad jadłam pięć godzin wcześniej? Noga za nogą, człapu człap. Po przebiegnięciu 200 metrów miałam już serdecznie dość. Nie poddałam się jednak. Dobiegliśmy na Błonia. Wojtek zaczął robić swój trening a ja nadal człapu człap. Nogi ledwo podnosiłam. Zero energii. Przełamałam się jednak i te 10 przebieżek zrobiłam. Do domu ledwie się przyczołgałam. Nawet po maratonach nigdy nie byłam tak potwornie zmęczona. W wannie się nieco zdrzemnęłam. Położyłam się do łóżka z książką i nawet nie wiem kiedy zasnęłam. Książkę znalazłam rano na podłodze.
Mam nadzieję, że to chwilowa niedyspozycja i taki spadek formy, po którym bije się rekordy . Albo chociaż lżej biegnie.
KOMENTARZE
Czas: 01:03:41· Dystans: 10km 400m · Tempo: 00:06:07/km
Ależ to był trudny trening!
Nie dałam rady o tradycyjnej porze, bo zamiast na karate, byłam z Asią u lekarza (bilans trzecioklasisty + te wszystkie skierowania na obozy).
Położyliśmy więc dzieci z książkami w rękach do łóżek i wyszliśmy z domu. Nie było już upału, ale niestety nadal było parno i duszno. Zbierało się na burzę, lecz niestety się nie wyzbierało. Od początku biegło mi się źle. Może przyczyną było to, że obiad jadłam pięć godzin wcześniej? Noga za nogą, człapu człap. Po przebiegnięciu 200 metrów miałam już serdecznie dość. Nie poddałam się jednak. Dobiegliśmy na Błonia. Wojtek zaczął robić swój trening a ja nadal człapu człap. Nogi ledwo podnosiłam. Zero energii. Przełamałam się jednak i te 10 przebieżek zrobiłam. Do domu ledwie się przyczołgałam. Nawet po maratonach nigdy nie byłam tak potwornie zmęczona. W wannie się nieco zdrzemnęłam. Położyłam się do łóżka z książką i nawet nie wiem kiedy zasnęłam. Książkę znalazłam rano na podłodze.
Mam nadzieję, że to chwilowa niedyspozycja i taki spadek formy, po którym bije się rekordy . Albo chociaż lżej biegnie.
KOMENTARZE
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
21 maja 2011 (sobota)
BiegamBoLubię
jakieś 18-19 kółek po 300 metrów (muszę to dokładnie przemyśleć )
+ 1,5 okrążenia truchtu w ramach rozgrzewki
+ 6 x 100 m
Tak się zastanawiam, ale chyba się jeszcze nie skarżyłam na pewną złośliwość mojej nogi. Od dawna (na pewno jeszcze przed tegorocznym maratonem) pobolewa mnie lewe udo. Czasem boli bardziej, czasem mniej, zazwyczaj wcale. Martwiłam się o ten maraton, ale pobiegłam go bez śladu bólu. Półmaraton w Katowicach tak samo. Ale czasem, gdy wychodzę na trening to mi dokucza. Ból nie jest wielki, to raczej uczucie jakby noga nie miała stabilności i mi uciekała. Staram się rozgrzewać, masować. Nic nie pomaga. Ale też nic nie szkodzi. Od dawna utrzymuje się ten sam poziom.
I dziś się właśnie znowu odezwało. Szłam z Wojtkiem na stadion i kulałam. Już myślałam, że po prostu przyjdę i tylko popatrzę a bieganie odpuszczę. I gdy tylko powzięłam takie postanowienie, to przestało boleć. Sama nie wiem, co o tym myśleć.
Bieganie było jak zwykle mocne. 6 x 4 min. jak na 5 km + przerwy 2 min. Początek zrobiłam zbyt szybko. Na trzecim powtórzeniu złapała mnie kolka. Dociągnęłam do końca i zamiast odpoczywać w truchcie, to po prostu stanęłam i napiłam się wody. Nawet przeszło . Resztę treningu chyba zrobiłam wolniej.
Kolega, z którym biegłam pięknie mnie mobilizował! Gdybym biegła sama, to byłoby dużo trudniej. A tak we dwoje, to jakoś poszło .
Za to własny mąż mnie demotywował. Zdublował nas sześć razy. Dobrze, że ten trening, to był raczej jego jednorazowy występ .
Raul też mnie dublował. I Flądra też. Ciekawa jestem, kto był lepszy, bo widziałam, że Maciek ostro rywalizował z Basią .
A potem jak zwykle porządne rozciąganie i sześć przebieżek po ok. 100 m. Poszaleliśmy. Pierwsze trzy to nie były przebieżki, tylko sprint i wyścigi. Trener nas musiał przystopować. I reszta to były już przebieżki .
A teraz jestem zmęczona... Z chęcią bym się nieco zdrzemnęła, ale chyba nie wypada, bo w pracy jestem ...
KOMENTARZE
BiegamBoLubię
jakieś 18-19 kółek po 300 metrów (muszę to dokładnie przemyśleć )
+ 1,5 okrążenia truchtu w ramach rozgrzewki
+ 6 x 100 m
Tak się zastanawiam, ale chyba się jeszcze nie skarżyłam na pewną złośliwość mojej nogi. Od dawna (na pewno jeszcze przed tegorocznym maratonem) pobolewa mnie lewe udo. Czasem boli bardziej, czasem mniej, zazwyczaj wcale. Martwiłam się o ten maraton, ale pobiegłam go bez śladu bólu. Półmaraton w Katowicach tak samo. Ale czasem, gdy wychodzę na trening to mi dokucza. Ból nie jest wielki, to raczej uczucie jakby noga nie miała stabilności i mi uciekała. Staram się rozgrzewać, masować. Nic nie pomaga. Ale też nic nie szkodzi. Od dawna utrzymuje się ten sam poziom.
I dziś się właśnie znowu odezwało. Szłam z Wojtkiem na stadion i kulałam. Już myślałam, że po prostu przyjdę i tylko popatrzę a bieganie odpuszczę. I gdy tylko powzięłam takie postanowienie, to przestało boleć. Sama nie wiem, co o tym myśleć.
Bieganie było jak zwykle mocne. 6 x 4 min. jak na 5 km + przerwy 2 min. Początek zrobiłam zbyt szybko. Na trzecim powtórzeniu złapała mnie kolka. Dociągnęłam do końca i zamiast odpoczywać w truchcie, to po prostu stanęłam i napiłam się wody. Nawet przeszło . Resztę treningu chyba zrobiłam wolniej.
Kolega, z którym biegłam pięknie mnie mobilizował! Gdybym biegła sama, to byłoby dużo trudniej. A tak we dwoje, to jakoś poszło .
Za to własny mąż mnie demotywował. Zdublował nas sześć razy. Dobrze, że ten trening, to był raczej jego jednorazowy występ .
Raul też mnie dublował. I Flądra też. Ciekawa jestem, kto był lepszy, bo widziałam, że Maciek ostro rywalizował z Basią .
A potem jak zwykle porządne rozciąganie i sześć przebieżek po ok. 100 m. Poszaleliśmy. Pierwsze trzy to nie były przebieżki, tylko sprint i wyścigi. Trener nas musiał przystopować. I reszta to były już przebieżki .
A teraz jestem zmęczona... Z chęcią bym się nieco zdrzemnęła, ale chyba nie wypada, bo w pracy jestem ...
KOMENTARZE
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
22 maja 2011 (niedziela)
6. MIEDZYNARODOWY BIEG KRAKÓW-SKOTNIKI Z OKAZJI 91. URODZIN PAPIEŻA
marszobieg - 2,5 km
Po sobotnim treningu obudziłam się jak zwykle z zakwasami. Nie jakieś wybitnie silne, ale dość przeszkadzające. Tym razem dwugłowe uda .
Upał i duchota.
Cały czas nie wiedziałam, czy biegnę, czy nie. Przyjechaliśmy do Skotnik. I tu śmieszna historia. Jedziemy sobie autobusem i w zasadzie nie wiemy gdzie wysiąść. Idzie więc Wojtek do kierowcy i pyta, gdzie mamy wysiąść, jak chcemy się dostać na stadion. Kierowca nie ma pojęcia. Parę przystanków dalej wsiadają kolejni biegacze i pada to samo pytanie. Potem znowu. Na miejscu kierowcy, zaraz po powrocie do domu sprawdziłabym, gdzie jest ten cholerny stadion . Wreszcie wsiadł młodziutki chłopak z przypiętym numerem startowym. Teraz to już wiedzieliśmy, że nie możemy go spuścić z oka, to trafimy. O rzeczywiście. Dwa przystanki dalej wysiadł. Za nim wszyscy biegacze. Dobrze, że nie poszedł do babci na obiad, tylko udał się prosto na stadion .
W Skotnikach upał. Duszno i przedburzowo. Mnie męczą zakwasy i trochę jakby śpiąca jestem (pobudka o 5:52). Długo myślę i chodzę z kartką w tę i spowrotem. Robię sobie krótką przebieżkę. I natychmiast podejmuję decyzję. Wiem, że dziś nie dam rady, że upał i ewentualny brak wody (bo nic ze sobą nie mam) mnie zabiją. A jak nie zabiją, to zabiorą przyjemność z biegania.
Jeszcze przez moment żałuję decyzji i myślę jakby tu zmienić numer, ale znowu wychodzi słońce.
Plączę się po stadionie i usiłuję się rozgrzać. Nagle wołają nas na start. Jakoś tak znienacka. Choć pora jest dobra. Start! Chwila po stadionie, potem asfalt. Jakiś kilometr w dół, zakręt, kilometr pod górę, zakręt, płasko, zakręt, zakręt, stadion, meta. W gardle sahara i piekło. Wody na mecie brak. Upał. Kładę się na trawie. Pocę się całym ciałem. Dosłownie pływam. Powoli dochodzę do siebie.
Przepraszam, ale reszta jutro, bo mąż mi światło gasi i każe iść spać. Trza się trochę słuchać męża...
KOMENTARZE
6. MIEDZYNARODOWY BIEG KRAKÓW-SKOTNIKI Z OKAZJI 91. URODZIN PAPIEŻA
marszobieg - 2,5 km
Po sobotnim treningu obudziłam się jak zwykle z zakwasami. Nie jakieś wybitnie silne, ale dość przeszkadzające. Tym razem dwugłowe uda .
Upał i duchota.
Cały czas nie wiedziałam, czy biegnę, czy nie. Przyjechaliśmy do Skotnik. I tu śmieszna historia. Jedziemy sobie autobusem i w zasadzie nie wiemy gdzie wysiąść. Idzie więc Wojtek do kierowcy i pyta, gdzie mamy wysiąść, jak chcemy się dostać na stadion. Kierowca nie ma pojęcia. Parę przystanków dalej wsiadają kolejni biegacze i pada to samo pytanie. Potem znowu. Na miejscu kierowcy, zaraz po powrocie do domu sprawdziłabym, gdzie jest ten cholerny stadion . Wreszcie wsiadł młodziutki chłopak z przypiętym numerem startowym. Teraz to już wiedzieliśmy, że nie możemy go spuścić z oka, to trafimy. O rzeczywiście. Dwa przystanki dalej wysiadł. Za nim wszyscy biegacze. Dobrze, że nie poszedł do babci na obiad, tylko udał się prosto na stadion .
W Skotnikach upał. Duszno i przedburzowo. Mnie męczą zakwasy i trochę jakby śpiąca jestem (pobudka o 5:52). Długo myślę i chodzę z kartką w tę i spowrotem. Robię sobie krótką przebieżkę. I natychmiast podejmuję decyzję. Wiem, że dziś nie dam rady, że upał i ewentualny brak wody (bo nic ze sobą nie mam) mnie zabiją. A jak nie zabiją, to zabiorą przyjemność z biegania.
Jeszcze przez moment żałuję decyzji i myślę jakby tu zmienić numer, ale znowu wychodzi słońce.
Plączę się po stadionie i usiłuję się rozgrzać. Nagle wołają nas na start. Jakoś tak znienacka. Choć pora jest dobra. Start! Chwila po stadionie, potem asfalt. Jakiś kilometr w dół, zakręt, kilometr pod górę, zakręt, płasko, zakręt, zakręt, stadion, meta. W gardle sahara i piekło. Wody na mecie brak. Upał. Kładę się na trawie. Pocę się całym ciałem. Dosłownie pływam. Powoli dochodzę do siebie.
Przepraszam, ale reszta jutro, bo mąż mi światło gasi i każe iść spać. Trza się trochę słuchać męża...
KOMENTARZE
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
Ciąg dalszy:
Postanowiłam, że skoro biegnę krótki dystans, to będę walczyć do upadłego. Biegniemy w dół. Staram się wyprzedzać kobiety, które mam w zasięgu wzroku. Nie jest to łatwe, ale powoli, powoli jakoś idzie. Pod górę. W płucach już mam piekło, sapię jak parowóz, ale nogi jeszcze mają siłę. Gdzieś tam daleko majaczy kobieca sylwetka. Wezmę ją! Łatwo powiedzieć... Zamykam na chwilę oczy i dociskam. Sylwetka się zbliża. Jest, wyprzedziłam. Ale krótko trwa moja radość. Teraz ja jestem na celowniku i widzę jak leciutko jestem wyprzedzana. Przez moment odpuszczam. Myślę sobie: po co mi to, nie mam już siły. Ale w głowie odzywa się głos: jak nie masz siły to przyspiesz. Jest delikatna góreczka i za chwilę skręt na stadion. Przyspieszam. Ulica jest zajęta, więc wyprzedzam po trawce. Teraz pędzę, ile sił w nogach. Już meta jest na wyciągniecie ręki. Kątem oka widzę, że ktoś się zbliża. Muszę jeszcze docisnąć, bo przecież na samej mecie się nie dam, ale chyba już mi się to nie udaje.
Ta końcówka jest naprawdę mordercza. Mam czarno przed oczami. W głowie się kręci. Ktoś mi wiesza medal na szyi, chyba Moniś coś do mnie mówi, kładę się, zamykam oczy i... powoli wracam do żywych.
Gdy już wiem jak się nazywam, otwieram oczy i rozglądam się za jakąś wodą. Przy mecie stoi parę butelek. Proszę o jedną i wypijam. Jestem zadowolona. Dałam z siebie naprawdę wszystko! Czas marny. 2.500 m a czas powyżej 13 minut. Leciutko to powinnam zrobić w 12 minut, ale pewnie ta pogoda, i te zakwasy i ten kilometr pod górkę...
Gdzieś tam widzę jak ktoś chodzi z kartkami, na których są wyniki. Zaglądam przez ramię i...
Aleksandra Pietrzyk M3-1 miejsce. Parę sekund za mną dziewczyna, którą z takim poświęceniem wyprzedziłam.
Walka, którą rozegrałam tuż przed stadionem, to była walka o 1 miejsce w kategorii wiekowej!
Postanowiłam, że skoro biegnę krótki dystans, to będę walczyć do upadłego. Biegniemy w dół. Staram się wyprzedzać kobiety, które mam w zasięgu wzroku. Nie jest to łatwe, ale powoli, powoli jakoś idzie. Pod górę. W płucach już mam piekło, sapię jak parowóz, ale nogi jeszcze mają siłę. Gdzieś tam daleko majaczy kobieca sylwetka. Wezmę ją! Łatwo powiedzieć... Zamykam na chwilę oczy i dociskam. Sylwetka się zbliża. Jest, wyprzedziłam. Ale krótko trwa moja radość. Teraz ja jestem na celowniku i widzę jak leciutko jestem wyprzedzana. Przez moment odpuszczam. Myślę sobie: po co mi to, nie mam już siły. Ale w głowie odzywa się głos: jak nie masz siły to przyspiesz. Jest delikatna góreczka i za chwilę skręt na stadion. Przyspieszam. Ulica jest zajęta, więc wyprzedzam po trawce. Teraz pędzę, ile sił w nogach. Już meta jest na wyciągniecie ręki. Kątem oka widzę, że ktoś się zbliża. Muszę jeszcze docisnąć, bo przecież na samej mecie się nie dam, ale chyba już mi się to nie udaje.
Ta końcówka jest naprawdę mordercza. Mam czarno przed oczami. W głowie się kręci. Ktoś mi wiesza medal na szyi, chyba Moniś coś do mnie mówi, kładę się, zamykam oczy i... powoli wracam do żywych.
Gdy już wiem jak się nazywam, otwieram oczy i rozglądam się za jakąś wodą. Przy mecie stoi parę butelek. Proszę o jedną i wypijam. Jestem zadowolona. Dałam z siebie naprawdę wszystko! Czas marny. 2.500 m a czas powyżej 13 minut. Leciutko to powinnam zrobić w 12 minut, ale pewnie ta pogoda, i te zakwasy i ten kilometr pod górkę...
Gdzieś tam widzę jak ktoś chodzi z kartkami, na których są wyniki. Zaglądam przez ramię i...
Aleksandra Pietrzyk M3-1 miejsce. Parę sekund za mną dziewczyna, którą z takim poświęceniem wyprzedziłam.
Walka, którą rozegrałam tuż przed stadionem, to była walka o 1 miejsce w kategorii wiekowej!
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
Czas na spowiedź
Poniedziałek - z założenia niebiegowy
Wtorek - zaraz po pracy poszłam na zebranie z rodzicami, a po zebraniu miałam kolejne zebranie z rodzicami. Wróciłam do domu o 20.30. Głodna wściekle i bardzo zmęczona. Chęci do biegania były, ale przecież nie z pełnym żołądkiem.
Środa - zabrakło chęci.
Czwartek - zgrzeszyłam podwójnie. Kupiłam lody. 500 ml. Zjadłam w całości. Sama. A że za łakomstwo się płaci, to całe popołudnie i wieczór cierpiałam z powodu żołądka.
Piątek - jak wychodziłam do pracy był skwar, jak wracałam było już zimno, więc prawdopodobnie coś się działo z ciśnieniem. Miałam wrażenie, że ktoś włożył mi głowę w imadło i ściska. Poszłam wcześniej spać.
Sobota - a nie, dziś już pobiegałam.
Ale żeby nie było, że tak całkowicie zaległam na kanapie, to trochę tam gdzieś sobie poćwiczyłam. A nawet pobiegałam krótkie odcinki na trasie dom, szkoła, praca .
28 maja 2011 (sobota)
BiegamBoLubię
5 x 5 min. w tempie na 10 km
+ przerwy po 1 min. w marszu
Wyszło nieco ponad 5 km.
Jak zwykle fajny trening. Po raz pierwszy chyba nie przesadziłam z prędkością i wiem, że dałabym radę na zawodach uciągnąć to tempo z pięciominutówek. Na dodatek - pogoda idealna dla biegacza. Około 15-16 stopni i pod koniec lekki deszczyk, który na chwilkę przerodził się w większy. Nic by mi on nie przeszkadzał, gdyby nie to, że miałam w planie spędzić resztę dnia na świeżym powietrzu - Piknik Szkolny, Piknik Krowoderski (dzielnica, w której mieszkamy) i jeszcze coś tam na Błoniach. Czy wszystkie fajne imprezy musiały dziać się jednego dnia? I na dodatek - deszczowego dnia? Wymiękłyśmy i wróciłyśmy do domu zaraz po szkole. I bardzo dobrze, bo jednak zmęczona byłam.
Jutro myślałam o Interrunie, ale cena mnie zdecydowanie zniechęciła. Wystawiam za to darmowo silną reprezentację w postaci dzieci. Niech wybiegają energię.
Właśnie też się okazało, że na Błoniach zaczął się Kwietny Bieg, więc pewnie się zapiszę i machnę kilka kółeczek .
KOMENTARZE
Poniedziałek - z założenia niebiegowy
Wtorek - zaraz po pracy poszłam na zebranie z rodzicami, a po zebraniu miałam kolejne zebranie z rodzicami. Wróciłam do domu o 20.30. Głodna wściekle i bardzo zmęczona. Chęci do biegania były, ale przecież nie z pełnym żołądkiem.
Środa - zabrakło chęci.
Czwartek - zgrzeszyłam podwójnie. Kupiłam lody. 500 ml. Zjadłam w całości. Sama. A że za łakomstwo się płaci, to całe popołudnie i wieczór cierpiałam z powodu żołądka.
Piątek - jak wychodziłam do pracy był skwar, jak wracałam było już zimno, więc prawdopodobnie coś się działo z ciśnieniem. Miałam wrażenie, że ktoś włożył mi głowę w imadło i ściska. Poszłam wcześniej spać.
Sobota - a nie, dziś już pobiegałam.
Ale żeby nie było, że tak całkowicie zaległam na kanapie, to trochę tam gdzieś sobie poćwiczyłam. A nawet pobiegałam krótkie odcinki na trasie dom, szkoła, praca .
28 maja 2011 (sobota)
BiegamBoLubię
5 x 5 min. w tempie na 10 km
+ przerwy po 1 min. w marszu
Wyszło nieco ponad 5 km.
Jak zwykle fajny trening. Po raz pierwszy chyba nie przesadziłam z prędkością i wiem, że dałabym radę na zawodach uciągnąć to tempo z pięciominutówek. Na dodatek - pogoda idealna dla biegacza. Około 15-16 stopni i pod koniec lekki deszczyk, który na chwilkę przerodził się w większy. Nic by mi on nie przeszkadzał, gdyby nie to, że miałam w planie spędzić resztę dnia na świeżym powietrzu - Piknik Szkolny, Piknik Krowoderski (dzielnica, w której mieszkamy) i jeszcze coś tam na Błoniach. Czy wszystkie fajne imprezy musiały dziać się jednego dnia? I na dodatek - deszczowego dnia? Wymiękłyśmy i wróciłyśmy do domu zaraz po szkole. I bardzo dobrze, bo jednak zmęczona byłam.
Jutro myślałam o Interrunie, ale cena mnie zdecydowanie zniechęciła. Wystawiam za to darmowo silną reprezentację w postaci dzieci. Niech wybiegają energię.
Właśnie też się okazało, że na Błoniach zaczął się Kwietny Bieg, więc pewnie się zapiszę i machnę kilka kółeczek .
KOMENTARZE
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
31 maja 2011 (wtorek)
Czas: 01:02:11· Dystans: 10km 400m · Tempo: 00:05:58/km
Wczoraj wieczorem postanowiłam, że będę biegać dziś RANO. To było trudne postanowienie, bo zwyczajny śpioch jestem. Pierwszy raz obudziłam się o 3:56 i pomyślałam, że mowy nie ma o porannym bieganiu. Ale rzut oka na zegarek mnie uspokoił i mogłam dalej spać. Budziłam się jeszcze wielokrotnie. Za każdym razem stwierdzałam, że to bardzo głupi pomysł takie poranne bieganie. W końcu tuż przed szóstą nie wytrzymałam i wstałam.
To był całkiem przyjemny trening. Jeszcze lekki chłodek, jeszcze słońce nie piekące, jeszcze mało samochodów i ludzi. I nawet czas wyszedł zadziwiająco dobry, choć przecież na czczo.
Ogólnie myślę sobie, że fajne są takie poranne treningi. Zazdroszczę osobom, które nie mają problemów z porannym wstawaniem.
Na tę chwilę czuję się wspaniale! Ile to dodatkowej energii daje takie ranne bieganie!
KOMENTARZE
Czas: 01:02:11· Dystans: 10km 400m · Tempo: 00:05:58/km
Wczoraj wieczorem postanowiłam, że będę biegać dziś RANO. To było trudne postanowienie, bo zwyczajny śpioch jestem. Pierwszy raz obudziłam się o 3:56 i pomyślałam, że mowy nie ma o porannym bieganiu. Ale rzut oka na zegarek mnie uspokoił i mogłam dalej spać. Budziłam się jeszcze wielokrotnie. Za każdym razem stwierdzałam, że to bardzo głupi pomysł takie poranne bieganie. W końcu tuż przed szóstą nie wytrzymałam i wstałam.
To był całkiem przyjemny trening. Jeszcze lekki chłodek, jeszcze słońce nie piekące, jeszcze mało samochodów i ludzi. I nawet czas wyszedł zadziwiająco dobry, choć przecież na czczo.
Ogólnie myślę sobie, że fajne są takie poranne treningi. Zazdroszczę osobom, które nie mają problemów z porannym wstawaniem.
Na tę chwilę czuję się wspaniale! Ile to dodatkowej energii daje takie ranne bieganie!
KOMENTARZE