Osoba mająca dyskopatię spowodowaną z zupełnie innych powodów niż bieganie podejmuje ogromne ryzyko biegając, bo ono tą dolegliwość potęguje; jak w moim poście.
To brzmi bardzo rozsądnie, tak ogólnie, w związku z wieloma problemami w aparacie ruchu. Generalnie po moich ~2 latach prób biegania dochodzę do wniosku, że każdy kto chce się za to zabrać, a wcześniej spędził naście lat siedząc i hodując garba to powinien rozpocząć od wizyty u fizjoterapeuty albo jakiegoś trenera motoryki (w sumie mi właśnie pomógł mocno taki trener z Katowic). Pamiętam, że pierwsze kilka miesiący biegania były jak marzenie, progres, przyjemność, zero bólu i można biegać (tak mi się wydawało) tyle ile się chce. A że stopy stawiałem nie równolegle, a w 90 stopni, to co z tego? A że rozciągania kanapowego za nic nie mogłem sensownie zrobić, to co z tego? A że nie byłem w stanie usiąść po turecku, kogo to obchodzi. Bieganie to zdrowie!
Tylko, że jak zaczęło się sypać to wszystko. Wszystko się spotęgowało do takiego stopnia, że cierpiałem na wycieczkach w górach i nie bardzo mogłem iść z kolegami na niedzielną siatkówkę. Niby narzekałem tylko na ból w stopach, ewentualnie shin splints, ale to jasne, że to nie o nie chodziło u źródła. Teraz jest wciąż daleko do mojej satysfakcji (tym bardziej, że obok mam żonę, której mobilność jest wybitna), ale przynajmniej dzięki uwagom trenera przyg. motorycznego i własnej pracy stawiam równolegle stopy, czuję, że poślad zaczął pracować podczas codziennego życia. W sumie dopiero teraz czuję, że mogę zacząć biegać.