Redakcja Bieganie.pl
Jest to opowieść długa. Tak długa, jak dystans króla biegów, maratonu.
Dzisiaj zatem tylko jak do tego doszło. By nie pogubić się w chaosie różnych
towarzyszących temu wydarzeń rozpocznę mą opowieść od końca.
Jest październik, w Poznaniu nietypowa jesień i atmosfera wielkiego
biegu.
Ulegając tej psychozie nieomal, jakiś tam (czyli ja) biegaczyna postanawia
spróbować maratonu. Co to znaczy biegaczyna? Ano to, że 10km to był dystans jego
możliwości, biega(ł) sobie wokół parków, nad Wartą (to informacja tylko dla
poznaniaków), czasami gdzieś w lesie, czasami między blokami – i to
wszystko.
Biegaczyna już ponad rok temu, co prawda niechętnie, ale przyznał się światu
do swych pięćdziesiątych urodzin. Biega od zawsze (ale to już całkiem inna
historia) jednak nigdy nie przebiegł więcej niż to co sobie kiedyś założył,
biegał nieregularnie, jak przystało na biegaczynę.
Aż tu nagle grom z jasnego nieba.
Maraton. W jego ukochanym Poznaniu, w jego utęsknionym (magicznym) roku 2000.
To czyste szaleństwo – twierdzi żona. To głupota i nieodpowiedzialność –
podpowiadają życzliwi.
Ja dodam tylko że mieli rację. O maratonie dowiedziałem się dwa tygodnie
przed startem i teraz czytelniku: chwyć się oparć krzesła.
Przygotowania do niego rozpocząłem na jeden tydzień przed startem. Słownie:
jeedeen tydzień.
Czy jest ktoś wśród czytelników kto mi odpisze że nie jestem (byłem) wariatem?
Ojciec dwóch synów: jeden dorosły, drugi malutki – jak moje możliwości przed
tym startem.
Drogi czytelniku! Jeszcze nie puszczaj się tego oparcia, dodam jeszcze
coś.
Jako rozpoczęcie tych przygotowań postanowiłem przebiec dla sprawdzenia swych
możliwości ni mniej, ni więcej tylko maraton na tydzień przed
startem. Nadal podtrzymuję pytanie, czy jest ktoś……
Prawie przebiegłem. A tylko prawie, bo poważnie naderwałem ścięgno (boli do
dzisiaj) a start był za 6 dni. A może jest ktoś, kto czytając to w tym miejscu
nadal wierzy, że wystartowałem? Uprzedzę fakty. Wystartowałem.
Teraz możesz czytelniku już się puścić, bieg ukończyłem w regulaminowym
czasie. W swej kategorii wcale nie byłem ostatni, a na mecie płakałem jak
dziecko. Na starcie nie wiedziałem gdzie się przypina numer startowy: z przodu
czy z tyłu, a na widok zwykłych tenisówek które założyłem na nogi ludzie
(zawodnicy) zaczęli się śmiać, na szczęście nie wszyscy. Czy w takiej sytuacji
można pisać dalej? Tak, kiedy opadną łzy tamtej chwili. Mam nadzieję, że Ty nie
płaczesz czytelniku ze złości nad zmarnowanym czasem i chętnie przeczytasz ciąg
dalszy tych wynurzeń za kilka dni.
A co ma sex do tego? Ano, ma dużo. Kiedy w pracy rozniosła się wieść o
biegaczynie, który stał się biegaczem, pani Krysia z sekretariatu przestała na
mój widok obciągać, zawsze przykrótkawą, spódniczkę pozostawiając swe kolana w
zasięgu mojego wzroku.
I to by było na tyl… ko tyle.
Biegaczyna