Redakcja Bieganie.pl
W trakcie imprez sportowych, oprócz bohaterskich zmagań różnych herosów i
masochistów z własną słabością, dystansem, przeciwnym wiatrem i stromymi
podbiegami, zdarza się mnóstwo sytuacji – czasem śmiesznych, czasem groźnych, a
czasem wkurzających, które na długo zostają w pamięci. Myślę że każdy biegacz ma
takie przeżycia. Z czasem o wielu imprezach pamięta się jedynie dzięki takim
zdarzeniom. Ponieważ "zaliczyłem" już mnóstwo startów, zebrała się więc niezła
kolekcja takich wspomnień. Przedstawiam poniżej drobny wybór. Wszystkie opisane
poniżej przypadki są prawdziwe. We wszystkich brałem udział osobiście lub byłem
ich naocznym świadkiem.
Koniec lat osiemdziesiątych. Jako początkujący biegacz biorę udział w
memoriale Tomasza
Hopfera. Bieg na 10000m rozgrywany jest na bieżni stadionu Warszawianki w
Warszawie. Nie dysponowałem wtedy stoperem, a o zegarku elektronicznym nie
miałem nawet co marzyć. Po biegu przez kilkadziesiąt minut szukałem kogoś, kto
podałby mi mój rezultat. W końcu trafiłem na sędzinę z plakietką PZLA. Na moje
pytanie o wyniki słyszę: "po co panu wyniki, przecież to rekreacja". Byłem tak
zszokowany, że nawet z nią nie dyskutowałem. Po co wogóle tam przyjechałem i
zawracam im głowę zamiast iść na piwo?
Połowa lat osiemdziesiątych. Ponieważ mieszkałem wtedy bardzo blisko AWF w Warszawie, wybrałem się
obejrzeć mistrzostwa tej uczelni w LA. W biegu na 1500 metrów liczną stawkę
podzielono na trzy serie, rozgrywane na czas. Podczas którejś serii ktoś
niechcący wyciągnął kabel zasilający fotokomórkę. Nikt (!) nie mierzył czasu
ręcznie. Studenci się przebiegli. Nie wiem jak rozstrzygnięto sprawę
kolejności.
Połowa lat dziewięćdziesiątych. Koło, renomowany, ogólnopolski bieg na 10km.
Przybiegam na metę w czasie nowego rekordu życiowego. Po jakimś czasie pojawia
się komunikat. Nie wierzę własnym oczom – wynik ponad 20 sekund gorszy niż sobie
"złapałem". Czyżbym aż tak się pomylił? Pytam kolegów z grupy z którą tu
przyjechałem. Każdemu podano inny wynik niż sobie zmierzył. Co najdziwniejsze u
każdego różnica jest inna, waha się od 5 do 50 sekund. Zaczepiam kilku trenerów,
których zawodnicy brali udział w tym biegu. U nich jest to samo. Co za ulga, to
nie wina mojego stopera. Zapisuję sobie rekord według własnego pomiaru, ale
niesmak zostaje.
Rok 1994, bieg z okazji otwarcia pierwszego kawałka pierwszej lini metra w Warszawie.
Skrzyżowanie biegu ulicznego z biegiem na orientację. Startuje się pojedynczo,
co minutę. Każdy ma w dłoni 10 biletów. Na każdej stacji trzeba skasować jeden
bilet i okazać komplet na mecie. Czas mierzą jacyś ludzie z orientacji. Na
starcie rozglądam się wśród rywali: jeden wyczynowiec i sami nieznani mi ludzie,
pewnie zupełni amatorzy, powinienem być drugi. Na mecie sędziowie zapisują mi
czas o 4 minuty gorszy niż w rzeczywistości uzyskałem. I tak jestem drugi, ale
jakby dopisali mi jeszcze minutę już bym nie był.
Połowa lat osiemdziesiątych. Bieg przełajowy na Polu Mokotowskim w Warszawie
organizowany dla studentów przez SGPiS. Trasa składała się z dwóch okrążeń po
około 800m. Startowało dwóch moich kolegów – rywali. Byli lepsi ode mnie. Dość
naiwnie łudziłem się jednak, że jeśli bieg będzie prowadzony w wolnym tempie, to
może zaskoczę ich na finiszu i wygram. W biegu brał też udział, jako student
uniwersytetu, przyszły olimpijczyk w chodzie sportowym (ale nie był to Korzeniowski),
posiadający wtedy 1 klasę sportową. Ale chód to nie bieg, nie uważałem go za
groźnego rywala. Po starcie było wolno i bez problemów trzymałem się czołówki,
nadzieja w sercu rosła. Jednak już w połowie pierwszego okrążenia chodziarz
ruszył jak klasyczny sprinter. Nawet nie próbowałem się przytrzymać. Mistrz
marszu, kończąc okrążenie na pozycji lidera, wyrzucił ramiona w górę. Jakże
musiał być zaskoczony kiedy dowiedział się że jest jeszcze jedno "kółko".
Wkrótce już minąłem go jak "furmankę" ale faworyci zdążyli mi "odjechać".
Bieg im. Tomasza Hopfera na 10000m na stadionie Dziesięciolecia w Warszawie.
Po każdym okrążeniu sędzia krzyczy ile zostało do końca. W pewnym momencie coś
się nie zgadza. Odkrzykuję że się pomylił i biegnę dalej. Po następnym okrążeniu
on swoje, a ja swoje. Ta specyficzna rozmowa trwa przez kilka kółek. W pewnym
momencie dociera do mnie że nie mam racji. Ale "kaszana", nie umiem liczyć do
25.
Jakieś dwa czy trzy miesiące później. Wielobój biegowy na stadionie
Dziesięciolecia. Biega się 3, 2 i 1 kilometr. Przerwy między biegami – około 15
minut. Liczy się suma czasów. W czasie biegu na 3 kilometry sędzia dość szybko
przegapił jedno okrążenie. Natychmiast to zauważyłem, ale pomny poprzedniego
doświadczenia nie próbuję dyskutować – może jednak znów nie mam racji. Na własny
użytek "łapię" sobie czas na trójkę i biegnę dalej. Potem okazało się że wszyscy
to zauważyli, tylko nikt nie zwrócił sędziemu uwagi.
Pewne rzeczy są zabawne na zawodach TKKF-u, ale co innego Mistrzostwa
Polski.
Rok 1995, Polsko-Białoruskie akademickie mistrzostwa w LA. Poważne zawody,
startuje wielu kadrowiczów i przyszłych olimpijczyków z Atlanty i Sydney. Jedną
z najsłabiej obsadzonych konkurencji jest bieg na 10000 metrów (akurat dla mnie
to świetnie). Startuje nas tylko ośmiu. Sześciu z każdej konkurencji wchodzi na
podium. Biegnie mi się słabo, ale jestem na szóstej pozycji. Wiem, że to tylko
dzięki słabej obsadzie, tym niemniej jest to dla mnie duży sukces. Wpadam na
metę i słyszę jak białoruski sędzia każe mi biec jeszcze jedno koło. Polski
sędzia mu przeczy, ale to białoruski jest głównym w tej konkurencji. Próbuję
dyskutować, ale nic nie udaje mi się wskórać.
Po około 20 sekundach ruszam dalej, cóż robić. Dwaj ostatni zawodnicy,
reprezentanci Uniwerytetu Poznańskiego, którzy w międzyczasie nadbiegli,
ostentacyjnie dają mi się jeszcze raz wyprzedzić. Nie ma to znaczenia, gdyż mam
nad nimi jeszcze jedno okrążenie przewagi, ale jest to miłe. Dostaję piękny
dyplom za szóste miejsce, ale czas na nim jest tragiczny – jedno kółko więcej
plus dyskusja z sędzią dały około 2 minut ekstra.
Rok 1997, bieg z okazji rocznicy krakowskiego AWF i krakowskiego radia.
Start i meta na krakowskim rynku. Piękna pogoda, mnóstwo ludzi, specjalna
estrada zbudowana obok sukiennic – widać że organizatorzy włożyli mnóstwo pracy
i pieniędzy. Jedno ale: trasa. Miało być 10 kilometrów, było może 11 i pół, ale
to nic.
Prawdziwym kuriozum był jej przebieg. Najpierw długa pętla, potem krótka,
której część pokrywała się z długą i potem znów długa zakończona dobiegiem do
mety, będącym wycinkiem krótszej pętli. Ponieważ stawka bardzo się rozciągnęła –
wyniki zawarły sie między 35 minut a 1 godzina 25 minut, wytworzyła się
sytuacja, że jednym chodnikiem biegli ci, którzy kończyli pierwszą dużą pętlę i
mieli wbiec na małą, ci co kończyli małą i mieli zacząć drugą dużą oraz ci,
którzy kończyli drugą dużą.
Powstało zamieszanie, sędziowie na skrzyżowaniu zupełnie się pogubili. Efekt
był taki, że niemal każdy przebiegł inny dystans. Po biegu wybuchły ostre
kłótnie między zawodnikami starszych kategorii wiekowych próbujących ustalić
między sobą, kto ile przebiegł.
W AZS był sprinter, charakteryzujący się wielkim talentem – może na miarę
reprezententa Polski – wielką gadatliwością, oraz wielkim pociągiem do
trunków.
W 1986 roku, były rozgrywane zawody akademickie w Łodzi. Nasz mistrz pojawił
się w bramce stadionu w stanie wyraźnie wskazującym na spożycie. Prawdę mówiąc
ledwo trzymał się na nogach. Sędziowie go oczywiście nie wpuścili. Przeszedł
trybuną i od tyłu wszedł w okolice startu na 100 metrów. Próbował zająć miejsce
w blokach, ale nie bardzo mu to szło. W końcu został definitywnie wypędzony
przez sędziów z bieżni.
Skruszony poszedł na trybuny i usiadł koło jakiejś obcej dziewczyny. Zaczął
coś do niej "nawijać". Po kwadransie, w naszej drużynie zaczęło narastać
zainteresowanie, jak też ona wytrzymuje ten pijacki bełkot. Po półgodzinie
wszyscy byli zszokowani. Wytrzymała chyba z godzinę, po czym nastąpiła przerwa w
zawodach i wszyscy poszli na obiad. Potem okazało się że w przerwie naszych
zawodów, były rozgrywane zawody dla głuchoniemych!
W trakcie warszawskich juwenaliów, w roku 1998, był rozgrywany bieg piwny.
Polegał on na tym, że na dystansie około 2km były cztery punkty w których
zawodnicy musieli wypić po ćwierć litra piwa. Frekwencja była olbrzymia,
wystartowało około 100 studentów.
Stawka podzieliła się na dwie grupy. Pierwsza naprawdę się ścigała. Niektórzy
przyznali potem, że nieco oszukiwali. Uwielbiam piwo. Mimo to szybkie
przełknięcie szklanki, kiedy ma się ciemno przed oczami, serce wali 200 razy na
minutę, a obok uciekają rywale, jest naprawdę bardzo trudne. Druga część
zawodników (znacznie większa) zdawała się znać ten problem, a chcąc zapewne
walczyć fair, spędzali zadziwiająco dużo czasu na poszczególnych punktach.
Niestety nie wiem ilu zawodników nie sprostało trudom trasy i nie ukończyło
wyścigu.
Rok 1991, reprezentacja Uniwersytetu Warszawskiego wybiera się na sztafetę
kościuszkowską do Krakowa. Sztafeta ta, rozgrywana co roku 24 kwietnia na
pamiątkę przysięgi na Rynku w Krakowie, wiedzie trasą od Politechniki przez
Rynek, Wawel, na Kopiec Kościuszki. Jest ona podzielona na 5 odcinków o długości
od 700m do 2km. Startują zespoły studenckie, wszyscy uczestnicy muszą podczas
weryfikacji przedstawić legitymacje.
Mamy bardzo mocną ekipę i bojowe nastroje. Wszyscy jesteśmy w życiowej
formie. Spotykamy się rano na dworcu Centralnym. Minuta do odjazdu pociągu
Intercity, a nas jest tylko czterech. Nie ma na co czekać, wsiadamy. Pociąg
odjeżdża. Brakuje najmocniejszego naszego zawodnika. Przeszukujemy cały skład,
może wsiadł na Wschodnim, a może w ostatniej chwili wskoczył do innego wagonu.
Nic z tego, nie ma go. Udaje się sprzedać jego bilet jakiemuś spóźnionemu
żołnierzowi za pół ceny – mniejsze straty.
Zaczynamy rozważać sytuację. Ktoś musi przebiec dwa odcinki. Tylko które? Dwa
najkrótsze, czy też najdłuższy i najkrótszy? W jakim układzie stracimy najmniej
czasu? Ale jak to zrobić? Odcinki są krótkie, najdłuższy zajmie około 6 minut,
całość jakieś 17-18 minut. Między pierwszą a ostatnią strefą zmian około 12
minut. Nie mamy nikogo do pomocy.
Szukając w pociągu nieobecnego kolegii zauważyliśmy ekipę NZS-u jadącą do
Krakowa na jakąś imprezę. To są studenci UW!!! Mogą startować w sztafecie. Udaje
się zwerbować jednego. Ma legitymację studencką i chęć. To jego jedyne walory,
ale bez niego w ogóle nie wystartujemy. Ktoś z nas pożycza mu buty biegowe, sam
będzie biegł w podróżnych. Drugi daje mu spodenki, sam pobiegnie w dresie; ktoś
inny ma zapasową koszulkę. Wystawiamy go na pierwszą zmianę. Wydaje się być
najłatwiejsza, poza tym startuje się w tłumie, to zawsze pomaga, później stawka
się rozciągnie.
Bieg. Kolega w strefie zmian, na Rynku, daremnie czeka na naszego ochotnika.
Przebiegają kolejno wszystkie zespoły. W końcu w perspektywie ulicy nie widać
już nikogo. Sędziowie pytają się kolegi co z naszą drużyną? Nagle jest! Prawie 2
minuty za liderem (na 1400 metrowym odcinku), tuż przed samochodem z napisem
"koniec biegu". Kolega odbierając pałeczkę nie widzi przed sobą nikogo. Kończymy
na 13 miejscu na 24 sztafety. Była szansa na trzecie miejsce. Dyplom za udział
oddajemy NZS-siakowi na pamiątkę. To przecież nie jego wina.
1986 rok. Zabrze, Halowe Mistrzostwa Klubów Uczelnianych. Zawody kończy
sztafeta 4×250 metrów. Mamy bardzo mocnych sprinterów, liczymy na ich
zwycięstwo. Trybuna w hali jest po przeciwnej stronie niż meta i strefy zmian.
Nasi "ciągną" świetnie. Nagle jeden z nich wychodząc z łuku na ostatnią prostą,
około 50 metrów przed metą zaczyna dziwnie podskakiwać, tak jakby utykał. Na
trybunie wszyscy się zrywamy. Nie widać co tam się stało. Czyżby kontuzja
"dwugłowca"?
Po biegu delikwent spokojnie podchodzi do trybuny. Na nasze niespokojne
pytania odpowiada – "wyszedł mi, musiałem sobie poprawić". Nasza sztafeta
zdobyła wtedy medal, ale nie pamiętam jakiego koloru.
Memoriał płk. Woźniaka na stadionie WAT w Warszawie. Bieg na 800 metrów. Stadion ma nawierzchnię
ceglastą. Na łuku przy wyjściu na ostatnią prostą bieżnia przypomina plażę,
tylko przy samym krawężniku pas twardej nawierzchni. Nasz zawodnik wchodzi w
wiraż na trzeciej pozycji. Dysponuje on piorunującym finiszem i liczymy na jego
zwycięstwo. Niestety, w krytycznym miejscu biegnący na drugiej pozycji zawodnik
nie wytrzymuje tempa i wyraźnie zwalnia. Nasz nie może w tym miejscu wyprzedzać
bo zakopie się w sypkim piachu. Lider i nadzieja zwycięstwa oddalają się
definitywnie.
Nasz zawodnik podchodzi zły do trybun i relacjonuje w biegowym slangu
przebieg wydarzeń – "…szykuję się do ataku, a tu mi nagle na łuku staje…" –
"I co?!!" przerywa mu w tym miejscu, poczerwieniała nagle na twarzy żona.
14 lipca, 1994 rok. Bieg zorganizowany przez ambasadę Francji. Wielka feta.
Wśród uczestników będzie rozlosowany samochód. Olbrzymia frekwencja. W
najdłuższym biegu na 14km startuje około 200 zawodników. Startuje także Dionicio
Ceron z Meksyku, uznany w poprzednim sezonie za najlepszego maratończyka
świata.
Trasa wiedzie głównymi ulicami Warszawy, a końcowa część przez park Agrykola.
Biegnę około 40 metrów za jakimś zawodnikiem. W pewnej chwili widzę że atakują
go dwa wielkie psy. Są na szczęście w kagańcach. Para właścicieli idzie sobie
kilkadziesiąt metrów dalej, zupełnie nie reagując. Kobieta macha sobie wesoło
smyczą – do czegoś się ta smycz przydaje. Dobiegam w kilka sekund do miejsca
starcia. Jeden pies zwraca się do mnie. Mam za sobą ponad 9 km ostrego biegu w
morderczym upale. Jestem naładowany adrenaliną. Mam też w pamięci cała kolekcję
incydentów z psami i ich właścicielami. Bez chwili wachania wymierzam potężnego
kopniaka w sam pysk. Głowa psa odskakuje, zza kagańca pryska ślina i coś jeszcze
(zęby?). Oba psiska odskakują i pokornieją.
Ruszam natychmiast dalej – to jest przecież wyścig. Dopiero w tym momencie
reagują właściciele. Słyszę "kurwy" pod swoim adresem. Nie pozostaję dłużny.
Kobieta zamierza się na mnie smyczą, faceta nie widzę. Widzę jednak
nadbiegających rywali, więc nie tracę czasu i biegnę dalej. To wszystko trwało z
5 sekund. Po biegu podchodzę do zawodnika którego zaatakowały psy. Chcę go
przeprosić za swoje zachowanie. Kopnąłem zwierzę, nabluzgałem w okropny sposób
jego właścicielom. Nie żałuję tych czynów, ale jest mi wstyd.
Zanim zdążyłem się odezwać, otrzymuję gorące podziękowanie za wybawienie z
opresji.
Bieg pamięci narodowej i mistrzostwa TKKF-ów w Bydgoszczy. Jedziemy jako
ekipa TKKF Piaski Warszawa. W pociągu jest dość tłoczno. Ekipa siedzi w kilku
przedziałach. Kolega przychodzi do nas pogadać. Gdy wraca do siebie okazuje się
że nie ma jego płaszcza. Został mu tylko dres z napisem Piaski Warszawa na
plecach.
Po zawodach idziemy do kawiarni z której zamierzamy wrócić na dworzec. Przy
wyjściu z kawiarni stoi trzech dryblasów. Widząc dres kolegi przyczepiają się do
nas – nie lubią warszawiaków. Rozpoczyna się dziwna procesja. Idziemy w stronę
dworca, a razem z nami bandziory próbujące nas sprowokować. Ulica którą idziemy
ma zwartą zabudowę a środkiem ciągną się głębokie na około 2m wykopy, odgrodzone
jedynie plastikową taśmą.
Nasza droga trwa już z dziesięć minut a stawka nieco się rozciągnęłą. Idę
mniej więcej w środku. Nagle widzę jak kilka metrów za mną jeden kolega, chwytem
godnym Andrzeja Wrońskiego, obezwładnia o 20 kilo większego od siebie bambra i
wrzuca go do wykopu. Jestem pełen podziwu, nie podejrzewałęm go o takie
umiejętności. Najagresywniejszy z bandziorów, który szedł na samym przodzie,
rusza na ten widok w tył. Biegnie między nami a wykopem. Próbuję zepchnąć go
nogą. Robi unik, ale wpada pod drugiego kolegę, który złożonymi rękami, jak
spychacz, wpycha go do rowu, po czym sam siłą rozpędu pikuje do jamy. Przeżywam
chwilę grozy, ale nasz błyskawicznie wyłazi.
Pierwszy bandzior w międzyczasie pozbierał się i też wyłazi. Dostaje jednak
od kogoś mocnego klapsa w policzek i spada z powrotem do dołu. Trzeci gość,
najspokojniejszy i najtrzeźwiejszy radzi nam spokojnie abyśmy "spadali" bo tamci
w dole zaraz wezwą kumpli. Uznajemy że ma słuszność i ruszamy truchtem w stronę
odległego jeszcze o około kilometr dworca. Tamci wyleźli w końcu z dołu i
próbują nas gonić. W powietrzu lecą jakieś butelki. Na dworcu kierujemy się
prosto do komisariatu. Nasi prześladowcy na ten widok znikają.
Ilu członków liczy sztafeta 4×100 metrów? Banalne pytanie, wiadomo, że
trzech. Liga międzyuczelniana w Warszawie. Zacięta walka pomiędzy Uniwersytetem,
Politechniką i WAT. Liczy się każdy punkt. Nasz zawodnik biegnący na trzeciej
zmianie dostrzega z przerażeniem, że nie ma komu przekazać pałeczki. Wykazuje
niesamowity refleks, przekłada pałkę z prawej do lewej ręki i biegnie dalej.
Jest oczywiście ostatni, ale to też daje drużynie kilka punktów, których by nie
było w przypadku nieukończenia biegu. Niesamowite jest to, że nie zauważyli tego
ani sędziowie, ani rywale. Nie jest to przykład fair play, ale czy
pamiętacie jak Maradona
strzelił bramkę Anglikom? Tamto widział prawie cały świat.
Giżycko, festiwal sportu akademickiego. Jeden dzień poświęcony lekkiej
atletyce. Świetna zabawa – każdy może spróbować wszystkiego. Skaczę w dal,
wzwyż, rzucam kulą. Na koniec mieszana sztafeta 20x100m. Nasz kapitan, ten sam,
który tak wybrnął w powyższym przypadku, ustala skład. 20 to jednak duża liczba,
łatwo się pomylić. Traf chciał, że pomylił się na swojej zmianie. Stojąc w
strefie zmian zorientował się że poprzednia nie została obsadzona. Było już
jednak za późno żeby coś zrobić. Ruszył więc w przeciwną stronę, "pod prąd", na
spotkanie nadbiegającego partnera, po spotkaniu go zawrócił i pobiegł 200 metrów
aby przekazać pałkę dalej. Razem zrobił około 300 metów z nawrotem o 180 stopni.
Tym razem to nie pomogło, była dyskwalifikacja.
Bieg przełajowy na dystansie 5km w ramach Crossu Bemowa organizowany przez
WAT w Warszawie w roku 1993. Trasa składa się z pętli 2 i 3 kilometrowej,
wiodących przez zarośla na placu ćwiczeń WAT-u. Kręte ścieżki prowadzą przez
okopy i sztuczne górki wśród gęstych chaszczy.
Razem z kolegą zdecydowanie prowadzimy po pierwszej, krótszej pętli. Wbiegamy
na drugą. W pewnym momencie znikają kolorowe bibułki wyznaczające trasę.
Zatrzymujemy się w gęstych krzakach. Tędy – pokazuję jakiś prześwit. Po stu
metrach znowu stajemy na rozdrożu wąziutkich ścieżynek… Tędy – kolega wybiera
jedną z nich. Sytuacja powtarza się kilka razy. W końcu wybiegamy na obszerną
łąkę. W oddali widać szutrową drogę prowadzącą w stronę stadionu. Nie mam
pojęcia czy "ścieliśmy" czy też nadrobiliśmy dystansu. Okazało się że okoliczne
dzieciaki pozdejmowały dla zabawy krepinę.
Bieg przełajowy w Pomiechówku. Trasa prowadzi przez las. Jestem w
rozciągniętej na 50 metów czteroosobowej grupce. Na granicy widzialności,
250-300 metrów przed nami, biegnie czołówka. Nagle, zdumiony, widzę że biegną
oni nam naprzeciw. Gdy już myślałem że spotkamy się, znikają mi niespodziewanie
z oczu. Po chwili już wiem. Jest skrzyżowanie dróg i ledwie widoczna strzałka z
wapna wskazująca skręt. Oni musieli przeoczyć, ale dość szybko zorientowali się
i zawrócili. Ich przewaga spadła do około 50 metrów. Gdyby nie oni, my też byśmy
pobiegli prosto. Meta biegu usytuawana jest na leśnej polanie. Gdy po biegu
spaceruję dochodząc do siebie, niespodziewanie widzę zawodników wpadających od
drugiej strony. To ci, którzy na feralnym skrzyżowaniu pobiegli prosto. W sumie
jest takich kilkunastu. Ktoś z organizatorów nie pomyślał!
Maj 1998. Upał. Startuję w lidze akadamickiej na 3km na stadionie AWF w
Warszawie. Po zawodach umawiam się z dwoma kolegami na piwo. Spotykamy się po
południu przy 500-metrowej bieżni. Popijamy piwo delektując się majowym słońcem.
Stadion tętni życiem. Parunastu gości gra w "nogę", kilka osób gimnastykuje się
przy drabinkach, ktoś truchta po bieżni. Obok, na stadionie piłkarskim, toczą
się rozgrywki WLSP (szóstki piłkarskie).
W pewnej chwili kolega, który rano "włożył" mi 10 sekund na "trójkę", zauważa
że nie zna jeszcze swojego rekordu na 500 metrów po dwóch piwach. Natychmiast
podchwytuję ten pomysł. Bez chwili namysłu, bez żadnej rozgrzewki ustawiamy się
na bieżni. Trzeci z nas bierze stoper – będzie mierzył czas.
Ja jestem w dość ciasnych spodniach, ale mam buty sportowe. Mój rywal jest w
sportowych spodenkach, ale na nogach ma zwykłe buty. Od razu narzucam mocne
tempo. Po dwustu metrach zaczyna mnie zatykać, brak najmniejszej choćby
rozgrzewki robi swoje. Już mam zwolnić, kiedy słyszę jak kumpel zaczyna nagle
zostawać. Dostaję bodźca jak na finiszu biegu na 800 metrów, zaciskam zęby i
"grzeję" nie zważając na palenie w płucach. Robię 1:24. W tych warunkach to
znakomity wynik. Kumpel przybiega jakieś 8 sekund po mnie. Bardzo rzadko udaje
mi się z nim wygrać, więc jestem bardzo zadowolony. Po biegu, wspólnie z sędzią
otwieramy po trzecim piwie.
Rok 1985. Oglądam mityng na stadionie AWF w Warszawie. Podziwiam herosów. Nie
przychodzi mi nawet do głowy, że już niedługo sam będę w takich brał udział.
W biegu na 10000 metrów startuje trzech zawodników. Po kilku okrążeniach
dzielą ich kilkudziesięciometrowe różnice. Po kilku kilometrach prowadzący
zawodnik rezygnuje z biegu. Wkrótce potem, biegnący teraz na drugim i ostatnim
miejscu, ma również dość. Podchodzi do jakichś znajomych na trybunie, blisko
miejsca z którego obserwuję zawody. Namawiają go oni do dalszego biegu. Po
kilkudziesięciu sekundach namowy skutkują i zawodnik rusza. Nie przekroczył on
wewnętrznego krawężnika bieżni!
Po następnych dwóch kołach sytuacja się powtarza. Po kolejnej przerwie, nasz
bohater znów rusza. Tym razem jedna z sędzin ma dość. Machając czerwoną
chorągiewką, każe mu zejść z bieżni. On nie reaguje i biegnie dalej. Sędzina
rusza w stronę mety, gdzie znajduje się sędzia główny zawodów, ale nim tam
dotrze, niezdecydowany biegacz zatrzymuje się znowu, teraz już definitywnie.
Jedyny, który ukończył, uzyskał rezultat około 32 minut.
Kolega postanowił wystartować na 3000m w zawodach halowych, rozgrywanych w
styczniu w hali AWF w Warszawie. Wybrałem się aby obejrzeć jego występ. Ogromne
było moje zdumienie kiedy zobaczyłem że staje on na starcie biegu na 800 metrów,
który w programie był 10 minut wcześniej. Mój kolega nie jest zbyt szybki, a
trenował raczej pod 10-20 kilometrów, dlatego start na 800 wydawał mi się
nielogiczny.
Co było do przewidzenia, został on od razu daleko z tyłu. Pod koniec
trzeciego okrążenia dogonił jakiegoś juniora dla którego tempo było zbyt mocne,
zamienił z nim jakieś uwagi i niespodziewanie zszedł z bieżni. Zaraz po biegu na
800 na starcie ustawili się zawodnicy biegnący na trójkę. Znowu zobaczyłem na
bieżni mojego kolegę. Okazało się, że na 800 wystartował przez pomyłkę!
Usłyszał komendy: "rozbierać się" i "na tory" więc zdjął dres i stanął na
starcie. Był zaszokowony tempem, ponieważ nie zdawał sobie sprawy że to nie
trójka. Dopiero dogoniony junior wyjaśnił mu sytuację. Ponieważ miał tylko 3
minuty odpoczynku po przebiegnięciu w szybkim tempie 600m, wynik uzyskany
później na 3000 daleko odbiegał od jego oczekiwań…