Pamiętnik maratończyka: byłem w sub-elicie maratonu nowojorskiego! | Mateusz Kałuża
Cześć! Tu Mateusz a to jest ostatnia część mojego maratońskiego dzienniczka. W tej odsłonie zamieni się on w pamiętnik dokumentujący jedno z moich biegowych marzeń, które ziściło się w chłodny listopadowy poranek. 2 listopada 2025 roku wystartowałem, wraz z 59 225 innymi uczestnikami, w rekordowym (pod względem frekwencji) 54. Maratonie Nowojorskim.
O moich przygotowaniach wraz z kluczowymi treningami przeczytacie w dwóch pierwszy częściach tej serii: część 1 oraz część 2. W dzisiejszym wpisie mam nadzieję zabrać Was za kulisy największego – w momencie pisania tego artykułu – maratonu na świecie, opowiadając jak wygląda start z perspektywy zawodnika sub-elity. Zacznijmy od początku…
Jak znalazłem się na starcie maratonu nowojorskiego?
Maraton Nowojorski, jak i również pozostałe sześć maratonów wchodzących obecnie w cykl serii Abbott World Marathon Majors, to prawdziwie długodystansowe wyzwanie zaczynające się na wiele miesięcy przed datą samej imprezy. Na wszystkie biegi obowiązuje system loteryjny typujący grono szczęśliwców z dziesiątek tysięcy zgłoszeń napływających z całego świata. Oprócz głównego losowania, są również ścieżki poboczne, m.in. charytatywne lub opierające się o minima czasowe, pozwalające na podniesienie szansy udziału aplikantom spełniającym dane kryteria. Ta ostatnia furtka była w tym roku moją przepustką na wycieczkę do amerykańskiej metropolii. Wynik 2:26:05 (brutto) z Tokio pozwolił mi zakwalifikować się do puli miejsc przydzielonej najszybszym biegaczom (wyłączając oczywiście ścisłą elitę), w kolejności od najlepszego wyniku.
Dzięki uzyskanemu czasowi organizator skontaktował się ze mną mailowo oferując miejsce w tzw. sub-elicie. Tych można co roku rozpoznać na trasie dzięki trzycyfrowym numerom startowym – w moim przypadku 552. Celem oferowanych udogodnień było zapewnienie jak najlepszych warunków w dniu wyścigu, które mogłyby mieć wpływ na wskazania zegara na linii mety. Jak zatem wyglądała moja niedziela w Nowym Jorku?
“Poranek” i transport w okolice startu
Stukając w klawiaturę słowo “poranek” uśmiecham się pod nosem, bo godzina 4:30 ma dla mnie niewiele wspólnego z tą porą. Uprzedzając – nie jestem aż tak szalony a moje startowe rutyny nie obejmują trzygodzinnej rozgrzewki. Za to jednym z pierwszych faktów, które usłyszycie w relacji uczestników tego biegu będzie zapewne ten o godzinie pobudki. Nieludzkiej. Chociaż na start mieliśmy zapewnione specjalne autokary i tym samym ominęła mnie emblematyczna podróż promem, odjeżdżały one już o godzinie 5:45, wraz z vanami elity, z centrum Manhattanu. Oznaczało to przygotowanie wszystkich akcesoriów wieczór wcześniej i zaprogramowanie autopilota na te kilka niezbędnych do wykonania rano czynności. Na szczęście jedną z zalet miasta, które nie śpi, są nieśpiący motorniczy i wydajna komunikacja działająca całą dobę. To pozwoliło nam (w drodze do autokaru towarzyszyła mi moja niezastąpiona siostra) całkiem sprawnie dostać się na miejsce zbiórki, skąd, po sprawdzeniu danych, odjechaliśmy.
I tu miała miejsce pierwsza atrakcja maratońskiego poranka, bo transport z centrum Manhattanu do ośrodka sportowego oddalonego o ok. 2 km od startu odbył się w asyście karawany policyjnej. Radiowozy otwierały i zamykały przejazd, a dodatkowe jednostki jechały wzdłuż blokując po drodze boczne ulice. Już w tym momencie poczułem się bardzo wyjątkowo, a kulminacja wynagradzająca kurs promem pod Statuą Wolności miała dopiero nadejść.
Widok na Brooklyn Bridge i budzący się Manhattan z autokaru transportującego elitę oraz sub-elitę do hali rozgrzewkowej
Śniadanie, rozgrzewka i …spełnione marzenie
Po sprawnej aczkolwiek 45-minutowej podróży (to miasto jest ogromne!) dotarliśmy do zapewne jednego z wielu podobnych, ale dla mnie wyjątkowego jak na europejskie standardy ośrodka, w którym mieliśmy w cieple i z udogodnieniami spędzić kolejne 1,5 godziny. Podkreślam wyjątkowość, bo nieczęsto mam okazję bywać na krytej pełnowymiarowej bieżni lekkoatletycznej z fantastycznej jakości tartanem i sprzętem treningowym do każdej możliwej konkurencji.
W naszej europejskiej rzeczywistości takie obiekty są, jeżeli są, domeną wyspecjalizowanych ośrodków szkoleniowych. W Nowym Jorku był to jeden z lokalnych kompleksów, z którego, według rozpisek wiszących na ścianach, korzystali uczniowie, studenci oraz mieszkańcy. Dla kilkudziesięciu wybrańców budynek ten stał się spotem rozgrzewkowym, sanitarnym i śniadaniownią. Organizator zapewnił produkty popularne dla typowo maratońskiego posiłku, zimne i ciepłe napoje, a dla zapominalskich kartony żeli energetycznych. Oprócz toalet bez kolejek (kto biega ten wie), w ofercie udogodnień był też kącik fizjoterapeutyczny. Nie podejrzewam, by ktokolwiek szukał tam rozwiązania swoich problemów na godziny przed startem, ale aktywacyjny masaż był przyjemnością, której sobie nie odmówiłem.
Główna atrakcja kompleksu – kryta bieżnia z zielonym tartanem, przejęta była od samego początku przez ścisłą elitę, która, w porównaniu do mnie, rozgrzewała się naprawdę ekstensywnie i w kilku przypadkach też naprawdę intensywnie. Nic dziwnego biorąc pod uwagę średnie prędkości rozwijane później przez czołowych zawodników i zawodniczki na ulicach Nowego Jorku. Chociaż halę wypełniał gwar rozmów, tych mniej zestresowanych zawodników jak i ich menedżerów, obserwując ten spektakl dało się wyczuć podniosłą atmosferę i zbliżający się wielki wyścig. Na tej hali miałem też okazję życzyć powodzenia oraz zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie z Eliudem Kipchoge, żywą legendą sportu, dla którego nadchodzący maraton miał być tym ostatnim brakującym mu do ukończenia “wielkiej siódemki”, po starcie w Sydney niespełna dwa miesiące wcześniej. O ile przez cały poranek byłem dosyć zaspany i lekko powątpiewałem w dobre samopoczucie na trasie tego dnia, tak te kilka sekund dało mi niesamowitego kopa motywacyjnego. Oraz wspomnienie na całe życie!
Pamiątkowe zdjęcie z idolem i legendą, Eliudem Kipchoge, na hali rozgrzewkowej.
FastTrack na start – wielkie odliczanie
Punkt o godzinie 8:20 siedzieliśmy z powrotem w autokarach i na start odległy o około dwa kilometry pojechaliśmy znowu w asyście policji. Elita kobiet startująca o godzinie 8:35 opuściła halę odpowiednio wcześniej, a my, startujący o godzinie 9:10, znaleźliśmy się w obszarze stref startowych około godziny 8:40. Przez kolejne 15 minut mieliśmy dostęp do depozytów, oddawanych do specjalnego vana przejeżdżającego w strefę finiszu oraz toalet.
O godzinie 9:00 zostaliśmy poproszeni o ustawienie się w pobliżu wejścia do strefy startowej elity, której miejsce mieliśmy zająć. Start czołówki zaplanowany był na 9:05, a sub-elity wraz z pierwszą falą, na godzinę 9:10. Magia tego momentu nie polegała już na konkretnych udogodnieniach a na samej obecności i możliwości obserwowania światowej czołówki i ich ostatnich przedstartowych rutyn, gestów, rozmów. Oczywiście, cieniem najlepszych były nie tylko nasze ciekawe spojrzenia, ale również liczne kamery transmitujące “na żywo” na cały świat. Chociaż pod dużym kątem, lekko zmarznięty i z małego tłumu, nie zamieniłbym tego na wygodę szklanego ekranu.
Ostatnie zdjęcie z drogi na start. Temu momentowi towarzyszyła nie tylko piękna pogoda, która tego dnia dopisała idealnymi warunkami, ale i ogromna ekscytacje kolejnymi godzinami.
Elita mężczyzn wystartowała równo o 9:05, a wraz z nią, nad mostem Verrazzano-Narrows zarejestrowałem co najmniej trzy helikoptery czujnie śledzące pojedynek wielkich biegowego świata. Relację z wyścigu, który okazał się naprawdę pasjonującym pojedynkiem aż do linii mety, możecie znaleźć tutaj.
5 minut później, z mieszanką ogromnej ekscytacji, uśmiechem, lekkim stresem oraz niedowierzaniem, gdzie jestem i co właśnie robię, wystartowała sub-elita wraz z pierwszą falą biegaczy.
NYC Marathon – sportowy fenomen kulturowy
O maratonie nowojorskim powstały już tysiące postów, artykułów i wideorelacji i w tym miejscu polecę Wam szczegółową relację Tomka, który opisuje, jak widział to wydarzenie oczami debiutanta. O tłumach kibiców, poziomie hałasu, przebraniach i transparentach krążą memy i legendy. Jako że zwyczajnie nie sprostałbym zadaniu oddania towarzyszących mi emocji, mogę podpisać się pod stwierdzeniem o wyjątkowości tego biegu. Chociaż obecnie jestem bliżej stwierdzenia, że maraton nowojorski to coś znacznie więcej niż bieg – to fenomen kultury, który wrósł głęboko swoimi korzeniami w wielokulturowy, głośny, czasami przytłaczający Nowy Jork.
Chociaż przesuwałem się ulicami pięciu dzielnic w nieco szybszym tempie i prawdopodobnie nie udało mi się wyłapać wszystkich niuansów i przeczytać wielu banerów, poczułem emocje jakich jeszcze do tej pory nie czułem na żadnym biegu. Pomimo że trasa była naprawdę wymagająca swoim profilem, mentalnie radziłem sobie z kryzysami lepiej niż na płaskich trasach. Zasługa magicznego tłumu, setek tysięcy ludzi kibicujących każdemu – nie tylko swoim znajomym czy rodakom.
Jedyny minus? Jeżeli pewnego dnia to jeden lub jedna z Was wystartuje za oceanem, Wasi kibice będą musieli być naprawdę głośni lub kolorowi. Tak jak nie miałem problemu z zauważeniem mojej siostry, najwierniejszego kibica, w Berlinie, Barcelonie czy Tokio, tak w Nowym Jorku minąłem ją podobno dwa razy. Znaczy na pewno, chociaż sam nie wiem kiedy, bo każdy (każdy!) metr trasy oprócz mostów był szczelnie wypełniony.
Meta biegu – start prawdziwej celebracji!
Na metę dotarłem po 2:30:34 przecinając jej linię na 116 miejscu wśród wszystkich startujących i jak się później okazało – jako pierwszy Polak. W tym miejscu ogromne gratulacje dla Bartka Olszewskiego, którego wyprzedziłem dosłownie na ostatnich 400m. Chociaż rywalizacja oparta jest o liczby bezwzględne, warto wspomnieć, że wyniki w Nowym Jorku oferują również alternatywną klasyfikację bazującą na przeliczniku wieku, co jest interesującą ciekawostką. Bowiem według tego algorytmu mój czas pozostałby niezmienny, chociaż spadłbym na pozycję 391. Wynik Bartka byłby natomiast wart 2:26:22 i pozycji 209.
Oficjalne wyniki dostępne na stronie biegu wraz z analizą czasu opartą o wiek zawodnika.
Na mecie biegu jeszcze raz mogłem odczuć fakt możliwości startu jako sub-elita biegu. Jeszcze przed odebraniem medalu podeszła do mnie wolontariuszka, która przedstawiła się i zapytała o samopoczucie. W pierwszym odruchu odebrałem ten gest jako coś naturalnego, bo przez cały ten weekend spotykałem się z ogromnym wsparciem i uśmiechem. Jak się okazało, Pani miała mi w kolejnych minutach towarzyszyć – pomóc się odnaleźć w strefie finiszera, pomagając odebrać depozyt oraz zaprowadzić do specjalnego namiotu przygotowanego dla nas nieopodal mety.. Jako że czułem się całkiem dobrze a moje ciało ogarniała fala endorfin, czułem się nieco niekomfortowo z faktem, że ktoś szuka a następnie nosi za mną moje rzeczy, upewniając się przy tym, że wszystko jest w porządku. To jeden z tych drobnych gestów, o którym wspominam, bo zapadł mi naprawdę głęboko w pamięć.
Chociaż po cichu liczyłem jeszcze na zdjęcia z najlepszymi, już bez przedstartowego stresu i skupienia, w przygotowanej dla nas strefie finiszera nie spotkałem już zawodników czy zawodniczek elity. Miałem za to okazję porozmawiać z wieloma ambitnymi amatorami z całego świata i zrozumieć, jak wysoki poziom reprezentują łącząc bieganie od kilku do kilkunastu minut szybsze od mojego z etatową pracą. To był namiot pełen obolałych zmęczonych ludzi, ale jednocześnie radości i inspiracji.
Ostatnim obowiązkowym punktem nowojorskiego doświadczenia był “marsz pomarańczowych peleryn”, czyli długi spacer w celu opuszczenia strefy mety. Jest to unikatowy widok setek biegaczy w ponczach koloru pomarańczowego powłóczących zmęczonymi nogami ulicami Manhattanu w stronę wyjść, gdzie na wielu czekali najbliżsi.
Setki pomarańczowych peleryn płynących zamkniętymi ulicami Manhattanu to wyjątkowy widok dostępny raz w roku, w dniu maratonu.
Wyjść, gdzie zaczęła się prawdziwa celebracja, o której tyle czytałem, na którą czekałem i dla której tu przyjechałem. Bo nosząc medal na szyi, co kilka sekund dostawałem gratulacje, uprzejme komentarze czy uśmiechy. W pobliżu mety, w sklepie, w metrze czy na recepcji w hotelu. Coś absolutnie niesamowitego i niespotykanego w innych miejscach na tak wielką skalę. W następnych godzinach, jak i poniedziałek, medal ten miał też być przepustką do wielu zniżek. Co jak co, w Nowym Jorku maratończyk może czuć się naprawdę doceniony.
Podsumowanie
Jeżeli na tym etapie ktoś ma jeszcze wątpliwości co do wyjątkowości całego wydarzenia, muszę prawdopodobnie wystartować po raz drugi i nieco bardziej przyłożyć się do relacji. Dla pewności powtórzę – Maraton Nowojorski jest unikalnym doświadczeniem i dopełnieniem biegowego CV nie tylko Eliuda Kipchoge, ale też setek tysięcy amatorów z całego świata, którzy co roku próbują zapewnić sobie możliwość startu. Z perspektywy biegacza szukającego jak najlepszego wyniku, trasa prowadząca pięcioma dzielnicami miasta jest wymagająca i jeżeli nie przed biegiem, już w jego trakcie trzeba często pogodzić się z możliwością wyniku słabszego od zakładanego. Nawet będąc fantastycznie przygotowanym i w przysłowiowej “formie życia”. Niemniej warto “poświęcić” jeden szybki start dla całej emocjonalnej otoczki i celebracji sportu towarzyszącej tej imprezie. Ja swojego wyboru nie żałuję, bo do domu wróciłem z jeszcze większym apetytem biegania i utwierdzony w przekonaniu, że sport to ludzie.
Ambitny amator z charakterystycznym poczuciem humoru, dla którego już ponad dekadę temu bieganie stało się sposobem na przełamywanie korporacyjnej rutyny. Miłośnik sernika i spokojnych kilometrów pokonywanych w sobotnie poranki. Współtwórca jednego z największych klubów biegowych w Europie – RazzeClub, działającego w Barcelonie. Treningi i nie tylko podejrzycie na Stravie lub Instagramie.